Białą nicią na białym płótnie
Duncan Cumming, Hyuro graffiti, Valencia, flickr.com

19 minut czytania

/ Obyczaje

Białą nicią na białym płótnie

Iryna Tsilyk

Jest nas w samochodzie kilka. Oprócz mnie same żołnierki. Jedziemy z Kijowa do Odessy odwiedzić w szpitalu naszą bliską znajomą, wojskową sił specjalnych ZSU, której samochód tydzień temu najechał na minę

Jeszcze 5 minut czytania


„Kiedy rozpoczęła się pełnowymiarowa wojna, wyrzuciłam wszystkie brzydkie majtki” – śmieje się koleżanka i wtórujemy jej wszystkie, bo każda z nas wie, o czym mowa. Kilka lat temu napisałam o tym nawet wiersz, kiedy dotarło do mnie, że przed każdym wyjazdem na zdjęcia do przyfrontowych miast starannie szykuję swoje ciało – manikiur, pedikiur. Takie przygotowanie do randki z czerwoną strefą Doniecczyzny. „Nigdy nie wiadomo, kto cię będzie rozbierał. Może nawet dzisiaj” – powiedziała raz moja babcia, kiedy jeszcze żyła. Fakt, nie wiadomo, jeśli żyje się w kraju, w którym trwa wojna. Może rozbiorą cię żołnierze, udzielając pierwszej pomocy po zranieniu. Albo ratownicy medyczni czy pielęgniarze w szpitalu. Albo, o czym nieprzyjemnie pomyśleć, personel kostnicy. Albo, o czym myśli się znacznie lepiej, ukochany, który wyrwał się z frontu i niespodziewanie przyjechał na 48 godzin. Różnie bywa.

Jest nas w samochodzie kilka. Oprócz mnie same żołnierki. Jedziemy z Kijowa do Odessy odwiedzić w szpitalu naszą bliską znajomą, wojskową sił specjalnych ZSU, której samochód tydzień temu najechał na minę. Wyruszyłyśmy wcześnie rano, zdążyłyśmy już po drodze wypić kawę i zjeść hot dogi na stacjach benzynowych, napatrzeć się na ośnieżone krajobrazy, pogadać o wszystkim i nawet trochę pożartować. Te kobiety dużo się śmieją, lubię takie. Wiem, że jedna z nich została wdową już na początku wojny, że druga czeka na chłopaka, który jest w niewoli, ale jeśli tego nie wiedzieć, można nawet nie zauważyć przepaści zadawnionego i świeżego bólu za fasadą jaśniejących uśmiechów. Jedziemy do kobiety o tak samo mocnym, a może i mocniejszym, charakterze. Nie wiem wszystkiego o jej wypadku, bolą mnie myśli o liczbie złamań i powadze urazów, odpędzam od siebie myśli o tym, że jej życie wisiało na włosku. Ale wiem jedno: kiedy ostatecznie odzyskała przytomność i wstawiono jej na miejsce złamaną szczękę (najmniejszy z jej problemów), moja znajoma uśmiechała się i bezowocnie domagała się kawy i papierosów. „Usiłuje się ze mną kłócić!” – opowiadał rodzinie przez telefon jej uszczęśliwiony mąż.

Za to nas kocham. Za tę niezłomność, za tę przedziwną umiejętność odśmiewania bólu, zdolność przystosowywania się do wszelkich najtrudniejszych, najbardziej bolesnych prób. Chociaż piszę to z pewnym wahaniem, bo nie mam pewności, czy zdołałabym być tak silna jak te kobiety, nigdy nie byłam na ich miejscu. Ale przez „nas” rozumiem wszystkich, którym przyszło jakoś przeżyć ten rok, wszystkie te lata wojny i nie utracić umiejętności uśmiechania się. W grudniu myśli się o tym w sposób szczególny: pora podsumowań, pakowania wspomnień z mijającego roku do różnych szufladek. Zawsze lubiłam spisywanie noworocznych podsumowań, jeszcze całkiem niedawno tworzyłam listy, spoglądając wstecz i, odwrotnie, zaglądając w mglistą przyszłość. W tych drugich sama sobie życzyłam mnóstwa różnych rzeczy – nauczyć się nowego języka, dotrzeć do krajów, w których jeszcze nie byłam, zdobyć takie czy inne szczyty projektów. Teraz to się wydaje śmieszne, prawda?

