Jeszcze 4 minuty czytania

Sofija  Andruchowycz

REAKCJE OBRONNE: Wojenne porno

Sofija Andruchowycz

Sofija  Andruchowycz

Naiwna jest wiara, że zawsze, w dowolnych okolicznościach, człowiek może być chroniony przed wchłonięciem przez zbiorowość

Przed Wielkanocą spacerujemy po Wiedniu we dwie z Satu, fińską pisarką. Na targu kupuję pachnące baranki z pszczelego wosku – prezenty dla mojej mamy i córki.

Satu prowadzi rower. Za kilka godzin na drugim końcu Wiednia ma próbę chóru śpiewającego chorały gregoriańskie. A teraz idziemy razem na spotkanie z moją przyjaciółką, która na samym początku pełnowymiarowej inwazji z małym synkiem wyjechała do Wiednia.

Po drodze opowiadam Satu, że czasem w tych moich podróżach czuję się bardzo dziwnie. Jestem za nie wdzięczna, wdzięczna za uwagę, za poświęcony czas, ale niekiedy zaczynam się czuć, jakbym była członkinią obdartego wędrownego cyrku, na którego występy ludzie przychodzą nie dlatego, że interesują ich akrobacje, tylko dlatego, że chcą popatrzeć na kalectwo i deformacje aktorów. I współczuć im, oczywiście.

Mówię Satu, że nic na to nie poradzimy. Nawet największy wysiłek nie ma wielkich szans zaowocować zrozumieniem. Tak jakbyśmy wypromieniowywali kolory, a nasi rozmówcy umieli odbierać tylko zapachy. Jakby chodziło o różne receptory albo o różną czułość tych receptorów. Najprostsze porównanie mówi, rzecz jasna, o różnych językach. I pozostaje tylko się z tym pogodzić i przyjąć do wiadomości tę niemożność. I kontynuować. Ponieważ współczucie, wysiłek i starania są najważniejsze.

„To takie jakby wojenne porno”, komentuje Satu. „Można patrzeć z bliska na coś karkołomnego, na cudzą fizyczność, na prawdziwe cierpienie i kruchość ludzkiego ciała – ale z bezpiecznej odległości. Wyobrażać sobie to, co naprawdę przeżywają inni, zapłakać i poczuć przerażenie. I uspokoić się, bo dotyka to kogoś innego”.

Mówi się, że wojna to nie czas na metafory. Jakby metafory były czymś lekkomyślnym i nieistotnym, dziecięcymi zabawkami albo przesadą, rozkoszą i nadmiarem, niewłaściwym, kiedy chodzi o sprawy życia i śmierci.

Ale może być i tak, że w krytycznych chwilach metafora staje się samą istotą zjawiska i dlatego można jej w pierwszej chwili nie zauważyć. Metafora staje się dosłownością. Przybiera fizyczny kształt. Traci skrzydła i lekkość, niekonieczność i mimowolność, traci umiejętność unoszenia się w powietrzu, przefruwania z jednego zjawiska na drugie. Jej nieuchwytne odcienie, które powinny mienić się przy najdrobniejszej zmianie kąta widzenia i załamania promieni słońca, jak to się dzieje z kroplą benzyny na powierzchni kałuży albo z twardymi skrzydłami żuków, zastygają w konkretnej barwie. Czy metafora przestaje wtedy być metaforą? Czym się zatem staje?

Wojna nadciąga ze wschodu, ale geografia jej objawów jest różnorodna. Zachodnie granice Ukrainy to pęknięcie, przez które jej wpływy i skutki widoczne są tym wyraziściej, im bardziej realna zdaje się ucieczka przed bezpośrednim niebezpieczeństwem.

Oczekujemy od granic, że będą miejscami zmiany stanów: zagrożenia i bezpieczeństwa, rozpaczy i nadziei, strachu i spokoju, niepewności i równowagi, przerażenia i utraty – oraz oddalenia od nich. Oczekujemy – ale w rzeczywistości te miejsca tylko wzmacniają świadomość niemożliwości: nawet jeśli rany się zagoją, to wiecznie będą piekły, zmiany są nieodwracalne, a nas czeka tylko silniejsze oderwanie, jeszcze bardziej niepewna niepewność.

