Jeszcze 2 minuty czytania

Sofija  Andruchowycz

REAKCJE OBRONNE: Zazdrość i ślepota

Sofija Andruchowycz

Sofija  Andruchowycz

Człowiekowi zazwyczaj tylko się wydaje, że jego zdolność do przeżywania uczuć jest złożona i wielowymiarowa. Uczymy się uczuć jak melodii i rzadko umiemy zmienić ich obraz

 

Niektóre miejsca to gotowe metafory. Czy o każdym miejscu można tak powiedzieć? Czy można tak powiedzieć o wszystkim? W każdym razie niektóre miejsca to metafory tak wyraziste, że można odnieść wrażenie, jakby przyszło nam czytać czyjeś przesłanie, wypisane na zboczach pagórków i na zmiennym niebie.

Wracaliśmy do domu, do Kijowa, po sześciu miesiącach nieobecności – czy też wracano nas: dwaj przyjaciele podobni do aniołów stróży, choć tak naprawdę są filmowcami, przyjechali po nas swoim samochodem. Kiedy samochód został zatrzymany przez inspekcję drogową, okazało się, że miejsce urodzenia jednego z naszych znajomych to Saki na Krymie, a drugi urodził się w Rostowie nad Donem, kiedy jego mama pojechała tam na dwa tygodnie w ostatnich miesiącach ciąży. Drogówka długo trzymała nas na poboczu, aż w końcu pozwoliła jechać dalej. Przyczepili się oczywiście do jakichś mało istotnych formalności, nawet się nie domyślając, że o znaczeniu Mykhaila i Tolika decyduje ich sposób widzenia świata, a nie miejsce urodzenia. Obu trudno spotkać bez obiektywu. Życie rozmawia z nimi gęsto rozsypanymi aluzjami wizualnymi, rymami krajobrazów, intensywnością światła, grą cieni. Żeby wejść z nim w dialog, trzeba te repliki wyławiać, dostrzegać – i dzielić się z innymi. Zarówno z Mykhailem, jak i z Anatolijem człowiek czuje się jak ślepiec: każdy z nich umie odsłonić coś niewidocznego i potężnego, co chwilę wcześniej jeszcze nie istniało tylko dlatego, że twoje oczy nie umiały tego zobaczyć.

Stanęliśmy na chwilę w Zazdrości. Nagle się rozwidniło: zwykła droga, wiejskie chaty, przeciętne, łagodne pagórki odsłoniły swoją wspaniałość. Wzdłuż drogi ciągnął się stary cmentarz: dziesiątki wysokich, nadgryzionych przez czas mogił wieńczyły figury świętych i aniołów. Wszystkie te kamienne postaci były tego samego wzrostu i miały jednakowe proporcje – zastygła na wieki procesja jakiegoś ludu, wspólnota miniaturowych ludzi. Uroczyste i ciche, figury stały plecami do wsi, drogi i ruchu, a niewidzące oczy zwracały się ku otwartej pustej przestrzeni.

Zazdrość to nazwa wsi na Tarnopolszczyźnie. Słowo „zazdrist’” po ukraińsku zazwyczaj opisuje nieżyczliwy stosunek człowieka wobec bardziej zamożnego bliźniego. Polska „zazdrość” obejmuje też bardziej konkretne znaczenie ze sfery uczuć. Jeśli wierzyć Wikipedii, wieś Zazdrość zamieszkiwali głównie zbiegli chłopi pańszczyźniani. Można wyobrażać sobie niewolników zazdroszczących tym, którzy odważyli się wyrwać na wolność – i zazdrosnych o ich swobodę. Tak czy inaczej, chodzi o namiętności, dojmujące ludzkie uczucia, które prowokują irracjonalne zachowania, podporządkowują sobie człowieka, zatruwają życie jego samego i wszystkich dokoła, oślepiają. Stary cmentarz w Zazdrości z figurami, które stoją plecami do żywych i patrzą w niezmierzoną dal, wyraźnie mówi, jak to wszystko tak naprawdę jest urządzone.

Co ciekawe, ze wsi Zazdrość pochodził arcybiskup większy Josyf Slipyj – wyświęcony na biskupa w 1939 roku przez metropolitę Szeptyckiego, zesłany na 18 lat na Syberię, gdzie długo balansował między życiem a śmiercią, aż do uwolnienia dzięki staraniom Watykanu na początku lat 60. Ten, któremu Chruszczow zabronił wrócić do Ukrainy. I któremu, wbrew protokołowi, papież Jan Paweł II podczas audiencji sam wyszedł na spotkanie.

Wojna to szablon, przez który Ukraińcom trudno jest nie czytać świata. Uszkodzona soczewka, która deformuje rzeczywistość, zmienia proporcje, zamienia obiekty miejscami. Psychika w centrum świadomości umieszcza ranę: świat we wszystkich swoich przejawach nadal istnieje, ale powstaje wrażenie, że od dziś świat jest jedną wielką raną. I jak przypominać sobie o bezmiarze istnienia? Jak nie oszukiwać samego siebie, że zdeformowana przez uszkodzoną soczewkę rzeczywistość jest czymś obiektywnym? Wszak pęknięcie, podobnie jak rana, prowadzi w głąb, odsłania i wyostrza odczuwanie, daje dostęp do skrajności. Jakiej pokory i samoironii, jakiego umiaru i nudnego spokoju wymaga uczciwsze spojrzenie?

