NIE POPISUJ SIĘ: Kindness
Widocznie potrzebowałam, żeby mnie trochę odwiedziły różne duchy. Być może potrzebowałam wpuścić trochę sił do mojego życia
Wiedziałam, że napiszę ten tekst już w momencie, kiedy przeżywałam to, o czym wam zaraz opowiem. Tak czasami bywa, że mówię sobie na głos: „napiszę o tym do Dwutygodnika”. Czy to prawie tak, jakbym klikała zdjęcie i myślała równocześnie, że wrzucę je na Instagrama? NWM. Najpierw jednak opowiem wam, o czym tym razem nie napiszę.
Nie opiszę po raz kolejny Gniezna, czyli miasta, w którym żyję, tworzę i pracuję. To byłaby opowieść o tym, jak w dość małym mieście ludzie tworzą miejsce, które powinno być jednym z elementów promocji tak zwanej pierwszej stolicy Polski. O ważności kultury i sztuki. O tym, jak te dwie działki mogą być dla miasta walorem i nie tylko ozdobnikiem. Przy tej okazji zahaczyłabym pewnie o politykę kulturalną miasta. Pomyślałam sobie jednak – po co mi to? Czy ja chcę tworzyć po to, by być polityczką? Przeciwnie! Tak jednak czasami się czuję. Czuję też, że przez tematy, którymi się zajmowałam i nadal zajmuję, trochę się zagalopowałam, ale jeszcze nie jest za późno, więc hamuję kopytkami. Hamuję, bo jeszcze mogę wyjść poza sztywne ramy sztuki krytycznej. Robię ostry zakręt, spod kopyt wylatują jakieś odłamki. Sapię i dyszę, po sierści spływa mi piana. Nie wiem, w którym kierunku powinnam iść, ale wyrywam się po prostu, bo zawsze się wyrywałam, zanim jeszcze pomyślałam, gdzie mnie poniesie.
Dosłownie przed chwilą zrobiłam notatkę do tego tekstu: „dlaczego w ogóle mam zamiar napisać o Todmorden?”, i odpowiedź pojawiła się po sekundzie. Przeczytałam na Instagramie wpis Natalii Zamilskiej (producentki muzyki elektronicznej), która wrzucając składankę zdjęć z Islandii, napisała:
Tak, płakałam z podekscytowania, patrząc na przyrodę, do której Islandczycy mają ogromny szacunek. Tutaj to Matka Ziemia tworzy zasady, a nie człowiek. Po raz pierwszy w życiu poczułem się jak w domu. Przepraszam Polsko, myślę, że mam już dość walki i czekania na lepsze czasy, w których ja i moja partnerka nie będziemy wreszcie traktowani jak ludzie trzeciej kategorii. Myślę, że czas zacząć nowy etap, jestem przekonany, że na Islandii będę jeszcze lepszą artystką i dam z siebie dużo więcej jako muzyczka. Do zobaczenia, droga Islandio!
Chciałabym pozostawić ten wpis bez zbędnego komentarza i życzyć tej świetnej artystce spokoju i możliwości tworzenia w komfortowych i zwyczajnie ludzkich warunkach. Nie wiem, co ja bym zrobiła bez koncertów za granicą, których ostatnio gramy coraz więcej. Myślę, że tylko wyjazdy trzymają mnie przy życiu w Polsce – niesłychanie to śmieszne, co właśnie piszę. Korzystając z każdej możliwej okazji do robinsonady, niezmiennie tu wracam. Gdy przekraczam granicę, mam na ustach monologi z audycji Zbigniewa Stonogi, do którego ludzie dzwonią po nocach i opowiadają, dlaczego stąd wyjechali. Jak trwoga, to Stonoga. To też jest niesłychanie śmieszne i smutne jednocześnie. Oczy mi się świecą za każdym razem, jak wrzucacie coś, co nie dotyczy tego kraju, jak sobie jeździcie i łazicie po górach, jak zwiedzacie dziwne miejsca albo zabieracie mnie do świata, w którym sztuka wyrywa mnie w pojebany cwał, bo nadal szukam w świecie rzeczy pojebanych i pojebawszych. Odwdzięczając się – zabieram was w krótką podróż do Todmorden – małego miasta w północnej Anglii w hrabstwie West Yorkshire, które zamieszkuje niespełna 15 tys. mieszkańców.