Na granicach nasilają się stany przejściowe. Wielogodzinne nocne oczekiwanie sprawia, że ciało i stan fizyczny zaczynają odzwierciedlać stan psychiczny. Wspólne przebywanie w jednym pojeździe z dziesiątkami innych ludzi, zaglądanie w ich historie, niemożność zdystansowania się, ścieranie się przeżyć, wrażeń, doświadczeń, wspólny dyskomfort balansujący na granicy znośności, zanurzenie w innych rolach i innych losach – mała przygoda przemieszczania się z punktu A do punktu B staje się symbolem procesu, w którym to, co indywidualne, traci sens, w którym zaskakująco łatwo zacierają się cechy poszczególnych osób i łatwo mogą zostać zlekceważone. Tak bardzo nie da się być osobno, odwrócić się, zająć swoimi sprawami i nie brać udziału: oddychacie tym samym powietrzem, dzielicie wspólną przestrzeń, tak samo czekacie nieokreśloną liczbę godzin. Ci, którzy miesiącami siedzieli pod ziemią w schronach. Ci, którzy stracili kogoś z rodziny. Ci, którzy chcą przez jakiś czas pomieszkać w mieście bez wycia syren przeciwlotnicznych. Ci, których najbardziej interesują programy wsparcia finansowego i materialnego.

Sympatyczni i niemili, żałośni i wzruszający, natrętni i umęczeni, znieczuleni i zaszczuci – wszyscy oni okazują się zrośnięci z tobą, a ty bezpowrotnie gubisz się na ich tle.

„U nas w Niemczech dziwnie brzmi to zbiorowe «my». U nas każdy mówi tylko we własnym imieniu” – mówi niemiecki dziennikarz do ukraińskiego pisarza.

To stwierdzenie łączy naiwność z wyższością. Bo naiwna jest wiara, że zawsze, w dowolnych okolicznościach, człowiek może być chroniony przed wchłonięciem przez zbiorowość. Że nigdy nie będzie musiał wybierać odmowy dokonania wyboru.

Tamten ukraiński pisarz był wcześniej niepoprawnym pacyfistą i lewakiem. Teraz, już od ponad roku, jego wolność nie należy do niego: poszedł do wojska.

Inny Ukrainiec przez ostatnich piętnaście lat był mnichem w buddyjskim klasztorze w Korei, ale na początku wojny wrócił do Ukrainy, żeby medytować razem z tymi, którzy tego potrzebują. Jest świadom, że teraz, nie wiadomo, jak długo, nie będzie mógł wyjechać z kraju. Mogą go wziąć do wojska, gdzie będzie zmuszony zabijać.

Opowiada o życiu w klasztorze: nikogo nie interesuje, kim i jaki jesteś, co lubisz, a czego nie znosisz. Całymi dniami wykonujesz najbrudniejsze, nudne prace fizyczne: dzień za dniem, rok za rokiem ludzie ocierają się o siebie nawzajem i o rutynę jednostajnych dni, i stają się jednakowi, pozbawieni twarzy, niczym ziemniaki, które bardzo długo wirowały w obracającym się bębnie.

A jednak niektóre ziemniaki mają nieco inny kształt. I inny smak po ugotowaniu.

Człowiek to nie ziemniak. Niekiedy jego człowieczeństwo wyraża się w świadomym narażaniu samego siebie na wirowanie w bębnie. Człowiek nie może nie podejrzewać, czym to grozi.

Węgierscy pogranicznicy zdają się czerpać szczególną przyjemność z jak najdłuższego utrzymywania w niewiedzy Ukraińców przekraczających granicę. Dokładają wszelkich starań, żeby przeszkodzić im w przejechaniu na drugą stronę. Nie żałują swojego czasu, z zaangażowaniem wykonują monotonną pracę.

