Jeszcze 5 minut czytania

Sofija  Andruchowycz

REAKCJE OBRONNE: U mnie wszystko w porządku

Sofija Andruchowycz

Sofija  Andruchowycz

Porównanie prób dzielenia się doświadczeniem wojny z oglądaniem porno to podmiana i manipulacja. A równocześnie człowiek podglądający najbardziej intymne działania innych, takie, które powinny być ukryte przed cudzym wzrokiem, przeżywa jednak pewną z nimi bliskość i pokrewieństwo, dotyka ich doświadczenia. Jego połączenia neuronowe tworzą podobne konfiguracje

Jeden spacer z psem to średnio trzy kółka wokół dwóch szkół, stadionu, przez połączone podwórka wysokich bloków. Przyświecamy sobie telefonami, bo już ósmą godzinę nie ma prądu. Z naprzeciwka, z mroku, wyłania się migotliwy płomyk: on i ona oświetlają ścieżkę starą lampą naftową.

Na pierwszym okrążeniu spotykam Wasię. Wasia kiedyś zostawił u nas na kilka dni swoją mopsicę. „U mnie wszystko w najlepszym porządku”, mówi swoim dziarskim, młodzieńczym głosem, który nie zdążył jeszcze przemienić się w głos mężczyzny. „Kupiłem generator ecoflow i jak nie ma prądu, idę w muzykę. Przez tych kilka tygodni tyle nowej muzyki zrobiłem! Niczego mi więcej nie trzeba, brak światła w niczym nie przeszkadza. Tylko klawisze – i jestem całkowicie szczęśliwy”.

Na drugim okrążeniu Wasia nagle przeskakuje na wspomnienia ze szkoły. Opowiada o nauczycielach – nudnych i denerwujących, niesprawiedliwych, interesujących i dobrych, o tych, których wszyscy lubili i których on sam wciąż wspomina. Jego głos niespokojnie drży. Można by pomyśleć, że za chwilę Wasia się rozpłacze.

„Jest taka sprawa”, prawie szeptem mówi na trzecim okrążeniu. „Dostałem wezwanie. Tak naprawdę to już trzecie, ale ciągle się nie odważyłem iść do komendy uzupełnień. Ja po prostu tak nie mogę. Muszę dojrzeć, muszę sam do tego dojść. Powinienem się zebrać na odwagę. Przełączyć wewnętrzny pstryczek. A na razie tego nie czuję, więc czekam. Co prawda nie mogę spać – dopadła mnie straszna bezsenność. Wezwania przychodziły pocztą – chyba nie złamałem prawa? Powinni je wręczać do rąk własnych. Zresztą, jaki ze mnie pożytek? Ja się przecież do tego nie nadaję. Ale inni przecież też tacy są, nie wszyscy umieją trzymać broń. Męczy mnie to, czemu inni są tam, a ja tu. Czemu oni poszli, a ja się chowam. To niesprawiedliwe i nieuczciwe. Bo ktoś to przecież musi robić. Wcale nie jestem lepszy niż inni. Ale tak się boję. Zwyczajnie bardzo się boję. Ale oni też się boją”.

Wasia nie wie, co robić. To sytuacja bez wyjścia. Nie chciał mnie zasmucić. Jest mu przykro, że zaczął ten niezręczny temat. „Wszystko będzie dobrze”, mówi Wasia i uśmiecha się szeroko. „Wszystko będzie dobrze”. Jego szczuplutka, ciemna postać oddala się i rozpływa w mroku. Nie wiem, czy to on jeszcze raz macha ręką na pożegnanie, czy to gałąź orzecha kołysze się na wietrze.

Ten strach jest taki zrozumiały, ale o nim też przyjęło się nie mówić. Omija się go milczeniem, ignoruje, bywa powodem do wstydu. O wiele łatwiej wyobrażać sobie bohaterów, którzy nie mają w sobie nawet cienia wątpliwości czy słabości, którzy wysiłkiem woli pokonują wewnętrzny niepokój, nie czują się pominięci czy obrażeni. Którzy z łatwością i bez wahania dokonują wyboru: odrzucają własne życie, bezpieczeństwo, łóżko i odpoczynek, sprawy zawodowe i osobiste, rutynę, codzienność, spokój, weekendy. Którzy bez trudu stają się nadludźmi, kładąc w ofierze swobodę, czas, rodzinę i życie.