Spędziliśmy dwa dni w Londynie na festiwalu Raw Power, bardzo dobrym i sporym festiwalu. To była jego ostatnia edycja, a tak się jakoś w tym roku złożyło, że często przypada nam w udziale granie w trakcie ostatniej nocy jakiegoś klubu lub ostatniej edycji imprezy. Słuchając zespołu Benefits z Wielkiej Brytanii, doznałam niezłego skrętu żołądka. To bardzo wkurzony, ale jeszcze nie tak bardzo oburzony jak Sleaford Mods, spoken word do noise’owych podkładów i perkusji, a perkusistę podczas koncertu uruchamia wokalista. Zespół pochodzi z Teesside w północno-wschodniej Anglii i opowiada o jej współczesności, próbując wybudzić znowu uśpiony, a może nigdy nieprzebudzony kraj. Wszyscy wsłuchują się w teksty, które rozumiem bardziej emocjonalnie niż dosłownie, ale to nie przeszkadza mi płakać. Po chwili język już nie istnieje, a ja przestaję udawać, że rozumiem dokładnie słowa chłopaka po trzydziestce, który śpiewa o rzeczach związanych ze swoją krainą. Międzynarodowe i uniwersalne uczucia: wkurzenie i rozczarowanie. Chłopaki dają świetny koncert. Od wielu emocji po dwóch dniach festiwalu i przebywaniu w dużym mieście nie mogłam zasnąć. Wyjęłam więc telefon i zaczęłam czytać o Todmorden, do którego jechaliśmy nazajutrz. Wiedzieliśmy tylko, że miasto jest małe i nie mamy się o nic martwić, bo będziemy zadowoleni. Zaczęłam przeglądać informacje o mieścinie w Yorkshire i…
UWAGA! Trigger warning! Tutaj wjeżdża faza New Age, medium, nawiedzona baba, nag champa, więc – szanuję twoją decyzję o zaprzestaniu czytania.
i… poczułam coś, jakieś wewnętrzne przyciąganie do tego miejsca. Oglądałam wzgórza z dużymi głazami na zdjęciach i jakoś mnie tak w mostku zaczęło uciskać, dlatego postanowiłam zmusić się do spania, by jak za dzieciaka obudzić się szybko i jechać w nieznaną przygodę razem z Burim! Rano podzieliłam się z nim owym przyciąganiem, więc żartów nie było końca. Uspokoiłam się, że to przecież zawsze jest tak. Ludzie niezmiennie zwracają się do spooky shit i innych spiritualsów, gdy jest na świecie chujowo, więc nie obawiałam się za bardzo, że już weszłam w przedwczesną fazę Alice Coltraine, której płytę „The Ecstatic Music of Alice Coltrane Turiyasangitananda” powoli zajeżdżam na śmierć. Wysiedliśmy na uroczym dworcu, gdzie słuchać było pianie koguta. Dworzec położony jest nieco wyżej, widać było dachy połowy miasteczka i wielki napis KINDNESS na przywitanie.
Człowiek przyjechał z Polski, zupełnie nieprzygotowany na takie miłe przywitanie. Jeszcze niedawno ktoś na osiedlu go ofukał, że trzeci raz już widzi, jak tu chodzi. Normalnie, jak się widzi kogoś więcej niż jeden raz, to powinno się powiedzieć „dzień dobry” czy jakieś „cześć”, ale u nas to trzeba ofukać, pół dnia zjebać. Wracając do Todmorden – zobaczyłam w oddali mapkę i szybko do niej pobiegłam, bo wyglądała jak ze starych książek dla dzieci i w drodze do niej znowu poczułam coś w klatce piersiowej, ale to nie było niemiłe uczucie. Coś jakby jakiś duszek siedział i mnie łaskotał w miejsce, które po prostu nie może się zgiąć, więc wypełnia się w zamian przesadnie powietrzem. Po chwili byliśmy już w drodze do miejsca, gdzie mieliśmy grać i spać – pubie o nazwie Golden Lion. Po drodze wszyscy się do nas uśmiechali. Jak na raptuskę przystało, zakrzyknęłam, że ja tu chcę zamieszkać. Oszołomić może od takiej dawki zwykłego miłego traktowania.
