PLENER: Listek z Vancouver
Jestem w byłym waszym dniu, pracuję tysiące kilometrów od Warszawy, badając ruchy roślin, szkicując trajektorię ich pędów i korzeni. Fizyka listków, Newtony pędów. Tysiące liczb
Żeby się tu dostać, zanurkowałam pod kostką Bauma na ulicy Legionów w Wołominie. Rzuciłam się jak kret, łapami odpychając ziemię. Wwiercałam się głębiej, pod skałę, na której stoją wasze miasta, głębiej niż skamieniałe okrzemki i amonity. Przecięłam jądro planety, grzejąc się w jej bulgotach, sunęłam w bezdechu przez ocean, pod topniejącą Grenlandią, aż wreszcie przebiłam się kopcem na przycięty na pięć milimetrów trawnik w Vancouver. Strzepałam ziemię z rękawów płaszcza. W końcu się wyczłapałam. A wy teraz śpicie.
Piszę to zza waszych pleców, ciepłych brzuchów, z drugiej strony kuli. Pewnie leżycie teraz, przylegając do globu, cali w miękkich poduszeczkach, poddani ciążeniu planety, własnych ciał i kołder, gdzieś w światach, do których wstęp macie tylko wy.
W moich oczach odbija się światło, pewnie je trochę jeszcze pamiętacie: jeszcze niedawno u was było, niedawno się skończyło. Więc jestem w byłym waszym dniu, pracuję tysiące kilometrów od Warszawy, badając ruchy roślin, szkicując trajektorię ich pędów i korzeni. Taka to i robota. Fizyka listków, Newtony pędów. Tysiące liczb.
A poza tym szwendam się na granicach map, setkami kilometrów w bezradnym podziwie, obejmującym niekończące się obszary wszystkiego, co widzę w tym mieście i w lasach poza nim. I wtedy bardzo żałuję, że wy wtedy śpicie, gdy wszystko to mi się patrzy. A potem zaraz i tu, u nas, jest noc i widać głębię nieba. Bardzo szybko tu niebo czernieje, choć w tym samym momencie gdzieś to światło właśnie się pojawia – dopóki Ziemia obraca się wobec Słońca, wciąż wygrane będą kolejne powstania światła.
Kiedy budzę się, wiem, że macie już wspomnienia z dnia, który dopiero na mnie czeka, historie, o których ja jeszcze nie wiem nic. O obrotach sfer niebieskich dużo by można gadać – myślę, stojąc ze szczotką w zębach. Dopiero co moja córka opowiedziała mi, co się tam nadziało i jak się skończyło. Przyjaciele wysyłają zdjęcia z ich „teraz, dzisiaj wieczorem”. Czytam wczorajsze doniesienia o wojnie. Piję kawę i lecę w ten dzień, w waszą noc. Przeżywam więc każdy dzień podwójnie. Ten, który ponad osiem tysięcy kilometrów stąd zawija się za krzywizną planety i wchodzi w cień, i ten, który tu budzony promieniowaniem słońca wyłazi dopiero do życia.
Tu, jak nigdy wcześniej, bardzo wyraźnie doświadczam ruchu obrotowego planet i kąta opadów fotonów Słońca, z których działania jest noc i dzień, ale i wiosna. Kształtuje to wyraźny równy puls historii człowieka, która w zdecydowanej większości odbywa się w promieniowaniu świetlnym. Planujemy życie tak, by rzeczy działy się w dzień, bo nocą przyroda wyłącza się z działania. Większość organizmów śpi, jakby nie istnieje, rośliny nie przeprowadzają fotosyntezy, minimalizują swój metabolizm. Całość ta czeka, aż się Ziemia przewali na drugi bok i wystawi do Słońca. Wszystko tu wie, że znowu będzie dzień, a potem znowu noc. A ja się temu dziwię jak Jan Pradera z powieści Stachury: „I czy to nie jest cud: zwaliłem się z nóg wieczorem bez pamięci i obudziłem się rano”. Dlaczego trzeba mi być na końcu świata, by dostrzec to, co niby wiedziałam, lecz nigdy z taką siłą: że życie opiera się na rytmie?
Mrugnięcia są przecież nie tylko chwilowym niepatrzeniem, ale i migawkami nocy. Oddechy i bicie serca to krótkie śmierci i udane reanimacje w skurczach mięśni. Noce, poddawanie się grawitacji, a potem walka z nią za dnia. Pływy oceaniczne, które zalewają tu plaże i nadbrzeża, cyklicznie dwa razy na dobę. Kraby rozpoznają ten czas i czekają na fale, wychodzą płytko tuż pod piachem, by się nakarmić tym, co przyniesie woda. A potem chowają się w głąb. Okazuje się, że robią to też, kiedy trzyma je się w akwarium. Tak samo rośliny, które badam. Choć żyją w ciągłym świetle, w nocy zwalniają ruchy. Wewnętrzne zegary są pochodną dawnego świata, działań przodków i milionów lat ruchu obrotowego ziemi. Pozbyć się ich to znaczy już nie żyć.
I mi zrobił się teraz wieczór. Wychodzę nad ocean. Jak tutejsi ludzie, którzy nie zauważają oceanu za dnia, przyzwyczajeni jak my do parku, powietrza, latającej muchy czy wody w kranie. Ocean po prostu jest. A jednak teraz, gdy słońce chowa się za horyzont, gdy niebo zasłania się kolorową firanką, ludzie jak kraby wychodzą na brzeg. Wieczorami tutejsze plaże się zapełniają. I ludzie patrzą jak przed tysiącami lat, jak się patrzy na ogień, połączeni nieznaną siłą, która ich przyciąga i nie pozwala odejść. Widzę ich w odrealnionym rysunku, w czarnych konturach, na pograniczu świateł i mroku. Dopiero po chwili dociera do mnie myśl, że mogą to być ludzie z waszych snów, które teraz właśnie przeżywacie. Nie przeszkadzam.