Pewien standuper, który nie wrócił do Ukrainy, powiedział: „To wybór chłopaków: umierać”.

Wyobrazić sobie chociaż tyle.

Mój przyjaciel, introwertyk i koneser samotności – ten sam, którego krewni i znajomi cieszą się, że teraz już przynajmniej nie jest na pierwszej linii frontu, jak wcześniej, tylko nocami zbiera szczątki martwych Rosjan – opowiada, jak mijają mu dni. Spędza je w ciasnym okopie wraz z dziesiątkami innych mężczyzn. Problemem nie jest to, że w ich miejscu dyslokacji nie ma możliwości wzięcia prysznica. I nie to, że w okresie długotrwałych wiosennych deszczy w okopie było po kolana wody. O wiele bardziej dokuczliwy jest fakt, że każdy z obecnych cały wolny czas spędza nad smartfonem. Jeden ogląda serial, drugi słucha muzyki, inny rozmawia z rodziną na Viberze albo Skypie. I nikomu nawet do głowy nie przyjdzie, żeby użyć słuchawek. Wszystkie te równoczesne hałasy wypełniają przestrzeń, mieszają się w lepkie ciasto, które wbija się w uszy aż po rdzeń kręgowy. Oczywiście to tylko drobna niedogodność. Ani tragedia, ani tortury, ani zagrożenie. Taki szkic.

A mimo wszystko dostrzegasz gdzieś głęboko w sobie to traktowanie mężczyzn, którzy wyjeżdżają, żeby nie wrócić – coś w rodzaju wstydu czy wstrętu. Chociaż rozumiesz dlaczego. I oczywiście żadnemu z nich nie życzysz źle. Łapiesz się na tym odczuciu, kiedy ktoś opowiada ci o twoim bardzo dawnym chłopaku. Udało mu się wyjechać do Wielkiej Brytanii, gdzie czekała już na niego żona z małym synkiem. Pamiętasz, jak ściskało się serce, kiedy opisywano ci scenę ich pożegnania na dworcu w marcu 2022 roku: sądzili, że to mogą być ich ostatnie objęcia. Chłopczyk tulił się do nóg taty. Twarz żony była opuchnięta i zaczerwieniona. Jak można teraz nie cieszyć się ich radością?

Cieszysz się i potępiasz równocześnie, rozumiesz i gardzisz. I wcale nie jest pewne, czy od analizy własnych uczuć, od tego, że dostrzegasz je i racjonalnie tłumaczysz, cokolwiek się w nich zmienia. Czy ubywa niechęci? Czy przybywa współczucia i zrozumienia? A czasem wydaje się, że im więcej potępienia i odrzucenia, tym bardziej dojmujące stają się współczucie, żal, zrozumienie.

Im dalej na zachód, tym trudniej ludziom zrozumieć te kłębowiska emocji. Zazdroszczę im, bo tęsknię za czasem, kiedy wszystko było o wiele prostsze w kwestii moralności i w kwestii dobroci. Przecież to tak naprawdę bardzo proste. Ale tylko wtedy, kiedy znajdujesz się w bezpiecznej odległości od nieustannej śmierci, która dotyka cię znowu i znowu, od strat, które tylko się mnożą i potwornieją, od deformacji ciała i psychiki, które zaczynają już ujawniać się tu i teraz, wyrządzając szkody swoim, najbliższym. Zarówno od zewnątrz, jak i od środka stare ruiny nakładają się na nowe ruiny pod naporem niekończącej się przemocy. Te ruiny to symbole pogardy ludzi wobec innych ludzi, odrzucenia cudzych odmienności.