Węgierski pogranicznik, którego miałam okazję spotykać, ani razu nie porównał zdjęcia w paszporcie z tegoż paszportu właścicielem, nie spojrzał w żadną żywą twarz. Za to stał w środku nocy w swojej ciasnej budce z kalkulatorem w ręku i starannie sumował dane ze wszystkich pieczątek odprawy granicznej, starając się wykryć tych, którzy przekroczyli limit dni spędzonych za granicą. Na lewo – pokazywał bez słowa tym, którzy go przekroczyli. Na prawo – kiwał reszcie.

Polscy pogranicznicy mają własną, szczególną formę zwracania się do Ukraińców: przez „pan”, ale na „ty”. Żadnych wołaczy. Gramatyczne poniżenie ludzkiej godności. „Pan, chodź tutaj. Do kogo mówię, pan”.

Jeden z tych pograniczników długo i metodycznie zmuszał rosyjskojęzycznego kierowcę ukraińskiego autobusu do poprawnego wymówienia polskiego liczebnika „dwadzieścia osiem”. Kierowca łamał sobie język, czerwieniał i spuszczał wzrok, przemieniając się w spłoszone dziecko. Wreszcie uratowała go jedna z pasażerek zachodniaczek, wszak w zachodniej Ukrainie polska fonetyka sprawia mniej problemów. Dzięki tej kobiecie autobus mógł wreszcie ruszyć.

Po kilku zaledwie minutach ten sam kierowca wołał do ukraińskiego pogranicznika, komentując zachowanie któregoś z jadących z naprzeciwka kolegów: „No przecież te zachodniaki to wszystkie rozumy pozjadały!”.

Granica między „swoimi” i „obcymi” jest śliska i ogromnie zmienna. Niekiedy wręcz nie da się jej wyznaczyć i wyrysować.

I jak odróżnić, gdzie chodzi o „swoich” i „obcych”? A gdzie – o „swoich”, którzy budzą sprzeczne uczucia? Albo o „obcych” idealizowanych i przyswajanych?

Te kobiety, z których powodu autobusy są zatrzymywane na długie godziny, bo usiłują przewieźć dodatkową butelkę wódki czy kilka paczek papierosów. Albo tamta kobieta z trójką dzieci, która wracała do Ukrainy i wypchała pół autobusu torbami z pomocą humanitarną – dziesiątkami żelazek, czajników elektrycznych, poduszkami i kołdrami, odkurzaczami i robotami kuchennymi. Albo inna, która przez pół Europy wiozła do siebie na wieś, pod Iwano-Frankiwsk, 50-calowy telewizor. „Dostałam od sponsorów”, mówiła.

Zdarzyło mi się kiedyś jechać w przedziale z „ciotką Ludą” z Kijowa. Jej siostra osiadła w małym austriackim miasteczku wśród pokrytych śniegiem Alp.

„Tam, w tym miasteczku, mieszkają sami emeryci – starsi ludzie, najmłodsi mają koło siedemdziesiątki. Wdowcy – aktualni albo tacy, co za chwilę nimi będą. Po obiedzie wychodzą na główną ulicę przy ratuszu i siadają na ławkach pod drzewami. A czterdziestoletnie Ukrainki ze sztucznymi rzęsami i powiększonymi ustami spacerują przed nimi tam i z powrotem, z nadzieją, że wyjdą za mąż i zostaną tam na zawsze”.

Tak zmieniło się teraz życie w wielu europejskich miasteczkach, w których jeszcze do niedawna było strasznie nudno.

Ciotka Luda opowiadała mnóstwo niesamowitych historii. O tym, że jej siostrze naprawdę udało się wyjść za mąż za Austriaka, ale po pierwsze, jest od niej młodszy, a po drugie, wymusił na niej podpisanie intercyzy, na mocy której przyszła żona zgodziła się nie protestować przeciwko jego prawu do odwiedzania burdelu dwa razy w miesiącu.

I jeszcze opisywała, jak nieraz na własne oczy widziała ze swojego balkonu na kijowskiej Rusaniwce przelatujące rosyjskie rakiety i drony – tak blisko, że mogłaby końcami palców dotknąć ich boków, gdyby tylko chciała.

Ale bardziej zainteresowała mnie opowieść o jej siostrzeńcu, nastolatku z autyzmem. W Ukrainie nie mógł chodzić do szkoły – jest zbyt wrażliwy, bolały go niezrozumiałe aluzje i kpiny kolegów.

