Jeszcze 2 minuty czytania

Urszula Zajączkowska

PLENER: Zdziwidło mnie

Urszula Zajączkowska

Urszula Zajączkowska

Uznanie, że szarobury las, drobne łąkowe kwiaty, setki mszaków są tu tak samo jak ty, że mają swoje zwyczaje i prawa, jest podstawą, by budować nowy język, który się temu światu od dawna należy

Tyle jest roślin, pajęczaków i owadów – wstydliwie niepasujących do naszych obrazów niezwykłości świata przyrody. Przyrody fantastycznej, wyjątkowej i cudownej. Pewnie to przez ich wątłe wymiary, całkiem przeciętne odcienie – które czynią z nich tło dla tych innych, tych barwnych, w pasy lub w puklach sierści, z wyrastającymi z ciała kolorowymi parzydełkami, radosnym ogonkiem i mokrym noskiem, z oszałamiającymi kwiatami lub z połyskującą jak prawdziwa miedź korą. Tych nic z tego nie dotyczy. Nie posiadają jarzących się tęczą skrzydełek, pazernych aparatów gębowych ani kolców z ukrytą kroplą narkotyku, nie usiądą na „siad” i nie pachną oszałamiająco. Ich owoce nie nakarmią ludzkości, nie mają właściwości antyrakowych, zasadniczo to żadnych właściwości nie mają. Drobne, zielone, lekko mdłe kuleczki na dość żenującej łodydze z kilkoma listeczkami przez cały rok i korzeniem jak drobny wąsik. To wszystko. Nikt ich przez to nie widzi.

A dla mnie te zielone grosiwa chwastów, smugi glonów na murach, mchy wyzierające ze spękań chodnika – niewykształcone do panowania i estetycznej dominacji, nieuwodzące wzroku człowieka, przez co honorowo niewchodzące z nim w żadną komitywę – one są dla mnie najwyraźniejsze. Je widzę najbardziej. To te marne zielenie wzruszają mnie do szpiku, nie łany lawendy ani kwitnące wiśnie, nie dęby w rezerwatach, poczciwe grubasy tyjące przez setki lat w świętym spokoju, nieznające ludzkich stóp, betonu, suszy miasta ani skrajnych temperatur. Wielka to mi sztuka tak sobie żyć. Każdy by mógł.

Co innego glony na murku przy ulicy Nowoursynowskiej w Warszawie. Drobna to zielona smużka, maźnięcie wzrostu jednokomórkowców, eksponujące smugi deszczu, jaki ma zwyczaj właśnie takim rysunkiem tam ściekać. Niby to jeden mały krok dla glonu, ale wielki skok dla przyrody. Na martwej płaszczyźnie ludzkiej budowli pojawia się zapowiedź lasu. Na początek warstwą glonów. Dokładnie tak jak na początku ewolucji świata. Bo od jednokomórkowców wszyscy się wzięliśmy. Więc patrząc na zielone plamy na murach, doświadczamy rozpoczęcia nowej historii życia, czerpiącej z dziedzictwa ewolucji sprzed miliardów lat. To jak żywe skamieniałości, jak pisanie początków stwarzania świata, tylko że teraz, na twoich oczach. Ale czy dom z zieloną smużką glonu na ścianie to jest nadal ładny dom?

Nie za dobrze znamy i czujemy tych sąsiadów zza rogu. Tych, którzy żyją i rosną obok nas, mimo wszystko, bez przerwy próbując. Pędzik murowy, jastrzębiec kosmaczek, wiechlina roczna, prątnik srebrzysty, pierwotek. Żyją, organizują się w drobinkach piachu miasta i przyklejonej do ich błonki wilgoci. Nie mają liści jak bananowce ani kwiatów jak magnolia czy róża. Nie dają słodkich owoców. Aby zobaczyć ich listki, trzeba kucnąć, obniżyć nos do poziomu ziemi. Z perspektywy wysokiego nosa trudno dostrzec nie liście, a listki, nie korzenie, a rhizoidy, albo włośniki. Bardzo trudno wyodrębnić i dostrzec istoty żywe, które ewolucja ukształtowała jako nie za wielkie, nie za grube, niepazerne i niebarwne, choć w tej przyrodzie są to istoty człowiekowi najbliższe.

Co innego dziwidło olbrzymie (Amorphophallus titanum)! To wreszcie widać. To się zauważa! Niedawno zakwitło w Ogrodzie Botanicznym UW. To dopiero ekstaza wzrostu, Empire State Building ziela, panujący największy kwiat świata, wierzgający Amorpho-phallus, wyłaniający się z maxikiecki, z bulwy równie potwornej. Cała nasza Rzeczpospolita dowiedziała się o tej przywleczonej z Sumatry roślinie, hodowanej w szklarni, kiedy Ogród Botaniczny ogłosił w mediach, że to już zaraz, że za chwilę się otworzy, zorganizował transmisję wideo live i ludzie pognali w te pędy do ogrodu. Stali w kolejkach, po nocy, by zobaczyć jeden kwiat, dziwidło, o takie wielkie!

A kiedy stali i czekali po nocy, albo włączali transmisje wideo w domu, właśnie wtedy, za ich oknem, pod ich nogami, wszystko kwitło. Na ulicach zasypało kwiatami głogów, mniszki, łubiny, gwiazdnice barwiły szczoty muraw. Rozdrobnione tawuły, pękate kule w milionach powtórzeń kwiatków przewieszały się łukami i aromatyzowały powietrze. W miastach, w lesie, na polach buczało owadami, czyli kwiatami. Żółte drobiny berberysów, oblepiające kolczyste pędy krzaka, kaliny, fioletowe wyki, koniczyny, zielone pokrzywy, purpurowe jasnoty, bluszczyki i kłosy traw pylące w powietrze. Wszystko to się działo między ludźmi, którzy po raz kolejny chcieli zobaczyć rekord Guinnessa przyrody. Przyszli, zobaczyli, opublikowali.

Dziś, kiedy mamy tak dobrze już rozpoznane mechanizmy, jakie doprowadziły do panowania człowieka w świecie przyrody, wciąż ślepi jesteśmy na coś, co pozornie wydaje się przeciętne. Wystarczy, że jest po prostu trochę mniejsze, mniej kontrastujące, mniej wybredne. Ale rośnie obok ciebie, przeżywa podobne pogody i lata i nigdzie stąd się nie wybiera. Tak bardzo ważne teraz jest uznanie prawdziwej powagi istnienia tych obywateli świata. Bez tego mowa o zmianie klimatu zawsze będzie tylko straszeniem ludzi, uciążliwym i nudnym. Będzie kręciła się wiecznie wokół lęku przed śmiercią człowieka, bez cienia żalu przed wymieraniem innych niż człowiek gatunków. Tak często mówi się, że „ograniczanie bioróżnorodności jest prostą drogą do wyginięcia homo sapiens”. (Środek ciężkości zdecydowanie leży tu na końcu zdania.)

Uznanie, że szarobury las, nudna murawa, drobne łąkowe kwiaty, setki mszaków, szarych ptaszków i bakterii w glebie są tu tak samo jak ty, że mają swoje zwyczaje i prawa, a ty je znasz i respektujesz, jest podstawą, by budować nowy język, który się temu światu od dawna należy. Bez niego będziemy od przyrody wciąż i wciąż wymagać tylko, by nam służyła, by nas chroniła, zachwycała, zadziwiała swoją wielkością i rekordami, a ona będzie musiała te rekordy bić, by ją człowiek mógł na chwilę dostrzec, a potem robić swoje.