Pamiętam zburzoną przez Niemców synagogę w Mariupolu, zbudowaną w 1864 roku. Kiedy byłam tam jesienią 2018, w czworokącie jej dawnego wnętrza wesoło zieleniły się gęste akacje. Ciekawe, czy te stare mury wciąż stoją pośród nowych, teraz wyrządzonych miastu ruin. Czy przemieszały się jedne z drugimi – ruiny starej synagogi z czasów drugiej wojny światowej z ruinami dzielnic mieszkaniowych, z betonowymi ruinami zakładów metalurgicznych Azowstal. Nie ma już dachów, przez które przenikały promienie słońca, rozcinające gigantyczną przestrzeń niczym potężne złote kolumny. Tańczyły w nich drobinki kurzu i najlżejszy żelazny pył.

Oczekiwanie straty przesyca powietrze. „Oczekiwanie” nie oznacza, że utrata i śmierć bolą mniej czy przechodzą obok. Reakcja na katastrofy rzeczywiście uległa zmianie w porównaniu z czasami pokoju, ale nie można jej nazwać przyzwyczajeniem. To raczej umiejętność wytrzymywania ciągłego, ostrego bólu, różnych rodzajów bólu, różnych intensywności bólu, zdolność do działania, funkcjonowania pomimo tego bólu, a niekiedy – do czegoś jeszcze więcej. Uśmiechania się, słuchania muzyki, mocnego snu w nocy. Tylko śni się czasem, że tak naprawdę informacja o śmierci była pomyłkowa. Nocą ten, który zginął, niespodziewanie wraca – i musisz jeszcze raz, od początku, przeżywać tę śmierć.

Już same ich plecy mówią: stało się coś złego. Są napięte i skamieniałe. Znowu rozświetla się ekran smartfona ze straszną wiadomością, przechodzi z rąk do rąk. Tamtą część sali ogarnia głucha cisza. Wszyscy wstrzymują tam oddech, zamierają w bezruchu. „Co się stało? Ktoś zginął?” „Na razie nie można o tym mówić”. Na scenie trwa wydarzenie literackie. Publiczność reaguje na brzmienie wzmocnionych przez mikrofon słów, na rytm poezji, na nieoczekiwaną fonetykę – publiczność śmieje się, jak naelektryzowana wyłapuje każde słowo.

Ekran ze straszną wiadomością dociera do T. Zanim go jej pokażą, troskliwie kładą jej na ramieniu swoje ciepłe dłonie. Pochylają się do niej, dotykają policzkami jej włosów. Otaczają ją ze wszystkich stron – jakby tworzyli dla niej z samych siebie osłonę przed wybuchem, w którego nadejście nie wątpią. T. szlocha bezgłośnie. Chowa twarz w dłoniach. Dygocze. Ale nie wydaje żadnego dźwięku. Pochyla się, jeszcze głębiej kryje w mroku sali, przesłaniają ją postaci jej sąsiadów.
„Co się stało?” „Na razie nie można o tym mówić”.

Nawet jeśli nie wiesz, kto umarł, śmierć boli tak samo dotkliwie. Kiedy stajesz się świadkiem czyjegoś nagłego rozstąpienia się ziemi, czyjejś straty. T. ociera łzy, kilka razy głęboko wdycha i powoli wydycha powietrze. Wychodzi na scenę i z taką samą jak wcześniej intonacją zapowiada kolejny występ. Udaje jej się ukryć wszelkie ślady tego, co właśnie przeżywa. Nieco później, tego samego wieczora, uśmiecha się z ulgą, mocno ściskając kieliszek z winem. Wygląda tylko na bardziej wyczerpaną niż zwykle. „Chodziło o kogoś innego. Osoba o takim samym nazwisku. Ale kto inny. To była pomyłka”.

