Jeszcze 2 minuty czytania

Sofija  Andruchowycz

REAKCJE OBRONNE: Trujący sok z czereśni

Sofija Andruchowycz

Sofija  Andruchowycz

Młody człowiek zginął. Czy nie należałoby, dla uszanowania bólu ludzkich strat, cierpień, które co chwilę otwierają się jak rany, przyodziać w kokony z worków gruzu to, co zwykliśmy uważać za symbole?


Wszystkie te koszmarne rzeczy szybko stały się zwykłymi fragmentami otaczającej nas przestrzeni: nikt już nawet nie zwraca uwagi na konstrukcje z worków wypchanych gruzem, na zabarykadowane okna i całe piętra urzędów albo zabytkowych budynków. Te konstrukcje trochę przypominają fragmenty porzuconego parku rozrywki albo nieudaczne imitacje inuickich igloo. Tak teraz wyglądają ukraińskie miasta, do których rosyjskie rakiety (na razie) latają nie tak często, jak do miast na wschodzie Ukrainy. Piesi spokojnie je omijają, samochody objeżdżają betonowe bloki i kute „jeże” na drogach, dzieci bawią się na skwerach i w parkach wokół pomników, które przemieniły się w dziwaczne, ogromne kokony. Wszystkie przypominają teraz powiększone milionkrotnie mrówcze jaja: i Mickiewicz, i Chmielnicki na koniu, i Cyryl z Metodym. Ukryci przed ludzkim wzrokiem, jakby przełączeni w tryb oczekiwania, a może nawet dojrzewania: można odnieść wrażenie, że tam, w środku, zachodzą jakieś ważne procesy, przeistoczenie albo narodziny. Trzeba tylko okazać cierpliwość, nie przeszkodzić zbyt wcześnie – a pojawi się przed nami nowa jakość czegoś od dawna znajomego.

Któregoś dnia w parku okoliczni mieszkańcy dostrzegli w zacienionym zakamarku nieznane im wcześniej kamienne popiersie, niezabezpieczone workami. „Puszkin?” – spytał przestraszony mężczyzna. Przez migotliwe cienie widać było, że popiersie należy do XIX-wiecznego romantyka: charakterystyczna fryzura, dramatyczne wygięcie szczupłej szyi, otoczonej kołnierzem. „Ale jak, Puszkin? Do tej pory? U nas?” – z jeszcze większym przestrachem zawołała kobieta. Niemal biegiem ruszyli przez trawnik – i z ulgą odkryli, że popiersie upamiętnia węgierskiego poetę Sándora Petőfiego.

Tak samo zmieniły się wewnętrzne krajobrazy: jakby na zwykłą mapę myśli i związków, nerwic, rytuałów i kontaktów nałożył się wojenny szablon. Albo jakby do żyły trafił kontrast do badań rentgenowskich.

Żeby to zobaczyć, nic nie trzeba robić. Wystarczy usiąść na podłodze przed otwartym balkonem, wychodzącym na jedną z głównych ulic miasta, którą przemieszczają się dziesiątki i setki ludzi – i słuchać. Ta ulica prowadzi do parku, na dworze lato, lipy kwitną i pachną – a przechodnie przypominają ludzi cieszących się biegiem czasu. Zlizują soczyste krople lodów z rozmakających wafelków, popijają przez słomki owocowe smoothies i mrożoną kawę, zwiewne tkaniny prześlizgują się po kobiecych ciałach, rwą się ku sobie ze smyczy psy różnych ras, a dzieci sennie obserwują świat z wózeczków – ale ścieżka dźwiękowa okazuje się nasycona nową rzeczywistością.

Stalowe kobiece głosy omawiają kwestie zakupu termowizorów, a potem wymieniają ostatnie wiadomości o mężach – jeden z nich nie odzywa się już od ponad dwóch tygodni, a głos, który to oznajmia, zamiast zadrżeć i urwać się, staje się jeszcze bardziej energiczny i jasny. Rozbrzmiewa przytłumiona rozmowa o ranach od odłamków, protezie kolanowej i rehabilitacji, na którą ktoś się nie zgadza, bo już rwie się do swoich – ale tę rozmowę przesłania fala nerwowego głosu starszej kobiety, która nie umie tak po prostu wziąć i przełączyć swoich uczuć, i żyć w obcym mieście jak w domu. Mężczyzna wypytuje, jakie dokumenty ma przynieść i jakie rzeczy zabrać – wciąż i wciąż niepewnie powtarza te same pytania. Inny mężczyzna łagodnie dopytuje się o zadanie z matematyki i czy będzie potrzebna pomoc, i proponuje wspólne rozwiązywanie zadań przez Skype’a, chociaż dziś to się już nie uda, bo musi wracać do koszar.

