Jeszcze 6 minut czytania

Alex Freiheit

NIE POPISUJ SIĘ: Konie są tępe

Alex Freiheit

Alex Freiheit

Po prostu opowiem wam o moich niechwalebnych pomysłach na TikToka, o tym, jak nie nadążam, jak płaczę po nocach nad sobą z powodu tak błahej sprawy

Mój serdeczny kolega, artysta audiowizualny i malarz sztalugowy, powiedział mi i Buriemu w 2018 roku: „Załóżcie sobie Musical.ly, to za kilka lat będzie wielkie”. Pytamy go: „Co to jest?”, bo jednak nazwa, jakby nie patrzeć, związana z muzyką, więc big biznes is here, sobie myślimy. Zadajemy przestarzałe pytanie: „Czy tam można sprzedawać płyty?”. Drwimy przy okazji z siebie, bo przecież nasze płyty sprzedają się konsekwentnie słabiutko. Nie pamiętam, czy to zagadnienie zostało żartobliwie poruszone na głos, czy całkiem poważnie pojawiło się tylko w naszych głowach, ale istniało. Przywykliśmy do tego, że kolega zawsze sprzedaje nam różne nowinki i wie, co się dzieje w bańce sztuki wizualnej, ale zawsze w przypadku takich rozmów schodziliśmy bardzo szybko na żarty. To jest taka osoba, która, gdy opowiadam jej jakiś swój pomysł, bo często współpracujemy, to odpowiada mi: „Tak, tak, rozumiem”, i po chwili dodaje, że coś takiego robił artysta wizualny z Tajlandii, o którym niestety nigdy nie słyszałam, i już po pięciu minutach znam biografię tego twórcy, a w pakiecie, prócz przypisów oksfordzkich, dostaję sprowadzenie mnie na ziemię za darmolca lub za cenę obecnego kursu liry tureckiej. Dobrze jest znać takiego malarza sztalugowego, który kojarzy o wiele więcej rzeczy i kontekstów zaniedbanych przeze mnie i przy tym opowiada o nich bez tej maniery, że przecież to już było i na chuj drążyć temat. Szkoda tylko, że nie zawsze go słuchamy.

A zatem: było ciepłe lato, w ogóle nie padało, piliśmy sobie słodkie piwko bezalkoholowe, papieroski były palone na zewnętrzu – kto by tam się wtedy przejmował klikaniem w mój wiecznie rozładowany telefon, który nawet na Instagrama już był za stary, a co dopiero na jakąś aplikację, w której mam, jak zrozumiałam, tańczyć. A tu się okazało, żeśmy zignorowali potęgę, która miała nastać. Gdybym go posłuchała, zanim wydarzyła się fuzja czy innego rodzaju kapitalistyczny fikoł Musical.ly i TikToka, to nie siedziałabym teraz nad tekstem, w którym muszę uważać na każde słowo, żeby nie zdradzić mojego poważnego odklejenia czy raczej braku aktualizacji. Skoro jednak już właściwie przyznałam się do mojej prywatnej parafiańszczyzny i skończyły się czasy, gdy jeszcze punktowano Siksowy Instagram i FB jako zgrabnie używane narzędzie komunikacji, to po prostu opowiem wam o moich niechwalebnych pomysłach na TikToka, o tym, jak nie nadążam, jak płaczę po nocach nad sobą z powodu tak błahej sprawy. Dobra, nie tonęłam jeszcze we łzach przez tę sprawę, ale już mam takie kiełbie we łbie, że zaraz niepostrzeżenie użyję słów „boomer” i „nowe media”, więc przejdźmy lepiej do tego apology video.

