Nie znam odpowiedzi
Fot. Marie Francesca Mantovani © Gallimard, 2021

11 minut czytania

/ Literatura

Nie znam odpowiedzi

Rozmowa z Marie NDiaye

Pisanie to praca oparta na emocjach, ale równie ważne jest rzemiosło, i to na nim się koncentruję, gdy zajmuję się tematami, które silnie oddziałują na emocje. Twórca nie powinien szlochać nad swoją pracą – mówi francuska pisarka, autorka powieści „Zemsta należy do mnie”

Jeszcze 3 minuty czytania

NATALIA SZOSTAK: Pani powieść „Zemsta należy do mnie” rozpoczyna scena w kancelarii: mężczyzna przychodzi poprosić adwokatkę o obronę jego żony, która zamordowała trójkę ich dzieci.
MARIE NDIAYE: Jego wizyta z wielu powodów zaskakuje mecenas Susane. Raczej nie zajmuje się tego typu sprawami, a Giles Principaux – tak nazywa się mężczyzna – jest zdecydowany właśnie na nią. I jest jeszcze coś. Principaux przypomina jej pewnego człowieka. Łączy go z pewnym wydarzeniem, z czymś, co spotkało ją w dzieciństwie. Jej zdaniem spotkali się przed wieloma laty. Matka, która zarabiała jako prasowaczka, zabrała ją do pracy do domu bogatych ludzi. Wtedy dziewczynka poznała ich o kilka lat starszego syna. Sądzi, że był to właśnie Gilles Principaux.

Nie jest jednak pewna.
Minęło przecież ponad 30 lat. W tej sytuacji trudno o pewność, że chodzi o tę samą osobę. Kto wie, gdzie mecenas Susane widziała tego człowieka. Być może zobaczyła jego twarz we śnie? Czasem tuż po obudzeniu wydaje nam się, że to, co widzieliśmy, wydarzyło się naprawdę. Z drugiej strony, gdy śnimy, przeżywamy czasem sytuacje z prawdziwego życia. Granica jest płynna. W jakimś sensie atmosfera snu przenika sytuację w gabinecie adwokatki. A jednak w tym mężczyźnie jest coś, co sprawia, że mecenas Susane zadaje sobie pytanie: „Czy to ten sam człowiek, który miał tak duży wpływ na moje dzieciństwo i na resztę życia?”. Ponieważ nie jest pewna, zaczyna wypytywać swoją matkę o jej wspomnienia. Czy pamięta tamten dzień, czy potrafi sobie przypomnieć nazwisko tamtych ludzi? Ale wspomnienia matki też nie okazują się czymś stałym. Również są płynne: może było tak, a może jednak zupełnie inaczej. Tak się zdarza, gdy od wspominanego wydarzenia minęło dużo czasu.

Wydaje się, że rodzice nie mówią prawdy.
Myślę, że rodzice mówią jej swoją prawdę. To znaczy, że sami wierzą w to, co jej opowiadają. Na przykład jej ojciec jest głęboko przekonany, że jego córka była w tej sytuacji ofiarą, że wydarzyło się coś, co absolutnie nie powinno mieć miejsca. Że mamy do czynienia z sytuacją zero-jedynkową: ktoś jest winny, a ktoś inny jest ofiarą. Ale mecenas Susane absolutnie nie chce być ofiarą. Dlatego sprzeciwia się tej wizji, którą prezentuje jej ojciec. Z kolei matka niewiele pamięta. Minęło sporo czasu, pracowała u tamtych ludzi, tak jak pracowała u wielu innych. Siłą rzeczy trudno jest w stu procentach zawierzyć temu, co jest w stanie sobie przypomnieć. To tylko jakaś reprodukcja wspomnienia, zmienionego przez upływ lat i dziesiątki innych zdarzeń, które usunęły w cień tamto popołudnie. Według matki nie wydarzyło się wtedy nic wyjątkowego, dlatego tak trudno coś sobie przypomnieć.

Mecenas Susane pochodzi ze skromnej rodziny, ale udaje jej się wykształcić i zdobyć szanowany zawód. Jej historia przypomniała mi historię Annie Ernaux. Ubiegłoroczna noblistka też pisze o cenie, jaką musi zapłacić osoba, która w symboliczny sposób oddala się od swojej rodziny.
Tak, to ważny temat we Francji. Dużo się o tym mówi. Takie osoby nazywa się zdrajcami swojej klasy: docierają do klasy społecznej o wiele wyższej niż ta, z której się wywodzą. Aby tego dokonać, muszą wyrzec się części siebie. Ostatecznie nigdzie nie czują się na swoim miejscu, ciągle muszą trochę udawać. To powoduje cierpienie zarówno u „zdrajcy”, jak i u tych, których za sobą zostawił. Piszą o tym też Édouard Louis czy Didier Eribon, choć w przypadku tych ostatnich przyczyną oddalenia był także homoseksualizm, nieakceptowany przez ich rodziny. W opisanej przeze mnie rodzinie relacje nie były aż tak skomplikowane. Rodzice Susane byli z niej dumni, cieszyli się z tego, co udało jej się osiągnąć. Ona sama jednak nie czuła się dobrze sama ze sobą. Ciągle aspirowała. 

