Jeszcze 2 minuty czytania

Justyna Bargielska

PRZYGODY MIŁOSNE LUDZI NIESZCZĘŚLIWYCH (9)

Justyna Bargielska

Justyna Bargielska

Mniej więcej w połowie roku postanowiłam już nigdy, cokolwiek by się wydarzyło, nie pojawić się na żadnym szpitalnym oddziale ratunkowym. I wytrzymałam! Do połowy grudnia

Guskowi

W bieżącym roku kalendarzowym po raz pierwszy do szpitala trafiłam z powodu spalonych koni. A dokładniej – ośmiu spalonych, lecz jednego uratowanego.

Konie spaliły się w sobotę późnym popołudniem, mniej więcej pół kilometra w linii prostej ode mnie. Powziąwszy w internecie wiedzę o ich spaleniu, jeszcze do późna wieczór grałam z dziećmi w „Posiadłość szaleństwa”, a potem położyłam się do łóżka, ale nie mogłam spać, bo się dusiłam. Ale nie dusiłam się jak zazwyczaj, smogiem z okolicznych domków jednorodzinnych. Dusiłam się ośmioma spalonymi końmi. Rano poszłam z psem na spacer do lasu, a gdy wróciłam, ubranie i włosy były tymi spalonymi końmi przesiąknięte. Zrobiłam śniadanie, dokończyliśmy grać w „Posiadłość szaleństwa”, zrobiłam obiad, dzieci pojechały do domu, wyszłam z psem na spacer. Nad okolicą nadal unosił się ten zapach. W nocy zastanawiałam się, czy chciałabym się, jak ten dziewiąty koń, uratować na przekór wszystkiemu (chciałabym) i jak bym się z tym czuła (niezręcznie). Tym razem już nie uchylałam okna, więc rano włosy i piżama pachniały mi znajomo, potem niespokojnej kobiety w średnim wieku, ale po spacerze z psem znowu się zaczęło. Ten zapach był wszędzie. Około południa stwierdziłam, że pora na szpital.

Oczywiście powinien mi dać do myślenia fakt, że do szpitala pojechałam sekwencją miejskich autobusów: gdyby naprawdę coś mi się działo, nie dałabym rady nawet dojść na przystanek. Jednak, z całym szacunkiem dla własnych subiektywnych odczuć – a subiektywnie przechodziłam właśnie rozległy zawał – postanowiłam nie wzywać karetki, pamiętając, że zaledwie trzy tygodnie temu wiozła mnie dokładnie tą samą trasą do tego samego szpitala karetka na sygnale, której niepozbawioną przecież zdrowego rozsądku załogę zdołałam przekonać, że umieram. Tym razem dojechałam sobie spokojnie autobusem linii sto czterdzieści pięć, weszłam na teren szpitala i tu się zawahałam.

SOR czy psychiatryczna izba przyjęć? Wejścia są mniej więcej na tej samej wysokości, z tym że jedno po prawej, a drugie po lewej. Dłuższą chwilę stałam pośrodku, popatrując to w prawo, to w lewo. Przypomniało mi się, że SOR został niedawno odremontowany i ma wypaśną salę obserwacji. Na psychiatrii natomiast odremontowali tylko pomieszczenia przeznaczone do celów ambulatoryjnych, a ja przecież przyjechałam tu umrzeć z powodu spalonych koni, a nie uzyskać doraźną poradę – zdecydowanie zasługiwałam na odnowione, higieniczne wnętrza. Pobrałam numerek z podajnika i zasiadłam w poczekalni.

I dosłownie po kilku minutach włosy przestały pachnieć spalonymi końmi, a zapachniały lizolem i moczem. Odetchnęłam głęboko. Zawał jakby ustępował. Tunelowe widzenie jakby ustępowało. Wszystko, cokolwiek mogło i powinno było ustąpić, ustąpiło. Rozpięłam kurtkę, umościłam się w wygodnym polipropylenowym krzesełku, zerknęłam na znajomą tablicę triażową. W ubiegłym roku oglądałam ją dobrych kilka razy. Jej widok mnie uspokajał. Uspokoił mnie na tyle, że kiedy w drzwiach na fotokomórkę pojawił się kulejący, zalany krwią dwudziestolatek, oddałam mu mój numerek i uciekłam, zanim zdążyły się zamknąć. Wyszłam na styczniowe podwórze i zalała mnie fala krindżu.