Te spojrzenia są bardzo wyraziste. Silne zaciekawienie, przypatrywanie się, uwaga, skupienie – w taki sposób dziecko ogląda wielkiego żuka albo tłustą zieloną gąsienicę, szturchając ją patykiem, żeby dokładniej zbadać. Albo ostateczność żalu, bezradności, współczucia, jak na widok inwalidy czy sieroty – kogoś, komu nie można już pomóc. W pierwszej chwili odbieram to spojrzenie, skierowane ku mnie przez cały stół, jako sygnał zainteresowania mężczyzny kobietą, prawie flirt. Jest ostre i pełne uczucia. W kącikach ust czai się uśmiech. „Nie wiem, czy wolno o to pytać. Mam nadzieję, że nie poczuje się pani obrażona albo dotknięta”, mówi. „Co pani czuje, kiedy trafia do kraju tak oddalonego od wojny? Kiedy pani patrzy na ten spokój, restauracje, wystawy sklepowe, beztroskich gapiów w drogich ubraniach planujących urlopy? To nie jest dla pani traumatyczne? To musi być bolesny kontrast! Jak pani świadomość sobie z tym radzi?”

Jak wytłumaczyć, że wcale nie wszędzie w Ukrainie wojna wygląda tak, jak ludzie ją sobie wyobrażają na podstawie wiedzy o wojnach światowych, wychodząc od kronik filmowych i starych zdjęć? W parkach kwitną niedawno posadzone przez ogrodników tulipany wszystkich możliwych gatunków i kolorów. Ludzie wygrzewają się w słońcu, piknikują na trawnikach, popijają kombuchę w najróżniejszych smakach (kawa, czarna jagoda, malina, mango, gruszka, wiśnia, sosna, bazylia). Dziewczęta wyginają się na szklanym moście burmistrza Kliczki w najlepszych pozycjach do fotki na Instagram. Ludzie wykupują książkowe nowości, bilety na koncerty i pokazy filmowe. W winotekach goście mogą skosztować win klasy Superieur i wartych uwagi Reserve. Psy w większości są dobrze wychowane, starannie ostrzyżone i ubrane w kubraczki.

Po prostu kiedy rozlegnie się syrena, dzieci schodzą do szkolnych schronów. I prawie co noc budzimy się od wybuchów, zgadując, czy odłamki rakiety trafiły w dom mieszkalny. I nieustannie żyjemy w niepokoju o zbyt wielką liczbę znajomych na froncie. I do dentysty idziesz teraz, a nie zgodnie z planem, bo dowiadujesz się, że zgłosił się jako ochotnik – ratownik medyczny, i w dowolnej chwili może zostać wezwany. I cmentarze rozrastają się, jakby przemieniły się w żywe organizmy – codziennie puchną ich kontury, wybrzuszają się nowe wzgórki grobów. I spotykasz w metrze ludzi bez kończyn, z poranionymi twarzami. I nie masz pojęcia, kiedy i jak to się wszystko skończy. I rozumiesz, że tak naprawdę nie skończy się już nigdy.

A w dodatku odkrywasz, że ci, którzy wyjechali, wszystko przeżywają inaczej. Pod wieloma względami jest im znacznie trudniej. „Wy się już do tego przyzwyczailiście”, zwierza mi się znajoma. „Wy już nawet nie reagujecie, dla was to taka codzienność. A ja nie mam pojęcia, co się ze mną stanie, co zrobi moje ciało, co zacznie wyprawiać moja psychika, jeśli pojadę tam i usłyszę syrenę przeciwlotniczą”.

Słuchasz kilkugodzinnego monologu przyjaciółki, Ks., jej zbyt szybkiego potoku słów, które raz po raz potykają się i przeskakują, jej zbyt głośnego śmiechu (Ks. śmieje się w szczególnie trudnych do zrozumienia miejscach), patrzysz na jej urywane, bezładne ruchy, na jej zastygłe, pozbawione blasku spojrzenie. Ks. musiała wszystko zaczynać od nowa. Rejestrować się w dziesiątkach urzędów, szukać mieszkania i pracy, przedszkola dla syna, niani, lekarzy, rozgryzać systemy podatkowe i ubezpieczeniowe, dodatki socjalne, pozwolenia i zobowiązania. Oboje z małym ciągle chorują, do lekarzy nie sposób się dostać, idą na to wszystkie jej pieniądze. W dodatku nie może sobie pozwolić na chorowanie, bo musi pracować. W ciągu kilku miesięcy doprowadziła do perfekcji znajomość kilku języków obcych naraz. Samodzielnie zrobiła remont. Przewiozła meble. Już od dobrego roku nie sypia normalnie – zaledwie po kilka godzin każdej nocy. Najpewniej ma depresję. Zapisano jej już trzecie antydepresanty, ale nigdzie ich nie ma. A po poprzednich dwóch lekach traciła przytomność, kolory zmieniały intensywność, a przedmioty zaczynały się poruszać. Syn za kilka miesięcy pójdzie do szkoły i znów będzie trzeba zmieniać rytm życia, a niania postanowiła wyjechać do innego kraju. Ona też jest Ukrainką. W dodatku jest w ciąży.