Wymienieni autorzy piszą o sobie i swojej drodze. Czy pani także doświadczyła skutków awansu klasowego?
Nie. Było to doświadczenie mojej matki, która dorastała w niewielkim gospodarstwie rolnym w centralnej Francji. Jako jedyna z szóstki rodzeństwa poszła do liceum, zdała maturę, kontynuowała naukę na studiach. Później pracowała jako nauczycielka. Ja, jako jej córka, miałam już ułatwione zadanie. Ale ten temat bardzo mnie interesuje. 

Marie NDiaye, „Zemsta należy do mnie”. Przeł. Tłumaczenie:Magdalena Kamińska-Maurugeon, Filtry, 248 stron, w księgarniach od stycznia 2023Marie NDiaye, „Zemsta należy do mnie”. Przeł. Magdalena Kamińska-Maurugeon, Filtry, 248 stron, w księgarniach od stycznia 2023

Centrum tej opowieści stanowią trzy kobiety. Susane, Marilyn – dzieciobójczyni, której broni, oraz Sharon, pomoc domowa mecenaski. 
Susane jest wieczną prymuską. Najbardziej zależy jej na tym, by wszystko robić dobrze. Chce być dobrą prawniczką, najlepszą córką, wspaniałą przyjaciółką, znakomitą pracodawczynią. Kiedy ją poznajemy, wydaje się, że to wszystko może jej się udać. Ale w miarę rozwoju akcji widzimy, jak ten cel wymyka jej się z rąk. 

Dlaczego to dla niej takie ważne?
Ma ideały, którymi w życiu się kieruje. Chce pomagać, ulżyć cierpiącym. To dlatego jej uwagę zwraca rodzina Sharon, która potrzebuje pomocy w zalegalizowaniu pobytu we Francji. Susane nie chcę być tylko pracodawczynią Sharon, pragnie, by tamta ją szanowała, może nawet kochała. Tak się jednak nie dzieje, z jakiegoś powodu Sharon pozostaje chłodna, zdystansowana. Susane tego nie rozumie, sądzi, że robi wszystko, aby przypodobać się tamtej młodej kobiecie, i czuje, że jej wysiłki nie są odpowiednio nagradzane, doceniane. Sharon wydaje się bardziej wolna, przynajmniej jeśli chodzi o emocje – nie rządzą nią tak, jak rządzą Susane.

Tak czasem bywa. Staramy się dla kogoś, ale ten ktoś może tego nie doceniać. Nie do końca znamy motywy Sharon. Wiemy tylko, jak tę sytuację postrzega Susane. Natomiast ważne jest dla mnie to, by nie dawać łatwych odpowiedzi, nie przyklejać etykiet. Myślę, że rzadko kiedy możemy powiedzieć: to jest na pewno złe, a to na sto procent dobre. Zachowanie obu kobiet można różnie oceniać. Tak naprawdę większość sytuacji cechuje wieloznaczność i niejasność. W każdym razie nie uważam, by zadaniem pisarki było dostarczenie czytelnikom moralnej oceny bohaterów.

Choć aż się o nią prosi w przypadku trzeciej bohaterki.
Marilyn jest kobietą, która zamordowała trójkę swoich malutkich dzieci. Można ją uznać za szaloną. Sama postrzega siebie jako osobę słabą, bezsilną. Tymczasem dokonując tego straszliwego czynu, pokazuje monstrualną wręcz siłę. Niczym bogini odbiera życie, które wcześniej dała. Wydaje się nijaką, nieciekawą osobą, ale ten przerażający akt woli ukazuje, że mogłaby naprawdę wiele osiągnąć, gdyby dokonała innych wyborów. 

Wątek Marilyn oparty jest na prawdziwej historii?
Tak, luźno zainspirowałam się głośną sprawą dzieciobójstwa. Pewna kobieta pochodzenia senegalskiego porzuciła swoją kilkunastomiesięczną córkę na plaży, wiedząc, że dziecko umrze zatopione przez fale przypływu. Zastanawiałam się, co mogło skłonić tę kobietę do popełnienia takiego czynu. Gdy pisałam powieść, jednocześnie pracowałam nad scenariuszem filmu Alice Diop „Saint Omer”, w którym bardziej dosłownie inspirowałyśmy się rzeczywistą tragedią. I to praca nad scenariuszem zaprowadziła mnie do tego wątku w książce.