Napisy KINDNESS nie kończyły się na dworcu. Ewoluowały w coraz to dziwniejsze formy graficzne, wymyślne czcionki. Niektórzy zdecydowali się na przedstawienie napisu w formie drewnianej, inni cięli litery w kolorowych lub błyszczących kartonach, a niektórzy po prostu wyrzeźbili UPRZEJMOŚĆ nożykiem na budce dla ptaków – żeby im też było przyjemnie, a co! Po tym koktajlu witaminowym, wchodząc do Golden Lion, miałam zawroty głowy i musiałam sobie przypominać co jakiś czas o oddychaniu. A tu od razu na wejściu przechodzi obok mnie skrzat, normalny skrzat, ludzie! Starszy osobnik o niskim wzroście trzymający w ręku laskę tej samej wielkości. W kapeluciku i pelerynie sobie do toalety po piwku poszedł. Oczywiście, że był uprzejmy, bo takie są skrzaty w Todmorden – przynajmniej tak jeszcze o tej porze myślałam. Pozostałymi gośćmi tego przybytku byli: wszyscy. Starsza para siedząca już chyba kilka godzin przy tym stoliku – nie pomyliłam się, gdy powiedziałam do siebie w myślach: „Oni zostaną pewnie na koncercie”. Nastolatki grające w bilard, kobieta z pieskiem czytająca książkę, starsze piwusiowe misie, rodzinka z dziećmi na jedzeniu. Z głośników leciał Thai Pop Music, bo w tym, jak z obrazka, angielskim pubie w drewnie na kuchni rządziły Tajki. To był wtorek.
Po udanej próbie dźwięku, pewni, że to będzie pojebany koncert, zapragnęliśmy spędzić kilka godzin w barze, by nasiąknąć atmosferą miejsca, oraz w obawie, że wycieczka po Todmorden by nas pochłonęła. Poszłam tylko sprawdzić, czy sklep, o którym czytałam w nocy, istnieje, bo mapa pokazywała, że jest minutę od knajpy. Tak, Spiritual Connections Shop, w którym można było kupić magiczne zaklęcie, istniał, ale był i tak zamknięty, więc ostatecznie atrakcje tego typu odłożyliśmy na następny dzień. Zaczepił mnie chłopak, który stwierdził, że nas zagai, bo wyglądamy interesująco i czuje, że możemy być do niego podobni. Zawołałam Buriego i po chwili siedzieliśmy przy stoliku z Mikiem z Manchesteru, pracownikiem Biblioteki Johna Rylandsa. Byliśmy podobni, szczur szczura zawsze pozna, punki prawie wszędzie noszą się tak samo – sprana czerń na koszulce z jakąś crustową czcionką mówi więcej niźli dwie godziny rozmowy o tym, jaka muzyka nas ukształtowała.
Ze stolika obok usłyszałam, jak zataczającym się językiem panowie piją toast za królową, stukając się na hasło LONG LIVE THE QUEEN, po chwili dodali, że Diana to nieee, Kamila to taaak, a Mike z Manchesteru poinformował nas, że jutro 25. rocznica śmierci księżnej. Ponarzekał na obłęd wokół rodziny królewskiej, ale ten niezwykle ciekawy wątek przerwał nam mężczyzna w kilcie z dwoma kuflami piwa w ręku, dość potężnej masy, zataczający się i pytający – już po tym, jak się dosiadł – czy może. Przebywając w obcych kulturowo miejscach, ni chuja nie mam pojęcia, o co chodzi w Wielkiej Brytanii, zachowuję zawsze dużą tolerancję na większość rzeczy, które się wydarzają, i po prostu jestem KIND. Nieoczekiwane wtargnięcie Manfreda, który piwo jasne popijał piwem ciemnym w gargantuicznych rozmiarów kuflu, okazało się przemiłym wyzwaniem. Gdy Manfred dowiedział się, że jesteśmy z Polski, zaczął wspominać swoje polsko-niemieckie korzenie, o których chciał rozmawiać tylko i wyłącznie poprzez pryzmat kulturowy, czyli jedzonko, pićko, muzyczka z radia i bozinka. Nie chciał się dać pociągnąć za język, więc ryzyko, że rozmawialiśmy z… A zresztą! Co dzieje się w trasie, zostaje w trasie, hehe. O jego ulubionej „kielbasce” niewiele mu mogliśmy powiedzieć, ale Manfred nie zrezygnował i popędził chwiejnie po wódeczki. Jednak Buri poinformował naszego nowego wujka, że nie pijemy, a ja – w związku z tym gestem szczerości – odważyłam się zrujnować w oczach Manfreda nasz obraz jako Polaków.