W alpejskim miasteczku nic takiego się nie dzieje. Chłopiec został członkiem miejscowego klubu szachowego i zdążył już zwyciężyć w kilku turniejach. Jest podziwiany. Czuje się szczęśliwy.

Nie upada na ziemię w konwulsjach, przerażony wybuchami i drganiami budynków, nie musi spędzać długich godzin w schronie, wśród obcych ludzi, których obecność przyprawia go o fizyczny ból.

Teraz zajmuje się tylko szachami. „Tak lubi szachy, że widzi je absolutnie wszędzie”, opowiada ciotka Luda. „Przyniosłam mu okrągłe pralinki z portretem Mozarta – i Tolik zaczął rozgrywać nimi partię”.

Moja rozwiedziona znajoma, zmęczona samotnością i przytłoczona lawiną nowych spraw, które spadły na nią w Monachium, odkąd przywiozła tam swoją trójkę dzieci, odważyła się pójść na randkę. Mężczyzna, który odpowiedział jej na Tinderze wzajemnym zainteresowaniem, z miejsca oznajmił, że gorliwie śledzi wiadomości z Ukrainy, kibicuje z całego serca i nawet wywiesił na swoim balkonie niebiesko-żółtą flagę. Nie wiem, czy ten fakt miał jakiś wpływ na seksualne zainteresowanie znajomej.

Tamtego dnia – jak każdego innego – N. musiała odebrać dzieci z różnych szkół, zawieźć je na kółka zainteresowań i dodatkowe zajęcia, po drodze kupując dla nich niezbędne ubrania i karmiąc obiadem. Stało się jasne, że nie zdąży na umówioną godzinę.

Przez tych czternaście minut, przez które N., zdyszana i spocona, dobiegała na skrzyżowanie przed domem, przed którym on na nią czekał, wysłuchiwała przez telefon jego wyrzutów. Dorośli ludzie tak się nie zachowują. To brak szacunku. To świadczy o infantylizmie i niedorozwoju. Osobie, która się spóźnia, nie można zaufać nawet w najprostszej rzeczy. To niegrzecznie. Nawet obraźliwie. Świadczy o zacofaniu i lenistwie moralnym. I jak on ma się czuć – specjalnie na ich spotkanie przygotował sałatkę, ale przez jej spóźnienie nie zdążą jej zjeść!

N. podeszła do niego, ogarnięta poczuciem winy. Zmęczona i rozbita, wyczerpana całodzienną bieganiną, mnóstwem spraw i zdenerwowaniem. Wciąż przepraszała. Powiedział, że wybacza.

Okazało się, że ten czterdziestoczteroletni mężczyzna wynajmował pokój w dużym mieszkaniu, wspólnie z innymi ludźmi. Musiała ich poznać. Mężczyzna zaprowadził N. na balkon i zademonstrował flagę. Rzeczywiście łopotała na wietrze. „Nie było łatwo ją tu powiesić, musiałem kupić i wkręcić specjalne haczyki”.

Potem był seks. Za drzwiami rozlegały się kroki i głosy. We wspólnej kuchni ktoś podgrzewał lazanię.

Godzinę i piętnaście minut później mężczyzna spojrzał na zegarek, którego nie zdjął z przegubu: „Na ciebie już pora. Jutro muszę bardzo wcześnie wstać do pracy”.

Dał jej na wynos porcję sałatki. To była sałatka oliwje. „Czytałem, że wy, Ukraińcy, bardzo ją lubicie i przyrządzacie na święta religijne, znalazłem przepis”. Tylko kiełbasę zastąpił grzybami shitake, a zamiast majonezu dodał olej rzepakowy.

„Tak będzie dla ciebie zdrowiej”, powiedział na pożegnanie.

Przełożyła Katarzyna Kotyńska

Dział ukraiński powstaje dzięki dofinansowaniu Centrum Dialogu im. Juliusza Mieroszewskiego oraz Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu.

Centrum Mieroszewskiego i Instytut Nauk o Człowieku w Wiedniu