Pragnę ogłosić wszem i wobec, że nie poddam się tak łatwo! Pierwsza próba założenia TikToka powiodła się tylko dzięki mojej 8-letniej bratanicy, która robi tam rzeczy tak dziwne, że najchętniej już bym jej dała teledysk do zrobienia. Opisywanie czyjegoś TikToka brzmi trochę jak drukowanie internetu, ale zaznaczę tylko, że bratanica jest dumną koniarą. Wśród kilkudziesięciu filmików jej autorstwa wyłapałam jedną rzecz, która zainteresowała mnie szczególnie i na której się zafiksowałam. To też znamienne dla mnie, że z ogromnych archiwów biorę nawet nie jeden wątek, ale tylko jeden cytat z tego wątku i wychodzę usatysfakcjonowana. Otóż dowiedziałam się, że istnieje coś takiego jak hobby horse – dyscyplina sportowa, która przyszła z krajów skandynawskich. Polega to na tym, że jeźdźcy zamiast żywego konia mają ręcznie robioną kukiełkę między nogami (głowa konia + patyk). Odbywają się nawet międzynarodowe zawody hobby horse w kilku kategoriach – skoki przez przeszkody, dressage, czyli ujeżdżanie, western, cross, czyli skoki przez przeszkody, takie jak rowy i kłody. Sama zrezygnowałam z jeździectwa w momencie, w którym zaczęło mi przeszkadzać w nim wszystko, i już nigdy później nie umiałam na ten sport spojrzeć inaczej niż nieprzychylnie. Pomyśleć, co by się stało, gdybym wtedy znała hobby horse! To prawie tak, jakbym wiedziała, jak działa Musical.ly, zanim jeszcze stało się TikTokiem! Moja pierwsza lekcja z tej apki zakończyła się więc satysfakcją z poznania nowego tematu, a nie na zgłębieniu tajników jej funkcjonowania. Nie wykorzystałam potencjału posiadającej sporą wiedzę nauczycielki, a jedynie zaczęłam myśleć, czy zaistniał już w sztuce audiowizualnej zwrot koński. Okropne.

Pewnie wiele osób miało tak, że najpierw zaczęło przeglądać TikToka, zanim coś na niego wrzuciło. To jest ten etap gry, na którym ja już wielokrotnie i bardzo często odpadałam. Kończyło się na dwugodzinnych sesjach machania kciukiem w górę i w dół, po których byłam autentycznie zmęczona bodźcami. Najwięcej czasu zajęło mi ogarnięcie tego, że niejednokrotnie trzeba czytać, słuchać i oglądać jednocześnie, więc dla mnie treści polityczno-społeczne w ogóle póki co odpadają, ponieważ jeszcze nie przyzwyczaiłam się do tej feerii świetlnej tematów. Powyżej ktoś tańczy do utworu Young Leosi, a poniżej mowa o zdrowiu psychicznym. Za chwilę ktoś tłumaczy NOWY ŁAD, zjeżdżam w dół, a tam ktoś chwali się, że wszedł na koncert sylwestrowy bez certyfikatu covidowego. Jeszcze nie wyćwiczyłam w sobie skupienia się w tym środowisku na ważnych tematach. To z kolei wynika z mojej burzliwej relacji z infografikami na Instagramie. W pewnym momencie przestałam po prostu klikać takie profile, bo treści przekazywane w pigułce zaczęły być moim jedynym źródłem informacji o świecie i, w ten sposób dawkowane, ważne tematy zaczęły mnie przytłaczać. W ciągu 10 minut mogę przeczytać za dużo złych wiadomości podanych ogólnikowo, a to trochę tak, jakbym czytała same nagłówki. Nie da się opowiedzieć o tym, co dzieje się teraz w Kazachstanie, w kilku obrazkach, ale skoro media niechętnie piszą na ten temat, z pomocą przychodzą często anonimowe profile, dzięki którym mamy jedyną szansę zainteresować się tym w ogóle. Mam świadomość pożyteczności takiej formy przekazywania treści, ale przy obecnej małej odporności psychicznej musiałam zminimalizować migawki ze świata w formacie kolorowego kwadratu z istotnym tekstem. Nie rozumiem, dlaczego w tej sytuacji przejmuję się jakąś aplikacją, ale najwyraźniej moje hassliebe zostało skutecznie uruchomione.