To musiało być bardzo trudne – zajmować się tematem dzieciobójstwa.
Nie postrzegam tak tego. Kiedy pracuję – pracuję. Oczywiście to praca oparta na emocjach, ale równie ważne jest rzemiosło, i to na nim się koncentruję, gdy zajmuję się tematami, które silnie oddziałują na emocje. Wydaje mi się, że trudniej jest czytać o takich sprawach czy oglądać je na ekranie. Kiedy piszę, dystansuję się. Twórca nie powinien szlochać nad swoją pracą.

„Saint Omer” zbiera znakomite recenzje, nagrodzono go też Srebrnym Lwem na festiwalu w Wenecji. Woli pani pisać powieści czy pracować nad filmem? Możemy się spodziewać innych projektów filmowych z pani udziałem?
Na razie nie. Zdecydowanie wolę pisanie książek. To niezwykle ważna część mnie samej. Film to ciekawa przygoda, ale na pewno nie zastąpi w moim życiu literatury.

Zastanawiam się nad nazwiskami w pani powieści. Principaux to w wolnym tłumaczeniu „główny bohater”. Z kolei mecenaska ma tylko nazwisko.
Które jednak brzmi jak imię, to jeszcze jeden element jak ze snu.

Można na to spojrzeć symbolicznie: mecenaska ma tylko imię i swój zawód. Nazwisko jej rodziców niewiele znaczy.
Na początku powieści widzimy, że jej praca jest dla niej najważniejsza. Niewiele przestrzeni pozostaje dla życia. Natomiast jeśli chodzi o Principaux, to nie myślałam o tym, że to nazwisko może być znaczące. Zależało mi, żeby brzmiało bardzo francusko, a przy tym nie było zbyt rozpowszechnione. Nie chciałam, by ktoś powiązał prawdziwą rodzinę z opisywanym przeze mnie fikcyjnym morderstwem.

Marie NDiaye

Ur. 1967, francuska pisarka, autorka ponad dwudziestu książek i wielu sztuk teatralnych. Za „Trzy silne kobiety” (przeł. Krystyna Sławińska) w 2009 roku otrzymała Nagrodę Goncourtów. „Zemsta należy do mnie” (przeł. Magdalena Kamińska-Maurugeon) to jej druga powieść wydana w Polsce. Mieszka w Paryżu.

Wątek Marilyn można odczytać też jako opowieść o wymaganiach, jakie społeczeństwo ma wobec matek. Marilyn chciała mieć dzieci, ale została z nimi sama. Jej mąż był ojcem tylko na papierze.
Owszem, ale jej historia również nie jest czarno-biała. Ta kobieta nie była tylko pionkiem, sama podjęła decyzję o posiadaniu dzieci. Zdecydowała się mieć ich aż troje. Nikt nie ma takiego obowiązku. Ale tak, odpowiedzialność, ciężar związany z posiadaniem dzieci, powtarzalne czynności – do pewnego stopnia jest to związane ze społecznymi oczekiwaniami. Z drugiej strony dużą część tego ciężaru wzięła na siebie sama. Sama miała wobec siebie największe wymagania. Jeśli chodzi o Gilles’a, jej męża, to musimy pamiętać, że poznajemy tę historię za pośrednictwem jego żony, morderczyni. Marilyn mówi, że jej życie mogłoby wyglądać inaczej, gdyby nie mieli dzieci. To czytelnicy decydują, czy wierzyć jej, gdy mówi, jak wyglądała ich codzienność. Czy Gilles był tu czarnym charakterem? Nawet Marilyn ma wątpliwości.

Ostatecznie zostawia pani czytelników z wieloma niewiadomymi.
Uważam, że jako pisarka wcale nie muszę udzielać prostych odpowiedzi. W prawdziwym życiu to raczej rzadkość, nigdy nie udaje nam się dowiedzieć wszystkiego. Dlatego unikam takiego arbitralnego sposobu narracji: było tak i tak, ponieważ ktoś postąpił tak i tak. Wolę historie niedomknięte niż te, w których dowiadujemy się wszystkiego, a pisarz na koniec zawiązuje wszystkie wątki piękną kokardą.

Ale domyślam się, że czytelnicy czasem tego oczekują.
Są przyzwyczajeni do pewnego typu narracji, niekiedy przychodzą do mnie po spotkaniach autorskich i pytają: „Ale co się właściwie wydarzyło?”. Chcą wiedzieć, odczuwają niepokój związany z tym, że pewnych odpowiedzi nie poznają.

Co im pani mówi?
Że sama nie znam tych odpowiedzi. A nawet gdybym je znała, to i tak bym nie powiedziała.