Zawsze sądziłam, że moim najbardziej znielubianym słowem na „e” jest „ekfraza”. W ciągu ubiegłego roku przekonałam się, że „epikryza” jest mi znacznie bardziej nienawistna, a zaczęłam się nią brzydzić, gdy w poprzedni noworoczny poranek wychodziłam z tego samego SOR-u z diagnozą, której nikt mi nie mógł dobrze wytłumaczyć, ale wszyscy jak jeden mąż powtarzali, żebym się nią nie martwiła, bo taka się urodziłam. Dzieci potrafią się urodzić bez rąk i bez nóg, i też się mają nie martwić?, pytałam, kiedy kazano mi się nie przejmować nagle ujawnioną w rezonansie magnetycznym anomalią mojego mózgu, którego prawa połowa najwyraźniej od czterdziestu pięciu lat była zaopatrywana w tlen nie jak Pan Bóg przykazał, odpowiednią tętnicą, tylko awaryjnie, jakimś tam czyjegoś imienia rezerwowym obwodem, bo tętnica była kompletnie niedrożna.

Zabawne, wtedy nie wiedziałam, że ta absurdalna epikryza będzie jeszcze najmniej wstydliwą wśród przygotowanych już dla mnie przez los kolejnych z tego szpitala epikryz. Nie żebym co tydzień trafiała do szpitala, ale jednak moje wizyty tam nabrały cech regularności. A to zemdlałam, a to uderzyłam się w głowę, a to ciśnienie skakało mi do tysiąc pięciuset na sto dziewięćset i dusiłam się w autobusie – był taki moment, kiedy czułam, że kampania „Daj szansę innym”, podejmująca temat nadużywania numeru ratunkowego 112, jest skierowana personalnie do mnie. Mniej więcej w połowie roku postanowiłam już nigdy, cokolwiek by się wydarzyło, nie pojawić się na żadnym szpitalnym oddziale ratunkowym. I wytrzymałam! Do połowy grudnia. Akurat od przyjaciela dostałam toporny, zrobiony w Paincie obrazek: przedstawiał, jak się domyśliłam, licznik. Na górze było napisane: „od twojej ostatniej próby samobójczej minęło”, pośrodku widniało grube tęczowe „100 dni”, na dole zaś widniało dyskretne różowe „gratulacje”. Mnie śmieszyło. Podziękowałam. Na drugi dzień jechałam karetką na sygnale do szpitala.

Czytam tę ostatnią epikryzę i nie mogę uwierzyć. „Pacjentka zorientowana wszechstronnie prawidłowo, w pełnym kontakcie słowno-logicznym, afekt dostosowany”, a zaraz obok „zamierzone zatrucie przez narażenie na leki przeciwpadaczkowe, uspokajająco-nasenne, stosowane w chorobie Parkinsona i psychotropowe, niesklasyfikowane gdzie indziej”. Albo to: „pacjentka pytana o okoliczności próby «S» odpowiada: za dużo się działo”. Dokładnie tak powiedziałam ludziom, którzy ratowali mi życie. Za dużo się działo. Czytam swój wypis ze szpitala, a jakbym czytała jakąś literaturę dla młodzieży i robi mi się strasznie wstyd.

„Z SOR ma odebrać pacjentkę jej partner, pod opieką którego uda się do domu, partner zamierza na najbliższy czas zamieszkać z pacjentką”, pisze kolejna już psychiatrka, która mnie konsultuje, i to nie jest konstatacja, a warunek. Szkopuł w tym, że nie mam partnera, ale po dobie w sali obserwacji, gdzie naobserwowałam się cudzego cierpienia i skończywszy na przemian płakać i wymiotować, z braku zajęcia zaczęłam pomagać podawać baseny i rozdawać posiłki – chcę już stąd wyjść. Pytam przyjaciela, czy nie mógłby zagrać tego partnera z epikryzy. Mówi, że zagra, i przyjeżdża mnie odebrać. Robi dobre wrażenie na psychiatrce, która wypuszcza mnie do domu. Pani doktor ma niesamowite rajstopy w srebrne i zielone choinki.

Poczucie wstydu towarzyszy mi jeszcze przez kilka dni, ale potem przechodzi. Z kartonu, papieru kolorowego, naklejek do scrapbookingu z Empiku i brokatu w kleju robię sobie swój własny, codziennie aktualizowany licznik, ile dni minęło od mojej ostatniej próby samobójczej. Codziennie dodaję jeden dzień. Dzisiaj ozdobię go naklejką z koniem, bo takie też mam. I, bo jeśli chodzi o konie, chcę być jednak tym dziewiątym.