A jednak oto właśnie jadę gdzieś przed siebie, i to już dużo. Tym razem jestem pasażerką, w słuchawkach mam losowe przyjemności od Spotify, mogę patrzeć na śnieg i białą nicią na białym płótnie spisywać w myślach wszystko, co ważne i nieważne. W tym roku tak wiele czekało nas lekcji, wszystkie były tak różne, nieporównywalne i zarazem równie cenne, że te kłębki bólu, śmiechu i nieprzetrawionego krzyku można nanizywać na grubą nić niczym korale czy paciorki różańca i w długie ciemne wieczory przesuwać węzełki w palcach. A ponieważ lubię tworzyć noworoczne podsumowania, niech to będzie kilka subiektywnych wniosków z tego roku, który niemal się już skończył i który tak chciałoby się pozostawić za sobą.

Wszyscy jesteśmy bezbronni. I nie chodzi mi tylko o obywateli naszego kraju, rozchybotanego przez kolonialne traumy i poszukiwania starej-nowej tożsamości, ale też o tych innych ludzi, którzy żyją w niedostępnych jakoby twierdzach demokratycznego świata, otoczonych fosami pełnymi krokodyli, potężnymi wojskowymi machinami i obietnicami „nigdy więcej”. Jak się okazało, każda przysięga może zostać złamana. I każde nieszczęście, nawet takie jak wielka wojna, może przydarzyć się każdemu. Chociaż my, Ukraińcy, już od prawie dziewięciu lat doskonale to wiemy. A jednak dogłębne zrozumienie tej rzeczywistości przychodzi dopiero wtedy, gdy wojna zapuka do twojego własnego domu. W moim przypadku – do Kijowa, wielkiego nowoczesnego miasta, tak podobnego do większości europejskich stolic. Kiedyś wydawało się, że tutaj powtórka z pewnych doświadczeń naszych babć i dziadków już nie jest możliwa. Ale nie, wszystko jest możliwe.

Szykować sobie wyjście awaryjne, przygotowywać się na katastrofę można i trzeba, ale zawsze pozostaje ryzyko, że któreś założenia okażą się błędne i coś nie zadziała. My, mistrzowie i mistrzynie pakowania walizek ucieczkowych i planów A, B i C, członkowie tajnego zakonu przygotowań do ataków jądrowych, tak naprawdę wcale nie zawsze możemy zgadnąć, jakie zachowanie zbliża do wygranej. Czerwone czy czarne? Nie zgadniesz. Rosyjska ruletka to ponura gra.

W przypadku mojej rodziny kilka razy bywało zabawnie (tak naprawdę to nie). Na początku rosyjskiej inwazji wyjechaliśmy z synem z Kijowa pod miasto, bo myśleliśmy, że tam będzie bezpieczniej. Od razu pierwszej nocy w nowym miejscu rakieta uderzyła w skład benzyny koło nas, a potem zaczęliśmy dowiadywać się o okupacji różnych małych miast Kijowszczyzny i jej straszliwych skutkach. Po wyjeździe do Lwowa przekonaliśmy się, że rakiety dolatują również tu: mury i szyby drżały, nad nami z głuchym świstem sunęły ciężkie śmiercionośne obiekty, a my z synem liczyliśmy „przyloty” po dźwięku: raz, dwa, trzy, cztery… Po powrocie do Kijowa, który był już w tamtej chwili „spokojny”, od razu pierwszego dnia usłyszeliśmy w naszej dzielnicy odgłos nalotu. Ktoś może rozsądnie zauważyć, że gdybyśmy postanowili wyjechać do innego kraju, moglibyśmy zredukować to ryzyko do zera. Ale to już temat na zupełnie inną rozmowę.