Tak w ogóle to Ks. jest pisarką. Ale ona sama już dawno o tym zapomniała. „Ciągle gadam”, nagle mówi Ks. i patrzy na mnie niepewnie. „Teraz ty coś powiedz. Co u ciebie?” Usiłuję wymyślić, co ciekawego mogę jej opowiedzieć. Ale u mnie nie dzieje się nic szczególnego. U mnie wszystko w porządku. Naprawdę.

„Zaraz odpowiem na wasze pytanie!” – woła Bohdan. To niewysoki, szczupły chłopak z płonącym wzrokiem, bandurzysta. „Zaraz wam wszystko wyjaśnię i zrozumiecie”. Szybko znajduje w smartfonie to, czego szuka, i czyta na głos niemiecki przekład Testamentu Szewczenki.

Gdzie uniesie z Ukrainy
Do sinego morza
Wrażą krew... dopiero wtedy
I łany, i wzgórza.
Wszystko rzucę i ulecę
Do samego Boga,
Aby modlić się... aż dotąd
Ja nie uznam Boga.
Pochowajcie mnie i wstańcie,
I kajdany rwijcie,
I posoką, wrażą juchą,
Wolność swą obmyjcie. [przeł. Leon Pasternak]

Bohdan podnosi wzrok i przeskakuje od twarzy do twarzy roziskrzonym spojrzeniem wielkich ciemnych oczu, szukając u swoich rozmówców oznak takiego samego katharsis, jakiego sam przed chwilą doznał. „Teraz rozumiecie, o co chodzi z Szewczenką?” Profesor, dziennikarz i właściciel księgarni z austriackiego miasta czują się dziwnie. Co widać po ich uprzejmych uśmiechach, po wahaniu wypisanym na ich twarzach. Rzecz jasna, usłyszeli to, co usłyszeli – ani mniej, ani więcej. Naiwny, archaiczny wiersz dziewiętnastowiecznego, romantycznego poety. Agresywne przesłanie, język nienawiści, niewyrafinowany patos. „Czujecie to? Widzicie? – Bohdan aż podskakuje w miejscu. – Jak on mógł to już wtedy wiedzieć? To przecież o tym, co właśnie się teraz dzieje. To tak, jakby oglądać film dokumentalny, transmisję online z miejsca wydarzeń. Wszyściutko, w najmniejszych szczegółach – dosłownie wszystko tak, jak jest naprawdę. Teraz rozumiecie?”

Anna stała się moimi kołami, a ja – jej kompasem. Zgodziła się zabrać mnie do swojego samochodu, którym wraca z córką z Berlina do Kijowa. Anna mieszkała na przedmieściach Berlina przez siedem miesięcy. Nawigacja działała tylko w moim telefonie i Anna ciągle powtarzała, że beze mnie ta podróż byłaby niemożliwa. Co jakiś czas Anna zdzwaniała się z mężem, który czekał na żonę i młodszą córkę w Kijowie. Słychać było, że po ukraińsku mówią z akcentem, że to dla nich nowy zwyczaj. Ale robili to nie ze względu na mnie.

Anna urodziła się na Krymie, jej mąż jest z Charkowa. „Od dawna o tym myślałam”, powiedziała mi. „Zwłaszcza w Berlinie. Na ulicach wprost nie mogłam słuchać Rosjan. Znalazłam się w obcym mieście z powodu wojny, którą Rosja wszczęła przeciwko mojemu krajowi. Mówienie tym samym co oni językiem sprawiało mi fizyczny dyskomfort. Zatruwało mnie. A potem był atak terrorystyczny w Ołeniwce. I powiedziałam swoim: wy róbcie, jak chcecie, ale ja od tej pory mówię tylko po ukraińsku. A oni się do mnie przyłączyli”.

