Jeszcze 2 minuty czytania

Justyna Bargielska

PRZYGODY MIŁOSNE LUDZI NIESZCZĘŚLIWYCH (11)

Justyna Bargielska

Justyna Bargielska

Leżymy sobie z psem przytuleni – nie wiem, jak to się stało, że tym razem mam pod nosem jego łaciate jajka – i układam jego mowę pogrzebową

Ostatnio przyłapałam się na tym, że układam w głowie mowę pogrzebową dla mojego psa. Leżymy sobie przytuleni na sofie Beddinge, uprawiając kompulsywny binge watching, a ja jednocześnie opiewam w myślach jego doczesne cechy, które czyniły go tak niezwykłym. Tfu, czynią. Bardzo to jest głupie postępowanie, bo pies ma lat osiem, jest zdrowy jak byk, odrobinę utyty, ale utyty karmą z najwyższej półki, gdyż w przypadku mojego stada wychodzę z założenia, że lepiej zapobiegać niż leczyć. Ciekawe, swoją drogą, że do swojej diety nie mam takiego zdrowego podejścia. Ostatnio pani w Żabce powiedziała, niby żartem, że następnym razem nie sprzeda mi tuńczyka. Najwyraźniej jest coś niepokojącego w żywieniu się tylko tuńczykiem – może powinnam uspokoić panią z Żabki, że jem także jabłka, tylko kupuję je po drugiej stronie osiedla? Ciekawe, że sprzedawczyni jabłek nigdy nie dała mi do zrozumienia, że jest w mojej diecie jakaś niebezpieczna monotonia. Nigdy również nie odmówiono mi sprzedaży wina. Gdzie sens, gdzie logika? Pani z Żabki nie wie o mnie czegoś naprawdę kompromitującego: że tuńczyk jest, owszem, dla mnie, ale biały ser już dla psa. Ser psa cieszy bardzo, jest nawet takie przysłowie o śmianiu się jak pies do sera. Czasem, jak coś zostanie, to dojadam, bo ja biały ser lubię taki bardziej podsuszony. Koniecznie muszę o tym wspomnieć w mowie pogrzebowej dla mojego psa.

Tymczasem pies przekręca się na plecy, wbijając mi w oko przednią łapę – jest to dobry moment, żeby przerwać na chwilę nałogowe oglądanie, mające odwrócić moją uwagę od marności tego świata, a przysięgam, jest on ostatnio marny jak nigdy! – i pójść na siku lub do lodówki. Staram się nie kumulować wyzwań, stąd to „lub”. Gdy wracam – od lodówki, bo było bliżej – pies zajmuje większość sofy, więc owijam się wokół niego jak skoda wokół drzewa i kontempluję jego psią, jakże przecież kruchą, obecność. Obecność jest krucha, ale z ryja mu śmierdzi strasznie. Łapki natomiast pachną świeżo upieczoną bułeczką. To jest ten wzruszający paradoks psiej obecności: pies daje ci wszystko naraz. Nie ma najmniejszego problemu z puszczeniem ci bąka w twarz, gdy ty akurat telepatycznie próbujesz mu przekazać, jak bardzo go kochasz i jak bardzo byłabyś bez niego nieszczęśliwa. Zliże ci z twarzy łezki tym samym językiem, którym chwilę wcześniej prowadził naukową analizę zawartości kociej kuwety. A czasem ci nie zliże łezek, tylko pójdzie do drugiego pokoju i stamtąd będzie wyglądał, czy wychyniesz z otchłani i kiedy, czuje bowiem, że musisz być sama. 

Mam taki swój ulubiony obrazek: na sofie, nie wiem, czy Beddinge, siedzi dziewczyna, twarz ma schowaną w dłoniach, dłonie we włosach. Płacze. Obok siedzi pies, trzyma jej łapę na kolanie. Pies mówi – po angielsku, bo to golden retriver – „This feeling will last forever. Life is suffering”. Przysięgam, wolę, kiedy pies przychodzi do mnie w chwilach mojego spadku formy z miną grabarza, a jego wzrok zdaje się mówić: „Będzie coraz gorzej, a potem wszyscy pomrzemy”, niż gdyby miał przynosić mi zabawki. Teoretycznie pies przynoszący zabawki płaczącej osobie to wizja międzygatunkowej solidarności, wyraz wsparcia, postawa, za którą opiekun powinien być wdzięczny i z której powinien być dumny. Tymczasem jakże często zdarza się opiekunowi w rozdrażnieniu pieprznąć tą, dajmy na to, piłeczką w ścianę, bo wszak ostatnia rzecz, na jaką mamy ochotę, to zabawa i nieporozumienie gotowe, bo wiadomo, jak pies odbierze pieprznięcie piłeczką w ścianę („Zmartwychwstałaś! Dawaj, zrobimy to jeszcze sześć tysięcy razy!”). Dlatego cenię sobie bardzo u mojego psa tę intuicję, która podpowiada mu, kiedy mnie zostawić w spokoju.