Nawet my, Ukraińcy, niewiele wiemy o sobie nawzajem i nie zawsze umiemy sobie pomóc. Z niewspółmierności naszych doświadczeń rodzą się głębokie rozłamy światopoglądów, a równocześnie – toksyczny kołowrót poczucia winy. Jakbyśmy nieustannie przepraszali się nawzajem. Dom moich znajomych zburzyła rosyjska bomba, a mój pozostał cały. W budynek w centrum Kijowa uderzył dron, zginął mężczyzna, jego ciężarna żona, a także kot, którego trzymała w ramionach, a my wciąż żyjemy. Mąż mojej przyjaciółki zginął na froncie i ona sama ubrała przed pogrzebem jego poranione ciało w galowy mundur, a ja nawet wyobrazić sobie tego nie mogę. Ktoś czeka na krewnych wziętych do niewoli. Ktoś śpiewa kołysankę nad trumną syna. Ktoś stracił rodzinę, dom, kończyny, wiarę. Ktoś został przymusowym przesiedleńcem i boleśnie cierpi, bo czuje się samotny w otoczeniu obcych ludzi o zupełnie innej mentalności. Tak wiele tych wariacji bólu i straty, tyle cienkiego lodu, po którym wszyscy chodzimy w naszych wzajemnych kontaktach. Często nic nie wiemy o traumach drugiego człowieka, o powodach podjętych przez niego decyzji, o całej górze lodowej skrytej pod powierzchnią wody. Dlatego wszystkich nas proszę – ostrożniej, ciszej, łagodniej.

Strach ulega stępieniu, a potem znika, jeśli jest zbyt wiele do tego strachu powodów. Tak, jesteśmy różni i to naturalne, że różnie reagujemy na te same czynniki, ale rozglądam się dokoła i widzę wielu ludzi, którzy tak samo jak ja przestali bać się śmierci. To nie brzmi dobrze, tę damę należy traktować z szacunkiem, a instynktu samozachowawczego, podobnie jak odpowiedzialności za innych, lekceważyć nie wolno. Mnie jednak chodzi o coś innego. Nie możemy ciągle się bać.

A jednak, oprócz lęku przed śmiercią, mam całą kolekcję innych nieustannych lęków. Współczesna silna kobieta z XXI wieku, mama nastolatka, żona dobrego męża, artystka – noszę w sobie fobie niczym przerzuty. Czego się obawiam? Potencjalnego życia pod okupacją. Niedostatku dla moich bliskich. Przemocy, która niweczy wszystko na swojej drodze w dążeniu jednego człowieka do złamania innego. Panicznie boję się wzięcia w niewolę. Ogólnie, braku wolności we wszystkich jego możliwych przejawach. I jeszcze – utraty domu, a razem z nim prawdziwej siebie i możliwości bycia tam, gdzie zapuściło korzenie moje serce; przez lata wojny widziałam już wielu ludzi, nadłamanych traumą bezdomności. Chociaż jeśli się zastanowić, nasze lęki pomagają nam ustabilizować system współrzędnych i priorytetów. Powiedz mi, czego boisz się najbardziej, a ja powiem ci… Chociaż nie, nic nie powiem. Przez ten rok nauczyłam się trzymać język za zębami.

