Jeszcze 2 minuty czytania

Justyna Bargielska

PRZYGODY MIŁOSNE LUDZI NIESZCZĘŚLIWYCH (10)

Justyna Bargielska

Justyna Bargielska

Udało mi się zakwalifikować na kurs wolontariusza opiekuńczego. Certyfikat jego ukończenia honorują wszystkie hospicja w kraju, a umiejętności praktyczne na nim zdobyte prędzej czy później przydadzą się każdemu

Jest słoneczna sobota, Ośrodek Hospicjum Domowe Zgromadzenia Księży Marianów, Warszawa, Targówek Mieszkaniowy – przynajmniej tak się nazywa stacja metra. Udało mi się zakwalifikować na kurs wolontariusza opiekuńczego, co mnie ogromnie cieszy, bo takie szkolenia odbywają się dwa razy do roku, certyfikat ich ukończenia honorują wszystkie hospicja w kraju, a umiejętności praktyczne na nim zdobyte prędzej czy później przydadzą się każdemu. Prestiż. Merytoryka. Wolontariusz opiekuńczy, czyli nie ten od odbierania telefonów, tylko od podawania basenów. Po teorii przychodzi pora na praktykę w grupach.

Moja grupa dostała zestaw numer dwa: znaleźliśmy sobie w miarę ciche miejsce w hospicjum i przejrzeliśmy scenariusze. Pacjent, wolontariusz, dwoje obserwatorów, potem zamiana. Zostałam pacjentką. W opisie sytuacji stało, że właśnie dowiedziałam się o przerzutach. Od dłuższego czasu nie wychodzę z domu, bo ciężko mi się poruszać. Boli mnie, bo na razie testujemy nowe środki przeciwbólowe, ponadto, wiadomo, stres potęguje ból. Jestem przygnębiona, rozdrażniona, agresywna, reaguję histerycznie. Powinnam dopuścić do siebie możliwość, że nie da się mnie wyleczyć – tak, to już jest ten moment. Rodzina, która się mną opiekuje, musiała wyjść po bułki, poprosili hospicjum, żeby przysłali wolontariusza, który ich na kilka godzin zastąpi. Jeden z obserwatorów mówi „trzy, czte-ry” i zaczynamy, zajmuję wersalkę, wchodzi wolontariusz.

Wchodzi wolontariusz i nie widzę sympatycznego, znanego mi z kursu dla opiekunów hospicyjnych Pawła: widzę obcego faceta, który przylazł cholera wie po co, przysunął sobie krzesełko, jakby mu to nie sprawiało żadnej trudności, usiadł, założył nogę na nogę i z idiotycznym uśmiechem informuje mnie, kim jest (na gwizdek mi jego nazwisko) i skąd się tu wziął (rodzina prosiła). W sekundę zapominam, że jestem zdrową, sprawną, odgrywającą na potrzeby szkolenia rolę chorej na raka osoby Justyną. Zalewa mnie fala wściekłości, niechęci, poczucia krzywdy, rozpaczy. I nie waham się dać wyrazu tym uczuciom. Potem, kiedy omawiamy nasze wrażenia z symulacji w większym gronie, z psycholożką, księdzem i koordynatorem wolontariatu, obserwator z mojej grupy mówi, że szkoda, że tego nie nagraliśmy, bo niesamowicie zagrałam. Zagrałam?

