Jeszcze 2 minuty czytania

Justyna Bargielska

PRZYGODY MIŁOSNE LUDZI NIESZCZĘŚLIWYCH (8)

Justyna Bargielska

Justyna Bargielska

Nigdy się z tym specjalnie nie obnosiłam, ale osiem lat temu zaczęłam dającą mi wiele radości karierę w micromanagemencie: zostałam przewodniczącą klasowej rady rodziców

Dwudziestego trzeciego czerwca o czwartej piętnaście rano obudziłam się z kamieniem pudowym na klatce piersiowej – i nie był to żaden z moich trzech kotów – oraz potężnym kajdanem wokół moich kostek – i nie, nie był to mój jedyny pies. O czwartej dwadzieścia odrzuciłam kamień i zerwałam kajdany. Wstawał bowiem dzień stypy po mnie, stypy, którą musiałam własnoręcznie przygotować. Oraz oczywiście chciało mi się siku.

Kiedy wyszukuje się „Ucztę Babette” na YouTubie, można mieć więcej lub mniej szczęścia: trafi się albo na trailer duńskiego filmu z lat 80., opartego na książce Karen Blixen, albo na półminutowe nagranie, na którym siedząca na sofie młoda kobieta przegląda „Gazetę Telewizyjną” i pakuje sobie do ust płatki kukurydziane z trzymanej na podołku miseczki. „Uczta Babette – mówi kobieta – będzie”. „Co będzie?” – pyta zza kadru filmujący ją mężczyzna. „Uczta będzie – powtarza kobieta – Babette. Jutro”. W kolejnym kadrze widać niemowlę rozparte w leżaczko-bujaczku. Ta kobieta to ja, a to niemowlę to moje niemowlę, które urodziłam. Tu się kończy film. Prawdziwa „Uczta Babette” ma nieco bardziej rozbudowaną fabułę: przygarnięta w trudnej sytuacji życiowej przez duńskie siostry francuska kucharka wygrywa na loterii i jako podziękowanie dla swoich pracodawczyń robi okolicznościową imprezę, której efekt trafia na watykańską listę czterdziestu pięciu filmów fabularnych propagujących szczególne wartości religijne, moralne lub artystyczne. Listę taką zrobił papież na stulecie kina i nie będę ukrywać, że znalazło się na niej wiele formatywnych dla mnie pozycji.


Nigdy się z tym specjalnie nie obnosiłam, ale osiem lat temu zaczęłam dającą mi wiele radości karierę w micromanagemencie: zostałam przewodniczącą klasowej rady rodziców. I, przysięgam, moja trójka klasowa była doskonałą ilustracją tezy, że boh trojcu lubit: byłyśmy niepokonanym triumwiratem, znaczy triummulieritatem. Nie było dla nas wycieczki nie do zorganizowania, rabatu na nią nie do wyżebrania, wigilii klasowej nie do przygotowania w jedną noc, warsztatów psychologa o cyberprzemocy nie do umówienia na wczoraj. Wychowawcy się zmieniali, myśmy trwały. Wybory trójki w naszej klasie były formalnością: byłyśmy jak Putin, tylko w wersji „evil”. Uwielbiałam to. Kiedy dzieci dorastały i powoli wymykały nam się z nienasyconych matczynych objęć, realizowałyśmy swoją potrzebę bycia przy nich, działając na rzecz społeczności, w której przyszło im funkcjonować – bo co nam zostało? Tymczasem nadszedł koniec podstawówki: bal ósmoklasisty, na którym każda z nas wykazała się godnym oddzielnego odcinka marvelowskiej sagi spektrum multitaskingowych mocy, uświadomił nam, że za chwilę trzeba się będzie pożegnać. I wtedy postanowiłam wyprawić bal dla nas i dla chętnych rodziców. Gdzież tam bal. Jedzenie, picie, ja miałam trochę medikinetu, a Anka miała przynieść trawę. Jedzenie też wzięłam na siebie.

Mam totemiczny stosunek do jedzenia. Z jednej strony Uber Eats za każdym razem, kiedy jestem smutna, podpowiada mi zamówienie dwudziestu nuggetsów i z ulgą korzystam z jego podpowiedzi, rozmywając ostre linie mojego psychopatologicznego ego łagodnym blurem globalnej wioski. Z drugiej strony są sytuacje i potrawy, które muszę przygotować sama i na modłę ojców: kulinarną oprawę pierwszych komunii moich dzieci realizowałam osobiście, stojąc przy płycie ceramicznej trzy noce wcześniej, u syna tylko domówiłam klusek śląskich od lokalnej producentki, bo moje kluski śląskie przypominają meduzy w epizodzie ciężkiej depresji, a jakoś mi te kluski nieodzownie współgrały z ważnym sakramentem w życiu ośmiolatka z lekkim aspergerem, zrodzonego z krakowsko-warszawskich rodziców. Moja uczta Babette była tym drugim przypadkiem.