Wojna niczym szkło powiększające pokazuje ludzi, którzy są obok. Wyrosłam na opowieściach mojej babci o jej życiu z mamą w wojennym Kijowie podczas nazistowskiej okupacji. Wśród całej masy wspomnień zachwycała mnie jako dziecko opowieść o tym, jak sąsiedzi całym domem na Szpitalnej w Kijowie, gdzie mieszkały moje babcie, ukrywali dziecko sąsiadki Żydówki, która „zniknęła” jesienią 1941 roku. „Pamiętam, że chłopca schowali w piwnicy, ale on tam ciągle kasłał. W naszej kamienicy mieszkał pewien aktor, którego to strasznie złościło”. Ten aktor pojawiał się później jeszcze nie raz: na przykład kiedy moje babcie odważyły się wyjechać z okupowanego Kijowa, zawinęły swoje naczynia w dywan i zakopały na podwórzu, a kiedy w 1943 roku wróciły do domu, już ich nie odnalazły. Ale później widziały, jak tamten sąsiad używał takiego samego serwisu, takich samych garnków… Ale słuchajcie, co tam naczynia, dziś też ludzie wydają sąsiadów rosyjskim okupantom, teraz znamy to z własnego doświadczenia.

Wieleśmy teraz zobaczyli z szerszej perspektywy, chociaż wszystko to jest stare jak świat: przyjąć u siebie nieznajomych, jakby byli najbliższą rodziną, albo zawyżyć ceny wynajmu mieszkania dla uchodźców; oddać bliźniemu ostatnią koszulę czy wymusić, by sąsiadom, którzy mieli więcej szczęścia, też wyłączano prąd; uratować kogoś, ryzykując własnym życiem, czy napisać donos na znajomego i tym samym skazać go na okrutną śmierć z rąk bestialskich okupantów. Tym ważniejsze jest zadawanie sobie codziennie pytania: kim jestem, jaka jestem dzisiaj?

Wszyscy mamy swoje traumy, nawet jeśli nam się wydaje, że nie. Jasne, nie każdy Ukrainiec ma potwierdzone przez lekarza szramy na ciele i duszy, ale wszyscy już nabraliśmy specyficznego postrzegania świata i odruchów życia codziennego. Silniej uwidacznia się to podczas podróży do równoległych „normalnych” rzeczywistości, w których ludzie od dawna nie zaznali wojny. Dziwnie jest przyłapywać się na ataku paniki, kiedy nad głową przelatuje samolot, albo myśleć o protezach podczas zwiedzania światowych muzeów i oglądania pięknych starożytnych posągów, pozbawionych kończyn. Mój mąż, który niedawno po raz pierwszy od 10 miesięcy służby w ZSU był w delegacji za granicą, od czasu do czasu szukał ręką swojego fantomowego karabinu.

Zmieniliśmy się na wielu poziomach, przywykliśmy do istnienia w warunkach nieustannego niebezpieczeństwa i pewnie po wojnie długo jeszcze będziemy łapać oddech i uczyć się rozluźniania mięśni. Obdarzeni pocałunkiem Królowej Śniegu, trzymamy nasze silne emocje w głębokim zamrożeniu. Pewnego dnia przyjdzie odwilż. Ale nie wiem, czy to dobrze czy źle. Dość wspomnieć nasze babcie i dziadków, którzy do ostatniej chwili nieśli w sobie ślady przeżytych katastrof. A jednak, mimo że moja babcia nie zapomniała, czym są bombardowania i głód, kochała życie i zawsze była pełna sił, miłości, a nawet optymizmu. My też, jeśli przeżyjemy, to jakoś zagoimy nasze rany humorem i czułością i będziemy sobie dalej żyć, starannie przechowując pamięć o tych wszystkich, którzy nie mieli tyle szczęścia.

Jesteśmy pomysłowi i sprytni. Lekcje przetrwania podczas wojny można opanować szybciej, niż się wydaje. Jasne, że bywają one bardzo różne, a niektórym trafiają się nazbyt ciężkie. Nigdy nie walczyłam na froncie, nie udzielałam pierwszej pomocy ciężko rannym, nie żyłam miesiącami w całkowicie pozbawionym elektryczności mieście, nie piłam wody z kałuż, nie cierpiałam głodu, nie byłam w niewoli, w celi 3 na 6 metrów z ponad 20 innymi kobietami, nie paliłam w piecyku burżujce porąbanymi meblami, wiele jest moich „nigdy”. Moje lekcje to zwykłe nawyki mieszkanki dużego miasta, które trochę ucierpiało, wciąż jest zagrożone i miewa problemy z różnymi cywilizacyjnymi udogodnieniami, ale nie było na szczęście okupowane. Tak czy siak, czy mogliśmy wcześniej wyobrazić sobie całą tę naukę codzienności?