Moja kolejna sesja na TikToku skończyła się wydarciem z kontekstu pewnej piosenki. Zaznaczam, że usłyszałam ją tam, ale dalsze poszukiwania rozpoczęły się już zgodnie z tradycją na Google’u, gdzie wpisałam fragment tekstu, chociaż można było to zrobić dużo prościej. Piosenka dyskotekowa ze spoken wordem, której refren idzie tak: „Hejterzy, podłe hieny, wredne małpy”, doprowadziła mnie do uświadomienia sobie dwóch istotnych rzeczy. Po pierwsze, jest to utwór, który powstał z montażu wypowiedzi autorstwa Klaudelizy/Klaudozy – osoby, która funkcjonuje w niezwykle interesujący sposób. Właściwie nie mam potrzeby wgłębiania się w to, od czego ona zaczynała. Teraz jednak jej działalność polega głównie na tym, że ludzie ją ustawicznie zgłaszają, w konsekwencji czego algorytmy ją banują i dziewczyna ciągle ma jakieś problemy z hejterami, którzy nie pozwalają jej zajmować się tym, o czym nie mam pojęcia, bo nie sprawdziłam, czym się parała. Stała się więc osobą, przeciw której już dla beki wytaczane są specyficzne działa, a znieważanie jej zaczęło być internetową dyscypliną. Z taką barwą głosu i prezencją mogłaby robić (i pewnie robiła!) naprawdę ciekawe rzeczy. Teraz jej TikTok wygląda właśnie jak wieczna strategia unikania ciosów. Pomyśleć, że ja o czymś podobnym zrobiłam materiał koncertowy, który jest tak długi, że nawet szkoda to wydawać na tych niesprzedających się płytach, bo się nie zmieści. W każdym razie kiedy jest mi źle i jestem rozczarowana kolejną relacją z człowiekiem, to puszczam sobie Klaudelizę na zapętleniu i w 5 minut mam to, co ja pierdoliłam ludziom przez ponad godzinę podczas gigu w kontekście tak zwanego wydarzenia artystycznego.

Klaudeliza uświadomiła mi, co ja właściwie najbardziej lubię w TikToku. Znalezienie złota na YouTubie zajmuje sporo czasu i wydarza się raz na kiedyś. Natomiast tutaj w bardzo łatwy sposób można skręcić i wpaść na całe półki wypełnione dziwactwami. Porównuję je do anielicy i prekursorki, nowej czarodziejki z księżyca i strażniczki złego smaku w stylu Johna Watersa. Mowa oczywiście o IVETT MONSTER HIGH, za której prezentacjami Barbie Śledziar bardzo tęsknię i zastanawiam się, czy wszystko u niej w porządku. No właśnie, ten czynnik – czy wszystko u niej w porządku – w przypadku oglądania takich filmów jest nieodzowny, więc wyłączam TikToka tak szybko, jak zrezygnowałam z jazdy konnej, i to jest dobry moment na rozmowę o lękach i kompleksach.


Prawie każda moja próba zrobienia czegoś na TikToku kończyła się udręką i poczuciem porażki na przemian z buntem, że przecież ja tego nie muszę robić, do czego siebie w ogóle zmuszam? No bo umówmy się – dzieje się tyle rzeczy, a ja zajmuję się rozkminą, że nie mogę rozkminić TikToka. Zastanawiałam się, z czego to wynika. Przypomniałam sobie moje poprzednie prace zarobkowe – zajmowałam się najczęściej promocją – i jestem pewna, że gdybym ciągle je wykonywała, to szef kazałby mi rozpykać TikToka. Bo jego syn spędza tam tyle i tyle godzin dziennie i teraz trzeba dotrzeć do tych konsumentów, których reprezentuje syn – dotrzeć do MŁODZIEŻY. Wyobrażam sobie te słowa w ustach wszystkich moich byłych szefów i brzmią tak realnie, że niemal je widzę. Zastanawiałam się, po co mi jest TikTok, skoro właściwie nasi odbiorcy to cudowny miszmasz wiekowo-obyczajowy i nie umiałabym powiedzieć, dla kogo ja właściwie gram. Zaznaczam też, że są to tylko i wyłącznie moje rozterki, bo Buriego to zupełnie nie zajmuje. W tym sensie czuję się jak główna bohaterka animacji „Pinky i Mózg”, w której laboratoryjne myszy próbują użyć nowego narzędzia, by robić to co zwykle: OPANOWYWAĆ ŚWIAT. Z tym że ja zdecydowanie tą wyższą z tych myszowatych jestem. Mam jednak sporo do powiedzenia (jak na szczurka) i może jak już przestaną mnie zajmować rzeczy, które tak naprawdę mnie ograniczają, będę mogła kontynuować opowiadanie.