Okazało się, że Manfred kocha Matkę Boską Częstochowską i nawet prawie to wszystko dobrze wystrzebrzeszył, więc by otrzeć jego łzy po dawnej Polsce, która przez nas już pewnie nie istnieje, zaproponowaliśmy, że przy naszej zbliżającej się wizycie w Częstochowie możemy iść na Jasną Górę z jakąś intencją na karteczce. Duchy tego miasta chyba opętały nas zupełnie, że takie propozycje składamy, ale KINDNESS. Manfred dał jednego funciaka, bo przecież dobrze wie, że intencje intencjami, ale jednak lepiej jest coś tam wrzucić, a funt się trzyma. Nawet jeden. Skoro miałam przed sobą katolika, to chciałam wreszcie zapytać o obłędny kościół, który widziałam z pozycji naszego stolika, ale Manfredowi się wzięło na opowieści i zwierzenia, więc powiedział, że nie lubi kobiet, tylko chłopaków, ściszając przy tym nieco głos, po czym poszedł znowu po coś do baru, ale jeszcze zdążył nas zaprosić do siebie na noc. Jak nas opuścił, musiałam zapytać chłopaka z Manchesteru, czy widział film „Withnail & I”, i w tym momencie aż we dwójkę się zapowietrzyliśmy i krzyknęliśmy: UNCLE MONTY! Zaczęłam aż podskakiwać, że ktoś widział ten film i że mogę z Anglikiem sobie pogadać o tym wybitnym dziele, z którego cytaty często wykorzystuję w życiu codziennym, ale najpierw przyznaliśmy sobie rację po stokroć, że Manfred jest jak wujek Monty, który w filmie nieco nękał dwóch bohaterów artystów (aktora i poetę), zaprosił ich również do swojego domku na wsi, do którego przyjechał, by podrywać w niesmaczny sposób młodego poetę i pieprzyć po chmielu o tym, że nigdy w swym życiu już nie zagra Duńczyka (Hamleta znaczy).
Przeżywałam, że dokładnie czuję się w Todmorden jak w filmie „Withnail & I”, i nie musiałam dłużej czekać, by zaczęły się spełniać nieco uwspółcześnione sceny z tego dzieła. Gdy zapytałam wreszcie Manfreda o ten strzelisty kościół spozierający na nas, ten odparł, że to nie jest nasz kościół, że nasz to jest St. Joseph Church. Rozmowie przysłuchiwał się mężczyzna siedzący przy stoliku obok i poprosił, bym do niego podeszła, bo on mi opowie o tym kościele. Był to niewidomy malarz, który poinformował mnie, przydymiając nieco głos, że to jest kościół nawiedzony. Zaznaczył, że nie powinno się tam chodzić, bo spooky shit się tam dzieją, a ja słuchałam nastroszona. Opowiadał, że mam sobie sprawdzić artykuł w gazecie sprzed tygodnia, bo kogoś tam duszono i stopień nawiedzenia jest duży. Tym samym dowiedziałam się, że istnieją strony internetowe, na których możesz sobie właśnie sprawdzać stopnie nawiedzenia danych miejsc i w ogóle jakiego typu atrakcje czekają cię w nawiedzonych przybytkach i innych jamach. Czego tam nie zaznasz, też można sprawdzić, by nie było rozczarowań. Malarz wyjaśnił mi również, że nie powinno mnie to wszystko dziwić, bo tu dzieją się rzeczy niesłychane także przez nazwę miasta: „tod” to przecież śmierć, „mord” to morderstwo.
Nawdychawszy się wystarczającej ilości dziwnych historii, postanowiłam się umalować i otworzyć swoje czakry przed koncertem oraz napełnić je nieco duchem Todmordu. Koncert rzeczywiście był pojebany, a rozmowy po nim nie mniej. Skupię się tylko na jednej z nich. Dosiadło się do nas kilku młodych chłopaków, którzy trafili na nasz gig po prostu przez przypadek – po robocie piją tutaj piwko. Najpierw wykazali się niezwykłym zrozumieniem tego, co robimy, bo przecież tutaj nie można inaczej, skoro nad barem wiszą litery z drewna układające się w zbyt wiele razy już tu wymieniony napis. Inaczej jednak niż Manfred skojarzyli Polskę. Gdy dowiedzieli się, skąd jesteśmy, ściszyli głos i uznali, że to odpowiedni moment na to, by wprowadzić nas w temat UFO w Todmorden.
