Jeszcze 2 minuty czytania

Justyna Bargielska

PRZYGODY MIŁOSNE LUDZI NIESZCZĘŚLIWYCH (13)

Justyna Bargielska

Justyna Bargielska

Oni nazywają to detoksem, ja to nazwałam oazą na pustyni, do której ledwo się doczołgałam. Odebrano mi pasek od szlafroka, kapsle od Tymbarka, odrobinę godności, ale przyjęto mnie na oddział

                                  Kolegom z wojska, z miłością

Na moim nowym zegarku właśnie mijają cztery miesiące, cztery dni i niecała godzina od śmierci mamy. Od czterech dni i niecałej godziny oglądam bez przerwy, również bez przerwy na siku, anime o koszykarzach i kompletnie nikt tego nie zauważył! Pies zauważył: dwa razy zdążyłam z nim wyjść na dwór, a dwa razy nie. Ale nawet jak wychodziliśmy, starałam się oglądać na telefonie anime o koszykarzach. Znaczy oczywiście Karol zauważył, ale ja udałam, że nie zauważyłam, że zauważył, a mamy umowę o wzajemnym odstąpieniu od uporczywej terapii. Dopóki jedno nie powie wyraźnie: ratuj, drugie nie ratuje. To się nazywa rescuing consent. Wy, ludy środkowej Europy, jeszcze tego nie znacie. U was ciągle ten sexual consent. Ale zima nadejdzie.

Z tym że anime o koszykarzach nie da się oglądać na trzeźwo, bo całe to zawarte w nim piękno wprawia w niemałą rozpacz, zwłaszcza gdy się odlicza czas na nowym zegarku, w dodatku takim, co się go nigdy wcześniej nie miało i nie do końca się wie, jak się nim posługiwać. Płakać? Nie płakać? Jeść? Może da się nie jeść. Ubierać się na czarno? Potrzeba ubierania się na czarno staje się nagle potrzebą pilniejszą niż opróżnianie pęcherza, a na pewno – niż opróżnianie pęcherza w miejscu do tego przeznaczonym. Z czarnych ubrań mam tylko stare stringi ze studniówki, co najwyżej na czubek głowy by mi teraz weszły. Próbuję, ale stringi na głowie wyglądają mało żałobnie. Zwłaszcza że po przyjrzeniu się okazują się czerwone. Dlaczego zapamiętałam je na czarno? Może teraz wszystko pamiętam na czarno. Ściągam stringi z głowy, pozostaje dalsze picie i benzodiazepiny.

Nie wolno popijać benzodiazepin alkoholem, bo zapada się w sen nieprzespany, jak to ładnie określał Katullus, z którego obudzić może tylko pocałunek prawdziwej miłości, najlepiej miłości własnej. Szalenie trudno jest się samemu pocałować, chyba że w rękę albo w nogę, ale to też nie będąc pogrążonym we śnie, chyba że miotając się po łóżku, będzie się miało sporo szczęścia. Ja się jakoś tak fortunnie miotałam, że udzieliłam sobie tego pocałunku, obudziłam się ze stuletniego snu i wylądowałam w szpitalu. Oni nazywają to detoksem, ja to nazwałam oazą na pustyni, do której ledwo się doczołgałam, chociaż biorąc pod uwagę substancje, z których miano mnie odtruwać, powinnam raczej użyć porównania do wyspy, do której z trudem i w lekkiej psychozie dopłynęłam. Z tym że nie użyję tego porównania, bo pływać bardzo lubię, a czołgać się – nie. Odebrano mi pasek od szlafroka, kapsle od Tymbarka (przede wszystkim ten z hasłem „było, minęło, będzie lepiej”), odrobinę godności, ale przyjęto mnie na oddział i położono z braku miejsc na łóżku, które stało w korytarzu, który to korytarz był salą obserwacji, stołówką, kuchnią i świetlicą z telewizorem. Wstydziłam się leżeć przy tych wszystkich ludziach, więc siedziałam na brzegu łóżka, majtając nogami i płacząc, ale nie w głos, bo nie chciałam zagłuszyć telewizora. Ja tylko w świecie zewnętrznym jestem istnieniem chybionym, w szpitalach jestem trusią, owieczką i archaniołem Gabrielem w jednej skulonej osobie. Wybrałam Gabriela, bo niestety mam zwyczaj wyjeżdżać do obcych osób z kretyńskimi tekstami, z którymi nie wiadomo, co począć, a jeszcze do tego mam się za wysłańca opatrzności. Na szczęście po relanium mi to mija.