Mam też świadomość memicznego potencjału swojej osoby czy nawet Siksy. Bardzo podobały mi się komentarze pod jednym tiktokowym filmikiem, w którym została wykorzystana nasza piosenka „Tato, tato, kup mi psa”, gdzie pada tekst: „Chomik nie podoba się już moim kolegom. Chomik jest głupi – nie chcę go, nienawidzę go! Nie pomogło nawet, gdy pofarbowałam go na różowo”. Użytkownicy z chomiczej gwardii zaczęli w komentarzach wszczynać bunt i protesty, że chomiki nie są głupie, że są najlepsze i najsłodsze! Poczułam się, jakbym czytała komentarze na starym i nieaktywnym już fanpeju „konie są tępe”, gdzie anonimowi administratorzy prowokowali koniary, pisząc, że konie śmierdzą gnojem i są bezużyteczne. Takich chomików miałabym w swoim uniwersum całkiem sporo, ale przyznam wam się do czegoś jeszcze: nie rozumiem połowy memów, nie umiem celowo wytworzyć zabawnej treści – te wychodzą mi przez przypadek, najczęściej wtedy, gdy myślę, że poruszam poważny problem.

W ogóle jak napatrzyłam się na to, co ludzie robią na tym TikToku, to myślę sobie, że ja wcale nie jestem tak kreatywna, nie mam tyle cierpliwości i umiejętności, nie tańczę raczej do telefonu, choć zdarza mi się do niego gimnastykować. Poza tym to ja naprawdę po twardym lockdownie już byłam na etapie usuwania Instagrama i wizualizowania sobie życia bez niego, więc po co mi się wpierdalać w kolejną uzależniającą aplikację? Ano dlatego, że mam poczucie, że coś mi umyka i jeśli nie będę na bieżąco, to odkleję się jeszcze bardziej. Później czekałyby mnie już tylko spotkania z bratanicą, która będzie przewracać oczami, bo tak bardzo nie będę w stanie zrozumieć, co się dzieje w tym telefonie, że będę moją mamą, na którą się wkurzam, że nie umie nic intuicyjnie zrobić na komputerze i popróbować czasami sama, zanim do mnie zadzwoni.

Uwaga! Taka jestem ura bura królowa podwóra, a sama boję się coś klikać na TikToku, drżąc przed niepożądaną interakcją – nie wyrosłam do końca z tego etapu chyba. I jeszcze do jednej rzeczy wam się przyznam i teraz to już macie mnie na całego! Kojarzycie osoby, które myślą, że wszystko, co się dzieje na Facebooku, jest adresowane do nich? Przyznaję się. Jak pierwszy raz założyłam TikToka, to tam mi się wyświetlały takie powiadomienia, nie? I ja przez ułamki sekundy zawsze rano myślałam, że to jest bezpośrednio do mnie, choć w chwili obecnej nawet nie potrafię sobie przypomnieć, jakiego rodzaju były to komunikaty! Jeśli myślicie, że nie może być nic gorszego, to opowiem wam, jak kasowałam już kilka razy filmiki na TikToku, bo pomysłów miałam na niego mnóstwo i wszystkie były chujowe. Znaczy nie ma chujowych pomysłów, jest chujowa realizacja – to drugie to ja.