Władcy powerbanków i przenośnych zasilaczy, poszukiwacze zen na przekór alarmom, ostrzałom i wyłączeniom prądu, twórcy przytulności z girland na baterie i parzonej na turystycznych kuchenkach kawy, posiadacze silnych nóg i pośladków, biegający tam i z powrotem na górne piętra wieżowców odciętych od elektryczności, cóż wiedzieliśmy o tym wszystkim wcześniej? Czy pomyślelibyśmy, że posiadanie kuchenki gazowej, niezależność instalacji wodnej i ogrzewania od elektryczności, oddalenie mieszkania od obiektów strategicznych to główne nagrody w loterii, której istnienia nawet nie podejrzewaliśmy? Czy mogliśmy sobie wyobrazić, że będziemy kupować dozymetry albo topić śnieg, żeby spuścić wodę w toalecie? „Ciekawe, że kupione dla mojego psa na AliExpress woreczki na kupy mogą w razie długotrwałego braku wody przydać się także nam” – mówi mój kolega. Idziemy przez nieoświetlony park i śmiejemy się do naszych niewygodnych myśli. Słabsi i starsi zakładnicy sytuacji, a także ci, którzy są odpowiedzialni za niemowlęta, leżących chorych, pacjentów szpitali, w takich warunkach już wcale nie zawsze mają siłę się uśmiechać. Wędrujemy przez ciemny park, kiedy podnoszę wzrok i widzę niebo pełne gwiazd. Masz tobie, w Kijowie teraz tak dobrze widać gwiazdy…

Możliwe, że ta wojna będzie trwać jeszcze długo. Jasne, chciałoby się mieć jakikolwiek deadline dla nas wszystkich – wyczerpanych żołnierzy na froncie, rozbitych brakiem poczucia bezpieczeństwa i codziennymi kłopotami cywilów na tyłach, Ukraińców, którzy wyjechali za granicę na kilka miesięcy, ale utknęli na dłużej, albo tych, którzy już od dawna mieszkają w innych krajach, ale niekiedy z jeszcze większą ostrością przepuszczają przez siebie cały wielowarstwowy koszmar naszej tutejszej rzeczywistości. Jesteśmy tak samo zmęczeni niepewnością, niemożliwością tworzenia planów na przyszłość, uświadamianiem sobie, że wieloletnia wojna kradnie naszą młodość, czas, czułość, szansę bycia z bliskimi, a niektórym zabrała życie z nieznośną dosłownością.

Był w tym roku okres, kiedy boleśnie wpadłam w czarną studnię, bezdenną norę, niczym niemądra Alicja, która pobiegła za białym królikiem z własnej wyobraźni. Zbyt mocno chciało się wierzyć, że jeszcze tylko trochę, najwyżej kilka miesięcy, i wojna się skończy, bo jak inaczej? Ale może właśnie być inaczej i musimy z tym żyć. Na pewno zwyciężymy, na szczęście ta wiara wciąż jest we mnie. Ale bez różowych okularów trochę łatwiej przywykać do myśli, że ego wroga zostało zbyt mocno dotknięte, a w dodatku ma on wiele zasobów i silne pragnienie, by w swojej ślepej nienawiści posunąć się do ostateczności.