Tym razem błogosławieństwo relanium było wyjątkowo srogie. Nawet nogi mi się majtały w slow motion. Oddział był silnie zmaskulinizowany, a ja miałam zerową zdolność obrony, więc wkrótce ktoś dostawił do mojego łóżka krzesełko, ktoś drugi położył na mojej szafce pomarańczę, ktoś trzeci podłużnego czekoladowego cukierka – tak strasznie bym chciała sobie teraz przypomnieć, jak się nazywał ten cukierek i gdzie go kupić! – i w ten sposób sformowała się kolejka sympatycznych mężczyzn, którzy postanowili jeden po drugim urzec mnie swoją historią. Szecherezada revisited. Porwał mnie nurt opowieści i wypuścił na brzeg wyczerpaną, ale spełnioną niemal dwa tygodnie później, gdy wyszłam za bramę szpitala. Celowo piszę „za bramę”, bo jeszcze w drodze do niej zostałam zaczepiona przez pana Maćka, który najpierw zapytał, czy jestem lekarką czy pacjentką, a kiedy odpowiedziałam, że nie wiem, powiedział: ja jestem Maciek, a oto moja historia.

Układałam puzzle z tysiąca elementów z chłopakiem, który siedział za zabójstwo, i z drugim, który gdy wypił, jechał do stolicy dokonać rozboju z bronią w ręku. No, tak miał, ludzie dziwniejsze rzeczy robią po alkoholu (zakładają stringi na głowę, dajmy na to). Z żołnierzem z Iraku i artystą biżuteryjnym z Pragi-Północ wyglądaliśmy po zachodzie słońca przez kraty tarasu w stronę starego budynku szpitala, bo się nam wydawało, że się tam pali światło elektryczne, a przecież tam już nie ma ani jednego kabla. Zresztą kilka wieczorów wcześniej, krążąc po okolicy w celu wytrzeźwienia, żeby móc się ponownie stawić na izbie przyjęć, żołnierz zrobił dwa zdjęcia: o dwudziestej pierwszej jedenaście zdjęcie okna, w którym jest ciemno, a o dwudziestej pierwszej dwanaście zdjęcie tego samego okna, w którym się świeci elektryczna żarówka. Godzinami rozkminialiśmy to zjawisko, krążąc w tę i we w tę po oddziale, aż zgodnie przyznaliśmy, że duchy. Kto wariatowi zabroni.

Ale większość mojego serca została przy Lesiu, który na społeczności przedstawiał się: Lesio, pijak, sadownik. Sądzę, że wiem o Lesiu wszystko, ale z oczywistych względów nie zamierzam tego opowiadać, chociaż Lesio pytał wielokrotnie, czy kiedyś o nim napiszę. Teraz piszę, Lesiu. Piszę o tym, jak wygrałeś konkurs recytatorski w szkole wierszem „Warkoczyk” Tadeusza Różewicza. I o tym, jak nauczyłeś się robić szalunek z odwróconych butelek. Kiedy pytałam, gdzie się tego nauczyłeś, odpowiadałeś, że w świecie, a gdy drążyłam, że gdzie dokładnie w tym świecie, mówiłeś, że w Legionowie. Uwielbiałam też tę historię o ratowaniu jabłek przed mrozem i jak wspinałeś się po rynnie do amerykańskiej malarki Dżastin, która w wakacje mieszkała w sąsiedniej wsi, a oboje mieliście po lat może szesnaście, tylko pomyliłeś okna i patrzysz, a tu leży na łóżku dziewczyna, a obok dziewczyny – jej noga. I co się wtedy stało, Lesiu, pytałam z wypiekami na twarzy, a ty odpowiadałeś: no, zapięła tę protezę, wstała, z Rosji była. Skoro już piszę o tobie, Lesiu, chcę ci podziękować, że nauczyłeś mnie grać w ping-ponga. Dzięki tobie wiem, dlaczego jedna strona paletki jest czerwona, a druga czarna. Prawie pięćdziesiąt lat tkwiłam w przekonaniu, że to dla urody i picu.

Statystyki są bezlitosne, na pewno wrócę na ten oddział. Wszyscy wracają. Ale może wtedy to ja nauczę jakiegoś alkoholika robić szalunek z butelek. Tego kogoś wypiszą i nadejdzie dzień, w którym przyjdzie mu robić szalunek z butelek, i wtedy ktoś go spyta, gdzie się tego nauczył, a on powie: w psychiatryku się nauczyłem. Na detoksie. I doda: Dżastin mnie nauczyła.