Intuicja ta trochę zawodzi w przypadku mojego życia seksualnego: gdy uprawiam seks sama, pies oddala się z szacunkiem i czeka w dużym pokoju, aż skończę. Gdy uprawiam seks z kimś, nie może się zdecydować, czy bardziej chce zagryźć moją osobę partnerską, czy bardziej do nas dołączyć. Tutaj oczywiście ja, jako opiekun, muszę podejmować prawidłowe decyzje: „Wiesz co, chyba nie spodobałeś_aś się mojemu psu”, mówię wtedy zazwyczaj. „Ale pamiętaj, to nie chodzi o ciebie!”, dodaję, zamykając za tym kimś drzwi. Na taką właśnie okoliczność kiedyś dawno temu nauczyłam psa przybijać piątkę. Aczkolwiek trzeba przyznać, że ze dwa razy się zdarzyło, że pies obwąchał gościa („gościa” jak w sentencji „gość w dom, Bóg w dom”, a nie w sensie „facet, osobnik, indywiduum, fałszywy kominiarz, windykator”) i natychmiastowo wycofał się z rywalizacji, dając nam nieme przyzwolenie swych przepastnych brązowych oczu na co tam tylko będziemy mieli ochotę. Było mi dość ciężko skupić się na zaspokajaniu moich ochot, bo rozpraszał mnie niepokój, czy pies czasem nie jest chory, a może pora by go było już odrobaczyć. Lub może złapał kleszcza.

A od kleszcza, wiadomo, już tylko krok do śmierci. Więc leżymy sobie przytuleni – nie wiem, jak to się stało, że tym razem mam pod nosem jego łaciate jajka – i układam jego mowę pogrzebową. Wspominam, skąd się wziął (z Kalisza), naszą pierwszą wspólną noc (wytrzymałam jakieś trzydzieści sekund, zanim wpuściłam go pod kołdrę), tę straszną zimę, gdy bolały go plecki, a ja przyszpanowałam u weterynarza, który pokazywał mi rentgen kręgosłupa, znajomością słowa „osteofity”. Opokanik wspominam, serwowany w środku nocy w szczególnie wilgotne dni. Wspominam jego dwie wielkie miłości, Sida i Kokę. Stanowili hipnotyzujący trójkąt! Wspominam też, sprawiedliwie, jego nemezysów: Rambo i Granata. Wspominam magiczne lato nie tak dawno temu, które spędziliśmy we dwójkę we wsi Szerszenie pod Siemiatyczami, gdzie dwie poważne damy wynajęły nam stareńki domek w zamian za pomoc w oporządzeniu ogrodu. Całymi dniami uwijałam się z piłą w jednej i sekatorem w drugiej ręce, a pies, w miarę jak przesuwało się słońce, wykopywał sobie dołki, żeby się ochłodzić, wokół drzewa, nad którym akurat pracowałam, i przyglądał mi się z upodobaniem: wstawał dopiero, kiedy zabierałam się za złożenie ściętych gałęzi na jeden stos. Pomagał, jak umiał, niestety koncepcja stosu patyków była poza jego pojęciem. W drodze do domu siadaliśmy w trawie i patrzyliśmy na pociągi, i machaliśmy. Nigdy się nie zdarzyło, żeby maszynista nie odmachał, a niejednokrotnie machał pierwszy. Wynika to najpewniej stąd, że siadaliśmy tuż za stacją i pociąg jeszcze nie zdążył nabrać prędkości uniemożliwiającej kontakt wzrokowy maszynista – spotter w rowie. A może bo wyglądaliśmy tak słodko. Wspomnienie tych wakacji porusza mnie do głębi. W ceremonii prowadzonej w mojej wyobraźni jest teraz moment na rozsypanie prochów w naszym ulubionym lesie.

„Czego znowu ryczysz?”, zdaje się pytać mnie mój pies. „Nie uwierzyłbyś”, odpowiadam. „Chodź, zjemy sobie sera”, mówi pies, „pośmiejemy się”. Wyciągam z lodówki klinek z Piątnicy i faktycznie, zaczynam się trochę śmiać. Do sera. Za rogiem mojej świadomości czai się obawa, że za chwilę ser odwzajemni mój uśmiech, ale na szczęście wiem, gdzie się zatrzymać w procesie wychodzenia z kolejnej emocjonalnej pułapki, którą sama na siebie przecież zastawiłam. Chciałabym, żeby tę sytuację wspomniano w mowie na moim pogrzebie, bo trzeba wiele lat pracy nad charakterem, żeby mieć w sobie ową gotowość śmiania się do sera. Szkoda tylko, że nie będzie mógł tej mowy wygłosić mój pies.