Istnieją jednakże koncepty nieco absurdalne. Jednym z nich jest mój ostatni, bo już nie będę wam pisać o tym, jak chciałam robić arthouse na TikToku. Otóż wyobraziłam sobie, że będę tworzyć wiersze na tę aplikację. Uznałam, że będzie to moja codzienna praktyka pisania, której dla odmiany nie będę zamykać w szufladzie czy notesiku. Problem polega na tym, że ja właśnie jestem taką osobą, która lubi chować, zapisywać, nigdy się nie podzielić lub udostępnić i po chwili usunąć. No i komuś się jeszcze chce czytać wiersze? Albo chociaż ich słuchać? Druga sprawa jest taka, że ja nie umiem krótko pisać. Oczywiście mogę to potraktować jako ćwiczenie, ale sam pomysł nadal jest pokroju „co by było, gdyby Agnieszka Osiecka miała TikToka?”. Słabe to jak sik pająka, w ogóle nie cool. I znowu się zaczyna – dużo starsi od ciebie ludzie ogarniają, więc to nie jest kwestia wieku – co z tobą jest nie tak? Jednak po kilku tygodniach znowu sobie o tym przypominam, kompulsywnie przeglądam treści z nadzieją, że gdzieś się wstrzelę, i oszukuję siebie samą, że przecież nie ma żadnej presji, nic nie musisz. Gdybym nie odczuwała skutków kapitalizmu, oczekiwań, pewnie nic bym nie musiała. Ale taka jestem już, kurde, naiw… naturalna?

Gdy piszę ten tekst, kończę książkę „Momo” Michaela Endego (autora „Niekończącej się opowieści”), o dziewczynce, która ma mnóstwo przyjaciół, mieszka w starym amfiteatrze i przychodzi do niej bawić się mnóstwo dzieci, bo z nikim nie można się tak świetnie bawić jak z Momo! Odwiedzają ją też dorośli, którzy spędzają godziny na opowiadaniu cierpliwej słuchaczce o swoim niezbyt łatwym życiu, bo nikt tak nie słucha jak Momo! A dziewczynka daje im po prostu bardzo dużo przestrzeni na opowieść, bo czas nie ma dla niej żadnego znaczenia, nie istnieje. Jest jednak cenny i wiedzą o tym Szarzy Panowie, którzy za wszelką cenę pragną wyeliminować bohaterkę, by zawładnąć każdą godziną ludzi – pragną przejąć wszystkie minuty i sekundy. Jednym z najbliższych przyjaciół Momo jest Gigi Przewodnik, prawdziwy pasjonat opowiadania historii. Zanim poznał dziewczynkę, jego opowieści były nieco naciągane, często powtarzał się i gdy brakowało mu jakiegoś wątku, sięgał do znanego artykułu w gazecie lub obejrzanego filmu, by jakoś wybrnąć. Dopiero poznanie potrafiącej słuchać godzinami odbiorczyni sprawiło, że jego wyobraźnia zaczęła pracować samodzielnie. Opowieści Gigiego Przewodnika dostały skrzydeł przy Momo. Szarzy Panowie zdawali sobie sprawę z niezwykłej mocy dziewczynki, która nie pozwalała, by ktokolwiek nadzorował jej czas, więc uderzyli w jej czuły punkt – przyjaciół. Skradli czas każdego z nich, proponując im stanowiska, zajęcia, zawody, dzięki którym mieli dużo pieniędzy, ale nie pozostawało im już czasu na tak błahą sprawę jak przyjaźń z Momo. Na przykład Gigi, za pośrednictwem Szarych Panów, stał się sławnym opowiadaczem historii, może jakimś dzisiejszym stand-uperem? Jego życie było tak szybkie i intensywne, że właściwie nie było już mowy o wymyślaniu nowych historii i zanurzaniu się w swoją wyobraźnię. Jego umiejętności zostały skapitalizowane i nikt nie dbał o jakość jego opowieści – miał po prostu zapewniać rozrywkę swoim gadaniem.