Moja nawigacja i tak poprowadziła nas złą drogą. Po całym dniu jazdy znalazłyśmy się w czarnym leśnym gąszczu, na wąskich drogach gruntowych koło polskiej granicy. Reflektory wyłapywały gęsto stojące pnie drzew i nierówności krajobrazu. To było jak sen. A my byłyśmy bliskie szaleństwa.

Poprzedniego dnia Anna opowiadała mi swoją historię. O tym, jak pakowała się, nie mając pojęcia, dokąd wywieźć dzieci. O kilku dobach stania na granicy. O pierwszej rodzinie, która zgodziła się je przyjąć – i o tym, jak gospodarz nalegał, by Anna jak najmniej wychodziła z domu i unikała kontaktów z sąsiadami, za to coraz bardziej obciążał ją ciężkimi pracami fizycznymi. Opowiadała o sąsiadach, z którymi w końcu zawarła znajomość i do których przeniosła się ze swoimi córkami. O ich gościnności, szczodrości i delikatności. O poczuciu bliskości – większym, niż bywa z rodziną.

Kiedy wreszcie znalazł nas samochód straży granicznej i surowi mężczyźni pokazali właściwą drogę do Ukrainy – która czekała tuż obok, kilkadziesiąt metrów dalej – wśród nieoczekiwanej ciszy spytałam samą siebie, dlaczego proste rzeczy, opowiedziane przez Annę, słowa, które zazwyczaj odbieramy jako szablony i banały, w jej ustach brzmią tak zwyczajnie. Mówiła, że zaczęła żyć naprawdę. Że pierwszy raz poczuła własną siłę. Uwierzyła w siebie. Zrozumiała, że jest niezależną kobietą i że umie sama kierować własnym życiem, dokonywać wyborów i chronić tych, którymi się opiekuje. Dowiedziała się, czym jest zaufanie i bliskość. I co oznacza związek z mężczyzną, do którego teraz wraca. I co jest naprawdę ważne, a co – niekoniecznie.

To nie brzmiało śmiesznie. Przeciwnie, budziło szacunek. Wypowiadane przez Annę proste słowa miały właśnie takie znaczenie, jakie ona sama w nie wkładała.

Porównanie prób dzielenia się doświadczeniem wojny z oglądaniem porno to podmiana i manipulacja. Takie porównanie jest nieuczciwe wobec ludzi nieobojętnych. Bo człowiek może zrobić tylko tyle, ile może. Aż tyle. A równocześnie – nawet jeśli porno to podmiana, nawet jeśli to bierny, bezpieczny sposób włączenia się w silne emocje, to i tak wywołuje ono przecież niewątpliwą reakcję. Fizyczną, bezpośrednią reakcję na poziomie ciała i mózgu. Przez moment dochodzi do przebudzenia i włączenia. Przez moment człowiek podglądający najbardziej intymne działania innych ludzi, takie, które powinny być ukryte przed cudzym wzrokiem, przeżywa jednak pewną z nimi bliskość i pokrewieństwo, dotyka jednak ich doświadczenia. Jego połączenia neuronowe tworzą podobne konfiguracje.

To właśnie jest współczucie. Ale wyrasta ono ze wstydu i poczucia winy z powodu naruszenia granic. I tęsknoty, wynikającej z oderwania od cudzego doświadczenia. I zazdrości, bo pojawia się złudzenie, że właśnie ci spoceni aktorzy, gorączkowo spleceni ze sobą po drugiej stronie ekranu, żyją i czują naprawdę, w całej pełni. Że to właśnie ich ból i rozkosz są prawdziwe. Porównanie z porno to tylko jedna z metafor. Ale czy metafora nie jest tą drogą, która łączy różne receptory, tłumaczy zapachy na kolory i zbliża do siebie doświadczenia?

Przetłumaczyła Katarzyna Kotyńska