W latach 80. zaginął Polak – Zygmunt Adamski, górnik mieszkający w małej wsi pod Leeds. Jego ciało znaleziono tydzień później na składowisku węgla w Todmorden. Znaleziono go podobno siwego, choć nie był wcześniej siwy, a wszystko wskazywało na UFO, ponieważ w tym czasie zaczęto już zauważać niezidentyfikowane obiekty latające nad miastem. Nic więc dziwnego, że gdy dzień później poszliśmy na wyczekaną wycieczkę po Todmorden, w sklepie z pamiątkami znaleźliśmy koszulki z UFO latającym nad wzgórzami tego miasta. Sprawą Adamskiego zajął się policjant Alan Godfrey, który także został porwany, więc miał pewne doświadczenie. Nic zdrożnego zatem w tym, że jego książka opisująca całą sprawę Polaka i własne eksperiencje znajduje się na honorowym miejscu w Museum of Myth & Folklore mieszczącym się na strychu pewnej piekarni w mieście uprzejmości. W tym samym muzeum można spotkać przy okazji także dwie rozkoszne starsze czarownice siedzące przy stoliku, na którym znajdują się jabłka z zębami. Na tym samym stoliku leży książka rozłożona na stronie z informacją o kolejnym spodku widzianym nad miastem, a wokół skarbnica z książkami o duchach, skrzatach, folklorze angielskim i innych okultach, których w Anglii, jak wiem od pewnej czarownicy, nie brakuje. Wiedźmy zresztą na wstępie pytają, jaki folklor nas interesuje, i po chwili prowadzimy krótką, ale nasiąkniętą pełnym zrozumieniem do drugiego stworzenia rozmowę o bajkach i strasznych gobelinach.
Wracając do chłopaków z Golden Lion – jeden z nich stwierdził: widziałem to gówno na własne oczy, i że tutaj rozmowa o tym jest zupełnie normalna. O tym z kolei przekonałam się, gdy odwiedziłam w środę halę targową. Między ścianą bibelotów a stołem bibelotów była wystawka z plakatami z bardzo atrakcyjnymi, przykuwającymi wzrok grafikami. Informowały one o comiesięcznych spotkaniach w pubie Golden Lion, które dotyczyły UFO. Rozmowa o tym jest tutaj rzeczywiście normalna. W muzeum/bibliotece u czarownic można dostać ulotki informujące o konferencji organizowanej przez stowarzyszenie o nazwie Anomalous Phenomena Investigation Society. Od tych opowieści o duchach i UFO bałam się, że nie zasnę. Była to jedna z najlepiej przeze mnie przespanych nocy podczas tej trasy, a dobry sen na trasie to 90% szans na zagranie dobrej sztuki nazajutrz. Widocznie mnie te wszystkie obce inteligencje i siły nieczyste miały w swej opiece.
Odwiedziłam sklep Spiritual Connections, który był wielkości kuchni w starym budownictwie blokowym – prowadzony przez tatę i córkę. Wyglądali jak z cosplayowo-metalowego festiwalu brzydkiego kina. Zakupiłam wymarzone zaklęcie, a wybrałam to antystresowe, bo powrót do Polski bliżej niż dalej. Dostałam podziękowanie na małej holograficznej karteczce z napisem: Thanks Gorgeous for supporting my small buisness. Ostatnim przystankiem miał być nawiedzony kościół.
Szliśmy więc przez miasto przesiąknięte zapachem nag champy. Podobno dużo młodych ludzi wraca tu z dużych miast. Poznaliśmy nawet bardzo szalony duet grający awangardowy K-pop z tego miasta – Tirikilatops. Jeden ze stałych bywalców Golden Lion zapytał nas, co gramy, i sam odpowiedział sobie, że na pewno coś dziwnego, bo właściciel zawsze bookuje dziwactwa. Każdemu zespołowi polecam, by zagrał w Golden Lion Pub, i nie robię tego tylko dlatego, że chłopaki z pubu chcieli, bym dobrze mówiła o Todmorden, nie. Myślę, że to jest miasto z jakąś silną obecnością – i całkiem poważnie to mam na myśli – w którym każdy dostanie to, na co jest gotowy i czego potrzebuje. Widocznie potrzebowałam, żeby mnie trochę odwiedziły różne duchy. Być może potrzebowałam wpuścić trochę sił do mojego życia. Nawiedzony kościół był zamknięty, ale obok znajduje się stary cmentarz, gdzie między grobami są ule, w których pracują pszczółki. Idźcie dalej w groby, bo na koniec czeka was widok na kolejne wichrowe wzgórze.
Ja też kiedyś wyjechałam, by wrócić do małego miasta. Nie tak małego jak Todmorden, ale jednak. Teraz wyjeżdżam, by nie wyjechać. Rozumiem Zamilską i każdą osobę, która chce stąd wyjechać. Wybrałam sobie życie, w którym się często przemieszczam, mimo to aktualnie powroty znoszę dużo gorzej i coraz częściej myślę o tym, by wysadzić się gdzieś daleko w Czechach. Póki co okłady z psa, świeczka, bo ktoś wyłączył nam słońce, i nowa płyta Diamandy Galas, bo wiadomo, że jak się wszystko sypie wokół, to trzeba nawpuszczać do domu diablice.