W tym mieście nigdy nie było tylu ulicznych grajków. Stoją wzdłuż głównych ulic i w różnych miejscach na placach i skwerach – tak blisko siebie, że granice ich muzyki nakładają się, tworząc coś zupełnie nowego. Niektórzy przechodnie przystają, by posłuchać, inni oburzają się: w kraju nieszczęście, ludzie giną, codziennie chowają swoich poległych, jesteśmy w nieustannej żałobie. Ci, którzy są w żałobie, mają czarne ubrania, szybko, w milczeniu pokonują wypełnioną atonalnościami przestrzeń. Cała przestrzeń tego kraju – zewnętrzna przestrzeń ulic i przyrody, i wewnętrza przestrzeń ludzi – jest atonalna. Jakaś kobieta poucza: nawet na weselu dozwolony jest teraz tylko jeden taniec – panny młodej i pana młodego. Inna oponuje: dozwolony jest taniec ojca narzeczonej z córką, a pan młody lepiej, żeby nie tańczył, i alkoholu pić nie powinien, musi się dobrze wyspać tej nocy, bo następnego dnia idzie na komisję wojskową, trzeba być w formie.

„Jaki to gatunek czereśni?” – pyta ktoś z kupujących handlarkę na rynku. „Walerij Czkałow” – odpowiada, ważąc drugi kilogram lśniących owoców. Rozmarzona szczupła dziewczyna uśmiecha się, jej ukraińszczyzna jest jeszcze tak świeża jak te owoce: „Znam ten gatunek, to najsmaczniejsze czereśnie, u nas, w Melitopolu, też takie rosły”. Inni klienci, on i ona, wymieniają nastroszone spojrzenia, krzywią się i odchodzą. Czereśnie są słodkie i soczyste, kubki smakowe wprost wołają o ich ciemny sok, ale nie każdy może sobie na to teraz pozwolić.

Walerij Czkałow był bohaterem Związku Radzieckiego, pilotem oblatywaczem, który miał problemy z dyscypliną i był skazany za pijaństwo na służbie, ale też realizował rekordowe „trasy stalinowskie” i zaliczał się do ulubieńców Stalina. Co prawda, najprawdopodobniej w końcu to Stalin go zamordował. Ale to było w jego stylu: często zabijał tych, których lubił. Bardzo lubił zabijać. Teraz zabijać mogą nawet czereśnie, jeśli noszą imię radzieckiego bohatera.

Najzwyklejsze czereśnie, owoce, które latem dojrzewają na drzewie, pełne wartości odżywczych, niewinna rozkosz – tego lata chyba tylko drozd pożywi się nimi bez problemu, bo nic nie wie o bohaterze Związku Radzieckiego Waleriju Czkałowie. Chociaż, co my możemy o tym droździe wiedzieć: może ten drozd uciekł z Chersonia, wystraszony wybuchami. Może też stracił dom i jego głos brzmi atonalnie.

Młody chłopak u szczytu swoich możliwości intelektualnych, sił i talentu ginie na polu walki. Jego ciała jeszcze nie przewieziono do matki, a w świadomości tysięcy ludzi obraz chłopca już zaczyna przemieniać się w symbol. Z każdą chwilą mit o poległym rozrasta się i nabiera żywszych barw. On był jeden na milion, drugiego takiego nigdy nie będzie, był ze wszech miar ideałem i staje się dla wielu bliższy i lepiej znany niż ich najbliżsi. Chociaż nie jest wykluczone, że po raz pierwszy o nim usłyszeli. Utrata budzi głęboką rozpacz, głęboki i równoczesny ból – niewykluczone, że to ona właśnie odsłania i ukazuje cały wspólny ból każdej osobnej utraty od samego początku wojny. Niezliczeni ludzie płaczą równocześnie. Obraz chłopaka staje się przestrzenią i schronieniem, sensem i siłą. Tak powstają legendy, tak rodzą się święci i bohaterowie, tak energia nigdy nie znika bez śladu, tak skomplikowana atonalna muzyka na moment łączy się w milion równoczesnych uderzeń serca.

Symbol jest żywy, symbol daje ocalenie. A młody człowiek zginął. Nie ma go. Czy nie należałoby, dla uszanowania bólu ludzkich strat, cierpień, które co chwilę otwierają się jak rany, a każde jest nieznośne i niewypowiadalne i żadne się nie zagoi i nie ucichnie, przyodziać w kokony z worków gruzu to, co zwykliśmy uważać za symbole? Czy nie należałoby dać sobie trochę czasu na przemyślenie ich sensów i ich dla nas znaczenia, na rozważenie ich ceny?

Przeł. Katarzyna Kotyńska

Dział ukraiński powstaje dzięki dofinansowaniu European Cultural FoundationInstytutu Goethego w Warszawie, Krakowskiego Biura Festiwalowego, a także Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia – instytucji Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego – które zawiesiło konkursy na dofinansowanie projektów polsko-rosyjskich, a przeznaczone na nie fundusze przekazuje obecnie na wsparcie projektów związanych z Ukrainą.

logo