Jeszcze 3 minuty czytania

Sofija  Andruchowycz

REAKCJE OBRONNE: W ogrodzie różanym czy w Auschwitz

Sofija Andruchowycz

Sofija  Andruchowycz

Wojna i trauma są takie nudne. Nigdy się nie kończą. Nuda i zmęczenie muszą się pojawić, kiedy o zabitych ludziach, z których każdy był kimś bardzo konkretnym, mówi się jako o „205 ciałach pod gruzami domów”


Równo rok temu o tej porze wojny nie było, a ja przez dwa miesiące mieszkałam w Wiedniu. W samym jego centrum – w jednym z atelier dla artystów na rezydencji twórczej, w Dzielnicy Muzeów. Dzisiejsze atelier dla artystów, performerów, aktorów, reżyserów, kuratorów muzealnych kiedyś służyły jako mieszkania dla stajennych, bo główna budowla tego barokowego kompleksu powstawała jako cesarskie stajnie. Pozostawiono tam nawet lożę, z której cesarz mógł obserwować, jak jego lipicanery i kladrubskie źrebaki idą kłusem albo cwałem.

Dostęp do wszystkich muzeów kompleksu był dla rezydentów bezpłatny i nieograniczony, można było choćby codziennie, wciąż i wciąż, oglądać krzywy i kostropaty erotyczny portrecik Walli Neuzil. Ale tym nie zajmowałby się nawet największy ekscentryk, skoro wystarczyło przejść przez ulicę, by zatonąć na wiele godzin w Muzeum Historii Sztuki czy Muzeum Historii Naturalnej, a potem przejść do dziesiątków innych większych i mniejszych muzeów Wiednia i okolic, z muzeami przestępstw, higieny czy pogrzebów włącznie. Rzecz jasna, gdyby interesowały was muzea. Bo były jeszcze parki i skwery, koncerty i przedstawienia teatralne, wycieczki rowerowe i kąpiele w Dunaju, shopping, restauracje, spacery z nowymi znajomymi.

Po przyjeździe musiałam odsiedzieć dziesięciodniową kwarantannę w przeznaczonym dla mnie studiu. Nie wolno było wychodzić nawet do sklepu po jedzenie. Tu z pomocą zaoferowała się Lidia. Zainteresowała się mną podczas online’owego spotkania rezydentów, na którym każdy opowiadał, czym się zajmuje. Marketa pisała historię czeskiego ogrodnika, który w XIX wieku pielęgnował wiedeńskie parki; Eppe badała przestrzeń i geometrię kamieni w jej obrębie; Astrit ubierał_a się w barwne kostiumy, robił_a odważny makijaż i tańczył_a; Dimitrios malował katastrofy ekologiczne na jedwabiu utkanym z nici, które pozyskiwał od swoich własnych jedwabników; Johana reżyserowała performanse.

Lidia zainteresowała się mną, bo opowiedziałam, że jednym z tematów mojej poprzedniej powieści był Holocaust w zachodniej Ukrainie. Ten temat nas połączył. Sama Lidia podczas rezydencji pracowała nad animacją na temat Holocaustu. Jej żydowska rodzina od strony taty pochodziła z Cudnowa. Babcia z dwoma małymi synkami (tatą i wujkiem Lidii) zdołała uciec do Rosji na samym początku drugiej wojny światowej. Większość Żydów z miasteczka, wszyscy inni krewni, zginęli.

Zaraz po zakończeniu tego pierwszego online’owego spotkania Lidia napisała do mnie mail. Koniecznie chciała ze mną porozmawiać. Uważała, że spotkałyśmy się nieprzypadkowo.

Lidia urodziła się w Moskwie, ale kiedy skończyła osiemnaście lat, przeniosła się do USA, gdzie mieszkał już jej wujek Aaron. W informacji biograficznej na stronie rezydencji przeczytałam, że Lidia wyjechała do Stanów jako uciekinierka polityczna. Opowiadała, że przez ponad 20 lat nie wracała do Rosji, że nie może kontaktować się z krewnymi, którzy tam zostali, że ta rzeczywistość stała się dla niej nieznośna i niemożliwa do wytrzymania.