Nie powinniśmy odkładać pełnowartościowego życia na „po wojnie”, nikt nie może wszak powiedzieć na pewno, kiedy to „po” nastąpi. Ale jak tu cieszyć się życiem, kiedy równocześnie mamy wokół siebie tyle bólu, że trudno złapać oddech? Przeglądając kolekcję gorzkich pytań bez odpowiedzi za rok 2022, nieustannie zatrzymuję się przy jednym z czerwcowych dni. Wraz z pewną ukraińską pisarką byłyśmy wtedy razem w delegacji, w Lizbonie, miałyśmy czas wolny i na jakieś pół dnia, zapominając o całym świecie, stałyśmy się zwykłymi turystkami. Szczęście, soczyste kolory, smaki, dźwięki i zapachy zapierały nam dech, a kiedy w końcu wieczorem przypomniałyśmy sobie o naszych smartfonach i bieżących wiadomościach, to nagle dowiedziałyśmy się, że nastąpił atak rakietowy na Winnicę i że zginęło wiele osób. Przygnębione, wstrząśnięte, czułyśmy się w niepojęty sposób winne z powodu tych kilku godzin naszej czystej radości.

Na froncie codziennie giną albo zostają kalekami nasi ludzie, ktoś cierpi w niewoli czy pod okupacją, ktoś gaśnie z niedożywienia i zimna, a ktoś inny – z samotności. Czy w tym świecie, przepełnionym cierpieniem, jest miejsce dla beztroskiej na pozór normalności, dla seansów kinowych i prezentacji książek, dla smakowitych potraw i uroczystości, bożonarodzeniowych cudów, głośnego śmiechu, patrzenia na piękno i, niech to licho, świeżego manikiuru wdowy po żołnierzu, której dokucza za ten drobiazg ukraińska policja żałoby? Kto wie, czego potrzeba drugiemu człowiekowi, żeby zdołał utrzymać się na powierzchni, nie opaść na dno, nie zachłysnąć się rezygnacją, kiedy sam czy sama siebie wyciąga za włosy? Nie, ja też nie wiem. Ale wiem coś innego: dosłownie dwa dni temu pewna młoda kobieta, matka małego synka, zamiast wziąć rano swoją codzienną tabletkę antydepresantu, połknęła tych tabletek całą garść i popiła szklanką koniaku. „Nie wiem, jak to się stało, nie planowałam tego” – tłumaczyła niepewnie znajomym po tym, jak udało się ją uratować.

Kończę swój skąpy, niepełny spis, bo dojechałyśmy już do Odessy. Pochmurne, grudniowe, praktycznie pozbawione prądu miasto wita nas dwoma tylko kolorami – ukraińskich flag, które obficie dekorują tu każdy budynek. Teraz jest nas już dziewięć, spotkałyśmy się, żeby delikatnie wedrzeć się do szpitala wojskowego, przeprosić za naszą pstrą gromadkę z prezentami i kwiatami i w końcu zobaczyć naszą ranną przyjaciółkę, która obchodzi dziś urodziny. Mamy dla niej „tort” z nóżek w galarecie (innego jej nie wolno) i miłe rozmowy, którymi można choć trochę zamaskować niepewnie urywaną konwersację i niewypowiadane współczucie: jej silny ból fizyczny jest zbyt oczywisty, żebyśmy mogły go nie zauważyć. Ale ona nie chce mówić o cierpieniu, niezręcznie stara się zdmuchnąć świeczki na galaretowym torcie, nie zważając na ból popękanych warg. Stoję przy szpitalnym łóżku, trzymam palcami nogę mojej przyjaciółki w puchatej skarpetce i wreszcie układam życzenie na nadchodzący rok. Tylko jedno, bardzo proste, równocześnie urodzinowe i noworoczne, dla przyjaciółki i dla nas wszystkich. Żebyśmy przeżyli. Przeżyli i wewnętrznie pozostali przy życiu. Zapiszmy to białym ściegiem na białym płótnie.

Przeł. Katarzyna Kotyńska

Dział ukraiński powstaje dzięki dofinansowaniu European Cultural Foundation, Instytutu Goethego w Warszawie, Krakowskiego Biura Festiwalowego, Centrum Dialogu im. Juliusza Mieroszewskiego oraz Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu.

Partnerzy działu ukraińskiego w Dwutygodniku

Tekst ukazał się oryginalnie w grudniu 2022 roku.