Ta książka porusza właściwie temat gentryfikacji naturalnych talentów. Szarzy Panowie wyłapują zdolności ludzi po to, by je spieniężyć, ale przy tym ma być szybko i zwięźle, bo klient musi zostać szybko obsłużony, wobec tego usługa nie może być zbyt wymagająca. Czytam powoli, nieśpiesznie, czasami przysypiając, bo bajki mnie uspokajają. Kontempluję sobie zuchwale, że nie dam sobie ukraść moich skrawków czasu na robienie czegoś takiego, przez co Momo straciła przyjaciół! A później sobie myślę, że po prostu mogłabym mieć wszystko – czas, książki i przyjaciół, gdybym tylko dobrze gospodarowała tym czasem, i znowu zaczynam obwiniać siebie, że po prostu gospodynią to ja może jestem, ale na pewno nie umiem gospodarować czasem. Okropne problemy, tak zwane żadne, a jednak istnieją, prawda? To nie jest chyba tak, że tylko ja tak mam? I czy trzeba było całego tekstu o TikToku po to, by napisać zaledwie kilka zdań o tej niesamowitej książce?

Zewsząd słychać, że Instagram umiera, Facebook jest trupem, chociaż podobno nadal ma najwięcej logujących się użytkowników, a ja ze swoją nieznośną tendencją do przerabiania w głowie wszystkiego na bajki (ktoś nazwałby to po prostu infantylnością) wyobrażam sobie Instagrama jako takie duuuże pomieszczenie ze schowkami, labiryntami i szafami do sufitu. Jest tam mnóstwo skrytek i w każdej coś się czai. A to za rogiem lalki Barbie owijające się matiasami, a to rozpadające się makijaże płynące w chrupkim miodzie z roztopionych żelowych paznokci, chlipiące w kątach linki do zrzutek, w które nikt nie kliknął, i inne kurioza. Kiedyś to wszystko będzie puste, rozumiecie? Nie będzie tam nic! Będą pootwierane szuflady i szufladki, sekretne puzderka i puste, porozrzucane minibuteleczki na napoje, a na tych fawelach tylko kilku zbłąkanych użytkowników, którzy nie umieli się przestawić na poziom wyżej i zostali uwięzieni w pomieszczeniu, w którym z głośników lecą już tylko reklamy Sheina (a może to tylko ich echo)? I ja tam też byłam. I będę kiedyś opowiadać o swoim Instagramie, jak teraz opowiadam o photoblogu. Jesteście gotowi na kolejną bajkę o niedalekiej przeszłości?

Urodziny już zawsze spędzam dość skromnie, nie robię żadnej imprezy, ale wyjątkowo ten dzień lubię i sprawiam sobie wtedy mnóstwo drobnych przyjemności. Jest to dla mnie też pewnego rodzaju rytuał przejścia, więc na swój sposób go przeżywam, często obudowując się wspomnieniami, które mają mi tego dnia przypomnieć o mnie z przeszłości. Taplam się w nostalgii, miziam czesadełkiem wspomnienia. W ten sposób dziękuję tamtej dziewczynie za to, kim jestem teraz. W tym roku główną rozrywką dnia było przeglądanie mojego photobloga. Nie usunęłam z niego nic, kochałam go i chciałabym po raz kolejny pozdrowić wszystkie moje koleżanki, z którymi wybierałyśmy się o świcie na sesje zdjęciowe, by ubrane w boho sukienki udawać na mrozie, że jesteśmy z bajki Tori Amos. Nasze fotospędy były niczym innym jak włóczeniem się po różnych miejscówkach Gniezna w celu zbudowania sobie kontentu na ważną dla nas wtedy platformę. Stwarzałyśmy tam siebie. Teraz zawsze, jak widzę laseczki, które z telefonem sobie tańczą gdzieś w parku i robią TikToki, to się uśmiecham, bo myślę, że to my sprzed stu lat. Znaczy się to nadal istnieje i ja co jakiś czas tam wchodzę i wkurzam się, że mi słabo strona śmiga. Były różne techniki prowadzenia tej strony i niektórzy co jakiś czas usuwali wszystkie zdjęcia i zaczynali na nowo już bez żenady, ale ja pozostawiłam tam całą nastoletnią kołowaciznę. Pod moimi zdjęciami czasami pojawiały się jakieś rozbudowane formy narracyjne, ale najczęściej jakiś angielski cytat z piosenki lub po prostu link do utworu na YouTubie. Urodzinowa rozrywka polegała na tym, że klikałam w te linki i sprawdzałam, czego ja wtedy słuchałam i czy to było oczywiste Radiohead, czy równie oczywiste Massive Attack. Większość linków oczywiście nie działała, przez co wkurzałam się, jakbym nie rozumiała po raz kolejny, jak to wszystko działa. Nic dziwnego, że teraz jedyne, co mogę, to Instagram – jestem co najwyżej photoblogerką. I jeśli jeszcze nie wiecie, jak photoblog łączy się z Web 3.0, to zapraszam do kolejnej bajdy.