Zajęcia zazwyczaj proponowała właśnie ona. Chodziłyśmy do muzeów związanych z historią Żydów, drugą wojną światową, Holocaustem. Ja dopiero zabierałam się za to, nad czym miałam pracować podczas rezydencji, a Lidia była już głęboko zanurzona w procesie twórczym – dlatego przyjęłam rolę towarzyszki, słuchaczki, odbicia. Rozpoznawałam wszystkie objawy: szczególne zafiksowanie i napięcie, niepokój, wątpliwości, krótkie momenty zadowolenia i ulgi, nagłe zmiany punktów widzenia. Zacięta i choleryczna, przypominała człowieka wrzuconego do labiryntu i uparcie szukającego wyjścia. Wierzyła, że to wyjście znajdzie. Wierzyła, że kiedy je odnajdzie, pokaże je innym. Pracą nad animacją dosłownie ratowała sobie życie.

Oprócz wszystkich spacerów po Wiedniu Lidia każdego wieczora musiała zrobić kilkadziesiąt kółek w gęstym od zapachów ogrodzie różanym. Poruszałyśmy się szybko, Lidia mówiła, ja głównie słuchałam. „Ciekawe, jak to się stało, że znalazłyśmy się tutaj razem – powtarzała od czasu do czasu. – My – osoby z przeciwnych stron”.

Nie chciałam przerywać jej monologów, dlatego pozostawałam sam na sam z domysłami, co mogły oznaczać te „przeciwne strony”: to, że ona pochodzi z rodziny żydowskich ofiar, a ja reprezentuję ukraińskich kolaborantów, czy to, że ja jestem Ukrainką z Ukrainy, a ona Rosjanką z Ameryki? Każdy monolog Lidii był perfekcyjnym monodramem, opowiadała o swoim projekcie z wszelkimi szczegółami, ale robiła to tak wprawnie, że o samej animacji miałam tylko ogólne wyobrażenie. Prosiła mnie o pomoc w poszukiwaniu archiwalnych zdjęć z egzekucji Żydów w małych miasteczkach zachodniej Ukrainy. Albo z wkroczenia Niemców do różnych miejscowości – najlepiej, żeby było widać reakcje lokalnej ludności. Kiedy indziej przez dobre dwa tygodnie, uciekając się do językowej ekwilibrystyki, formułowała zdanie o związkach niektórych Ukraińców z zabójstwami Żydów – tak, by brzmiało sprawiedliwie i bez uogólnień. Któregoś wieczora w ogrodzie różanym pogaszono latarnie i okazało się, że zostałyśmy tam zamknięte, w samym centrum Wiednia – i nie od razu to zauważyłyśmy.

Wreszcie, kilka godzin przed performansem Johany, Lidia zaprosiła mnie do swojego studia, żeby pokazać mi wstępną wersję swojej pracy. Wysokie białe ściany były dokładnie pokryte kartkami z czarno-białą grafiką – bardziej czarną niż białą: kraty, karabiny, bagnety, deski wagonów, gęste pajęczyny zmarszczek na twarzach wychudzonych ludzi. Lidia posadziła mnie przy swoim biurku i włączyła komputer. Rysunki ze ścian zaczęły się poruszać i zlewać w spójną historię. W tej historii była mama chora na raka, niemożność przełknięcia przyrządzonej przez nią gefilte fisz, niemożność rozmowy o tym, co bolesne, dużo wyrzutów i oskarżeń, pamięć o więźniach Auschwitz, Cudnów i jego wymordowani Żydzi, młoda kobieta, której udaje się uciec do Rosji i uratować przed śmiercią dwóch małych synków, przerażonych, skrzywdzonych chłopców, jeden z nich jest ojcem, a drugi wujkiem Aaronem, tym poważanym mężczyzną, bezinteresownym dobroczyńcą, o którym nie można mówić źle po wszystkim, co przeżył, po wszystkim, co zrobił i w czym pomógł, i który na koniec okazuje się tym, który zgwałcił główną bohaterkę, dziewczynę, która nie jest w stanie zjeść gefilte fisz przygotowanej przez chorą na raka mamę.