W ciągu dziesięciu minut, jakie mamy na odegranie tej scenki, udaje mi się postawić Pawła przed koniecznością skonfrontowania się z circa milionem pytań, na które nie ma dobrej odpowiedzi, począwszy od „jeśli mojej rodzinie tak na mnie zależy, dlaczego akurat teraz, kiedy mnie tak wszystko boli, poszli po bułki”, skończywszy na „dlaczego właściwie ja”. Zaczynam się nawet bać, że odrobinę szarżuję, ale jakaś część mojego mózgu jest pod wielkim wrażeniem tego, jak Paweł sobie z tą sytuacją radzi. Trudno jest robić notatki, odgrywając umierającą na raka osobę, ale takie również jest założenie tego ćwiczenia: w moich notatkach – nie wiem, czemu skupiłam się na negatywach – jest tylko jedna uwaga. Gdy przypuściłam na niego ten pełen furii atak, Paweł skrzyżował ręce na piersiach. To trwało kilka sekund. „Broni się”, pomyślałam. „Broni się przede mną. Jestem zagrożeniem. Umieram, a on się mnie boi, jakbym mogła cokolwiek mu zrobić. Jakbym mogła w ogóle cokolwiek zrobić”. Paweł chyba zauważył mój wzrok, położył ręce na kolanach. „Co chciałaby pani, żebym dla pani zrobił?”, zapytał. A co ty możesz dla mnie zrobić, chłopaku, pomyślałam. Zapytałam obserwatorów, ile mamy jeszcze czasu. Zostały trzy minuty. „Niech mi pan opowie dowcip”, powiedziałam. „Tylko śmieszny”.

I Paweł zaczął opowiadać. Jest to dowcip długi i wszystkim znany, ale to nie powstrzyma mnie przed przytoczeniem go tutaj w całości, pamiętajmy bowiem, że umieram na raka, jestem agresywna, odhamowana i mam dokładnie gdzieś uczucia ludzi aktualnie na raka nieumierających. Otóż, powiedział Paweł, ma w tym dowcipie miejsce egzamin z logiki. Samolot przewoził pięćset cegieł, mówi profesor, jedna wypadła, ile zostało na pokładzie? Student odpowiada, wiadomo: czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć. Następne pytanie dotyczy tego, jak umieścić słonia w lodówce w trzech krokach, student również nie ma z nim problemu: otworzyć lodówkę, umieścić słonia, zamknąć lodówkę. No dobrze, mówi profesor, a jak umieścić w lodówce w czterech krokach jelenia? Otworzyć lodówkę, wyjąć słonia, wsadzić jelenia, zamknąć lodówkę. To teraz, mówi profesor, będzie trudniejsze: lew ma urodziny, przyszły na nie wszystkie zwierzęta, z wyjątkiem jednego. Którego? Z wyjątkiem jelenia, mówi student, bo jest w lodówce. Brawo! A teraz weźmy babcię. Czy babcia może przejść przez bagna, w których żyją krokodyle? Jasne, student jest już pewny wyniku egzaminu, przecież krokodyle są na urodzinach u lwa. Niestety, przechodząc przez bagna, babcia zginęła. Jak?, pyta profesor. Student: utonęła? No i oblałeś, synku, mówi profesor. Cegła. Mówi ci to coś? Roześmiałam się. A potem się popłakałam, ale tylko trochę i chyba nikt nie widział. Zresztą nasze dziesięć minut się skończyło i trzeba było się zamienić rolami, teraz umierać miała Ewelina. Robiła to zresztą z zabójczą logiką i jej pytanie: „a co pan może w ogóle wiedzieć?” sprawiło, że zakończyliśmy set półtorej minuty przed czasem, bo wolontariuszowi odjęło mowę.

Cegła. Mówi wam to coś? Nie mam natury męczennicy, więc nie afiszuję się z moją wiarą w progresywnych mediach, mam jednak nieodparte wrażenie, że ten dowcip o cegle suflował Pawłowi Duch Święty. Wiecie, ten sprytny gołąb. Na im więcej pytań znamy odpowiedź, tym bliżej jesteśmy tego pytania, na które odpowiedzi nigdy nie poznamy. Codziennie budzimy się odrobinę mądrzejsi, codziennie wyrywamy – komu? czemu? – odpowiedzi na mniej lub bardziej głupie, doczesne, zastępcze pytania, a to wszystko, cały ten proces uczenia się, jest niczym microdosing trucizny, żeby jej ostateczna dawka, gdy przyjdzie czas, zabiła nas w miarę bezboleśnie i w iluzji zrozumienia, o co w tym wszystkim chodziło.

 Cegła. Oto wielka tajemnica wiary.