Wspólna tragedia może jednoczyć. Coś, co przeżywa każdy, daje możliwość odczucia tego, co odczuwa i ten, kto jest blisko, i ten, kto jest nieco dalej. Tragedia uwalnia zasoby i usuwa lęk przed bliskością: dbając o kogoś – dbasz o siebie. Razem możemy więcej.

Człowiekowi zazwyczaj tylko się wydaje, że jego zdolność do przeżywania uczuć jest złożona i wielowymiarowa. Uczymy się uczuć jak melodii i rzadko umiemy zmienić ich obraz. Wywołujemy w sobie znajome wrażenia, bo tym, co nami najsilniej kieruje, jest nawyk. Nawet wtedy, gdy mowa o sytuacjach krytycznych. Miłość za każdym razem jest tą samą miłością, nieważne, jak różni będą jej adresaci („Each time I fall in love – it’s always you”). Ból zawsze jest tym samym bólem.

Dlatego tę pierwszą w życiu wojnę każdy z nas przeżywa zgodnie z własnymi nawykami – tylko jeszcze ostrzej, jeszcze silniej. Wojna to brak ojca od samych narodzin. To maltretowanie przez tych, którzy mieli być opiekunami. To przenikliwie zimna samotność. To wieczny palący wstyd. To poczucie, że ciągle jest cię za mało. To zdrada ze strony kogoś, komu zaufałeś.

Oto dlaczego wojna tnie tak głęboko, nawet jeśli ty sam na razie nie jesteś bombardowany. Bo niezmiennie dotyczy właśnie ciebie, wie o tobie wszystko, włącznie z najbardziej intymnymi szczegółami. Wojna przychodzi z zewnątrz, ale jedna z jej najstraszniejszych właściwości to zdolność do wchodzenia we wnętrze ofiary, zwracanie jej samej przeciwko sobie. Skłanianie do szukania w sobie wroga. To jak choroba autoimmunologiczna albo rak.

Szok spowodowany niesprawiedliwością i przemocą może umacniać i popychać do działania ponad siły, jednoczyć – ale nieustanne jego działanie wycieńcza i osłabia, rozszczepia i niszczy. Czarno-biały odbiór świata w sytuacji zagrożenia rodzi przesadne wymagania wobec siebie i wszystkich wokół i nie przewiduje stanu zranienia. Ranni wymagają od rannych, by przewyższyli doskonałych. Rana nie zniknie, jeśli się ją zignoruje. Tylko uznanie własnych ran i ran innych pozwala na odzyskanie sił.

Przestrzeń naznaczona bliznami to nie tylko przydrożne lasy z tabliczkami „Uwaga! Miny!”, to nie tylko wypalone budynki – prywatna klinika położnicza, stacje benzynowe, centra handlowe, wille – i nie tylko pospiesznie wyremontowane domy. Nawet to, co się nie zmieniło, nosi teraz na sobie ślad. I jeśli jest coś, co nie zmieniło się od zewnątrz, to z pewnością we wnętrzu zmieniło się aż nazbyt wiele.

A więc znów jesteśmy w domu.
Kiedy przechodzę koło drzwi do piwnicy, przypominam sobie ciężki, wilgotny zaduch, rury owinięte poczerniałą od grzyba, poszarpaną ociepliną, plakaty na ścianach i ranek po bezsennej nocy, kiedy spać chciało się tak bardzo, że nie można było zasnąć. Idąc wzdłuż podwórza szkoły, znów widzę grupę ludzi – zdaje mi się, że krążą wśród pustych butelek i rozlewają do nich ciemną ciecz.

Byłam pewna, że rośliny we wszystkich doniczkach zmarniały. Całe te sześć miesięcy spędziły pod rozpalonym letnim słońcem, bez kropli wody. Okazało się, że jedna z nich ma się dobrze. Nie było nawet śladu, który mówiłby, że roślina źle się czuła: mocne łodygi, nabrzmiałe wilgocią liście. Zrozumiałam, jak jej się to udało. Jedne pędy wyciągały wilgoć z drugich, potem przekazywały ją kolejnym. Niektóre pędy zmarniały, ale sama roślina żyła.

Zaczęłam wyciągać z ziemi to, co zostało po bardziej wrażliwych roślinach – suche badyle, zetlałe listki. I przy samym gruncie znalazłam kilka świeżych, żywych kiełków. Z siedmiu doniczek przeżyły cztery.

Nie jestem pewna, czy można pozbyć się nadmiernej złożoności i znów postrzegać wszystko zwyczajniej. Nie jestem pewna, czy można pozbyć się metafor i zobaczyć różne kwestie w większej zgodności z ich istotą. Z drugiej strony takie rozróżnienie dałoby możliwość dostrzegania metafory tam, gdzie naprawdę jest potrzebna: tam, gdzie metafora to czysta rzeczywistość.

przeł. Katarzyna Kotyńska

Dział ukraiński powstaje dzięki dofinansowaniu European Cultural Foundation Instytutu Goethego w Warszawie, Krakowskiego Biura Festiwalowego oraz Centrum Dialogu im. Juliusza Mieroszewskiego.

logo