Animacja skończyła się, a Lidia i ja siedziałyśmy w milczeniu przed jej biurkiem, wśród pomarszczonych twarzy z jej rysunków. Obie miałyśmy szeroko otwarte oczy: ze strachu przed pokazywaniem tego, co najgłębiej skrywane, strachu bycia świadkiem najgłębszej tajemnicy drugiego człowieka. Rzec by można, że również tutaj stałyśmy po różnych stronach, ale to tylko pozory: znajdowałyśmy się w tej samej przestrzeni, niczym zamurowane w ogrodzie różanym, tyle że nie w ogrodzie i bez róż. Ale kiedy spotykają się spojrzenia, przestrzeń zyskuje zdolność rozciągania się.

Performans Johany odbywał się osobno dla każdego widza. Siedziałam w ciemnym pomieszczeniu, do którego zaprowadzono mnie za rękę. Nie wiedzieć skąd pojawiła się dziewczyna, podeszła do mnie, usiadła na podłodze i zaczęła płakać. Skorzystałam z możliwości wybrania z wyprzedzeniem rodzaju płaczu i odległości, na jaką podejdzie aktorka: płacz miał brzmieć fałszywie, odległość wynosić pięć metrów. Na zewnątrz na swoją kolej czekała Lidia. Wybrała prawdziwy płacz i odległość jednego metra.

Odkąd zaczęła się wojna, spośród wszystkich moich znajomych Lidia najbardziej regularnie sprawdza, co u mnie. „Jak tam, Sofijo? – pyta mnie na Whatsappie. – Gdzie jesteś? Jak twoja rodzina? Powiedz, jak mogę pomóc!” Odczytuję w jej intonacji rozpoznanie odwiecznej historii krzywdy, zagrożenia, prześladowań, niegojących się ran, lęku przed przemocą. Z takim samym zaangażowaniem, z jakim robiła swoją animację – z tym samym ogniem, z jakim ratuje się życie – Lidia przekazuje swoje dochody z wystaw i sprzedanych prac potrzebującym Ukraińcom.

Wojna i trauma są takie nudne. Nigdy się nie kończą. Nuda i zmęczenie muszą się pojawić, kiedy przychodzi wciąż na nowo znosić ból, przerażenie i cierpienie i kiedy o zabitych ludziach, z których każdy był kimś bardzo konkretnym, mówi się jako o „205 ciałach pod gruzami domów”.

Ale wojna nie skończy się tylko dlatego, że nasze nawyki zmuszają ją, by wydawała się nudna. I donikąd nie zdołasz uciec przed koniecznością robienia wiecznie tej animacji o historii twojej rodziny, o twojej własnej historii, o tym, jak ofiara dziedziczy przemoc po kacie, i o tym, jak znajdujemy się z przeciwnych stron wojny czy historii, chociaż tak naprawdę z jakiegoś powodu zamknięci jesteśmy razem w ogrodzie różanym czy w Auschwitz. I w tej samej chwili, w której obie chcemy już wdrapywać się na płot w naszych wąskich sukienkach, pośród wypełnionego zapachami różanego mroku rozlega się brzęk bramy otwieranej przez nocnego stróża. Bywa i tak.

Przeł. Katarzyna Kotyńska

Dział ukraiński powstaje dzięki dofinansowaniu European Cultural FoundationInstytutu Goethego w Warszawie, Krakowskiego Biura Festiwalowego, a także Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia – instytucji Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego – które zawiesiło konkursy na dofinansowanie projektów polsko-rosyjskich, a przeznaczone na nie fundusze przekazuje obecnie na wsparcie projektów związanych z Ukrainą.

logo