Sylwestry od kilku lat spędzam w Gnieźnie, więc tym razem zapragnęłam wyjechać, by spotkać się z przyjaciółmi z Łodzi. Wymyśliłam nawet motyw przewodni imprezy: STONERKI. Słowo to nabrało teraz nowych kolorów, więc motyw wydawał mi się ikonogenny, bo przecież mamy w kulturze wiele porządnych stonerek. Kiedy szykowałam pośpiesznie stylizację, okazało się, że wyglądam bardziej jak helupiara z osiemdziesiątych, która skrzętnie ukrywa swoje uzależnienie. Po raz kolejny złapałam się na tym, że ja po prostu bardziej kumam chyba starsze kody kulturowe. Myślę: „chuj”. Żadne teraz zacietrzewiania się nad sobą, żadne tego! Old people are vintage i jedziemy w te Manieczki. Impreza jednak, z powodów, na które nie mieliśmy wpływu, nie mogła dojść do skutku, więc skończyliśmy po raz kolejny w Gnieźnie. Wspólnie z naszym kolegą artystą audiowizualnym, malarzem sztalugowym, tym, co mi w 2018 roku wmawiał, że powinnam założyć Musical.ly. Ta impreza nie nadawałaby się absolutnie na TikToka, a bardziej na książkę „Vernon Subutex” wersja cinżkie Gniezno. Stylizacje i schyłkowe nastroje sprzyjały, by tego dnia dekadencko pocelebrować. W którymś momencie zaczęliśmy wspominać naszą rozmowę sprzed kilku lat o Musical.ly i Buri zapytał naszego kolegę, malarza sztalugowego: „Czy możesz nam powiedzieć, co za kilka lat będzie obowiązywało, tak jak wtedy mówiłeś o Musical.ly, tylko tym razem cię posłuchamy?”. I z naszego pół żartem, pół serio kolega zrobił rozmowę, po której już nie było dla mnie nadziei. Zaczął mi tłumaczyć Web 3.0, a gdy przestałam już rozumieć cokolwiek (choć naprawdę się starałam), wypierdoliłam z tekstem: „Czyli taki photoblog.pl wersja 2.0 jest po prostu możliwy?!”, i zaczęłam snuć plany oraz marzenia związane z tym, że już mam pomysł na wielki powrót photobloga! Po czym wzięłam mój stary plecak kostkę z naszywkami Korn i „Muzyka przeciw rasizmowi” i zaczęliśmy robić sesję zdjęciową przy piekarniku ze zbitą szybą, która miałaby promować photoblog.pl wersję 2.0. Tak że nic nie zrozumiałam, wszystko obróciłam w żart zamiast słuchać, ale gdybyście chcieli wskrzeszać kiedyś ten portal w jakiś pokrętny sposób – napiszcie do mnie. Skrzyknę moje koleżanki photoblogerki i zobaczycie, że byłyśmy nieustraszone! Jak koniary broniące zapachu stajni, odjeżdżające na patykach z końskimi łbami w stronę cyfrowego słońca!