A dwudziestego trzeciego czerwca, zrzuciwszy z siebie kamień pudowy i kajdany, poszłam do zieleniaka. Wchodzę w głębsze relacje, gdziekolwiek pójdę, więc oczywiście właścicielka zapytała mnie, dlaczego w czwartek o siódmej rano kupuję trzy różne rodzaje cukinii, wyglądając jak Mickiewicz, który zaraz będzie pisał „Ballady i romanse”, i zapytała o to z niepokojem. Wracając, obładowana cukiniami, spotkałam starszą sąsiadkę z klatki A, która ma problem z zakrzepicą nóg i leczy się na to w szpitalu bródnowskim u doktora Górskiego. Ongiś moje dzieci przeżyły moment cringe’u, kiedy wsiadłam z nimi do windy i obca – dla nich – kobieta, zobaczywszy mnie, powiedziała, że jej syn wczoraj umarł i co ona ma teraz robić. Drugi moment cringe’u jeszcze większego nastąpił, gdy objęłam obcą kobietę i powiedziałam: „Nie wiem”. Teraz sąsiadka, z podobnym niepokojem jak koleżanka z zieleniaka, próbowała się wywiedzieć, na co mi tak wcześnie rano te wszystkie cukinie. Jako że bardzo cenię sobie szczerość w stosunkach, chciałam, naprawdę chciałam powiedzieć, że na stypę po mnie, ale powiedziałam, że mój syn kończy ósmą klasę i robię wieczorem przyjęcie pożegnalne dla rodziców. „Pani to jest!”, powiedziała sąsiadka z zakrzepicą. Czułam, że ją oszukuję, więc podeszłam bliżej i spytałam, czy mogłaby sprawdzić, czy nie wpadła mi mucha do oka. Muchę wyciągnęłam chwilę wcześniej, ale nadal, odleciawszy, była dobrym pretekstem do podtrzymania relacji między dwiema osobami bez konieczności mówienia całej prawdy.

A potem przyszedł wieczór i z nim tłum dziewczyn, o których w większości myślałam: „mama Olka”, „mama Pauliny”, „mama Basi”, „niemożliwe, żeby to była mama Oliviera Rousseau?”. Każda przyniosła butelkę prosecco, jedna tylko czerwone wytrawne wino. Wszystkie jadły moje cukinie i wszystkim się podobało. Wszystkie jadły moje brownie i niektóre z nich wzięły trochę tego brownie dla swoich bliskich. Siedziałyśmy bardzo długo – w dużej mierze dzięki krzesłom pożyczonym od moich sąsiadów (ja mam trzy, z czego dwa w roli kocich drapaków) zelektryzowanych wiadomością, że po raz pierwszy od piętnastu lat robię u siebie imprezę – opowiadając sobie te wszystkie rzeczy, które znające się od ośmiu lat, kobiety mogłyby sobie opowiedzieć wcześniej, gdyby była okazja. Aż w końcu trzeba było przestać to sobie opowiadać, bo dosłownie za kilka godzin miałyśmy się stawić na zakończeniu szkoły naszych dzieci. „Ej, ale jeszcze nie mamy popakowanych koszulek”, powiedziała Kasia, a wtedy rzutem na taśmę wyciągnęłam dwadzieścia dwie koszulki ze zbiorowym zdjęciem naszych dzieci podpisanym „Czerwiec 2022, klasa 8F przejmuje władzę nad światem, nie wymagało koloryzowania”, i zaczęłyśmy je owijać kolorowymi wstążeczkami, których zawsze mam w domu aż za dużo. Oczywiście była afera, czy wolno dziewczętom owijać na różowo. Owinęłyśmy, a potem żeśmy się rozeszły. Edyta powiedziała, że musimy to powtórzyć. Edyto, Edyto. 

Jeszcze się tylko w piątek rano o nietypowej dla upiorów ósmej trzydzieści pojawiłam w szkole z koszulkami niezgody, wpadłam na apel, na którym pani od wiedzy o społeczeństwie brawurowo odśpiewała „Time to say goodbye” – z zawodu jest śpiewaczką operową, ale żeby się utrzymać, pracuje jako nauczycielka w publicznej szkole, tak jest, nie zmyślam – po czym wróciłam do domu, dopiłam odgazowane prosecco z uczty Babette i zległam na sofie na piętnastominutową power nap. Zrobił się z niej czterogodzinny beauty sleep: nieco po szesnastej obudziłam się oszołomiona, trochę opuszczona, bez wymagających natychmiastowej realizacji zadań, smutna, ale w pełni gotowa na moją drugą młodość.