ARTYSTKI: Emocjonalne standardy
il. Ubé, "Dios imperfecto", CC BY-NC-ND 2.0 DEED

34 minuty czytania

/ Obyczaje

ARTYSTKI: Emocjonalne standardy

Marta Madejska i Magda Szcześniak

Po wojnie chłopki i robotnice wędrowały w górę w warunkach zupełnego przeorganizowania mapy społecznej. Był to proces skomplikowany, trudny i niepełny, ale bez niego nie da się zrozumieć współczesnej Polski – rozmawiają badaczki mobilności społecznej

Jeszcze 9 minut czytania

MARTA MADEJSKA: Chciałabym cię zaprosić do rozmowy o emocjach narodu polskiego.
MAGDA SZCZEŚNIAK: Poważna sprawa.

Tak. Chciałabym porozmawiać też o miłości i jej turbulencjach, ale to za chwilę. Redakcja „Dwutygodnika” zachęciła nas do tego spotkania, słusznie rozpoznając, że mamy sporo wspólnych tematów, tylko pracujemy z nimi w inny sposób. Dlaczego ty zajęłaś się grzebaniem w przeszłości naszego społeczeństwa?
Kiedy zdawałam na studia doktoranckie, wiedziałam, że interesuje mnie związek między tożsamością a kulturą wizualną. Chciałam zajmować się tym, w jaki sposób różne składowe naszej tożsamości – płeć, tożsamość seksualna, tożsamość rasowa, klasa – realizują się w reprezentacjach wizualnych, jakiego rodzaju reprezentacje składają się na tożsamościowe normy, a które z nich te normy przekraczają. Ale kiedy zestawiłam te pytania teoretyczne z materią kultury polskiej, uderzyło mnie, jak mało miejsca w debacie publicznej zajmuje tematyka klas społecznych. W doktoracie, opublikowanym później jako książka, analizowałam radykalne przeobrażenie sfery publicznej i języka klasowego, które zaszło w Polsce w latach 90. Pojawiło się wtedy wyobrażenie o klasie średniej, ale z pola widzenia zniknęły inne klasy – klasa wyższa, klasa robotnicza oraz „kłopotliwa” klasa chłopska. O nich po prostu przestało się mówić i przestano je pokazywać albo – jak w przypadku doniesień ze strajków robotniczych i protestów rolniczych – opisywano je językiem skrajnie klasistowskim, dewaluującym.

Pamiętam, że to mnie uderzyło, kiedy czytałam „Normy widzialności”, twoją pierwszą książkę. Moja droga do „odkrywania” klasy robotniczej rozpoczęła się w momencie przeprowadzki do postindustrialnej Łodzi. Na początku pierwszej dekady XXI wieku można było usłyszeć, że przecież tam nie ma już żadnych włókniarek, tak jakby robotnice wyparowały razem z zamknięciem fabryk.
I to jest bardzo ciekawe, bo zdroworozsądkowo wydaje się przecież, że jeżeli mówimy o „klasie średniej”, to muszą istnieć również inne klasy, inne elementy struktury klasowej. Tymczasem w latach 90. klasa średnia dyskursywnie się rozpycha, staje się dominującym wyobrażeniem, do którego się aspiruje. Pozwala to na niemówienie o konfliktach klasowych w odniesieniu do bardzo skomplikowanych procesów społecznych, takich jak przemiana rynku pracy, prywatyzacja zakładów pracy, reprywatyzacja nieruchomości i tak dalej.

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy, która w roku 2023 jest partnerem działu literackiego w „Dwutygodniku”, to jedna z największych nagród literackich w Polsce. Nagrody przyznawane są w pięciu kategoriach: proza, poezja, literatura dziecięca, książka o tematyce warszawskiej oraz komiks i powieść graficzna. W przypadku literatury dziecięcej, a także komiksu i powieści graficznej nagradzani są również ilustratorzy i ilustratorki. Nagrody wynoszą 30 tys. zł, nagrodę pieniężną w wysokości 10 tys. zł otrzymują także nominowani we wszystkich kategoriach.

Szczególnym wyróżnieniem jest tytuł warszawskiej twórczyni/warszawskiego twórcy, przeznaczony dla pisarek i pisarzy w szczególny sposób związanych z Warszawą. Otrzymują oni nagrodę w wysokości 100 tys. zł. Fundatorem i organizatorem nagrody jest miasto stołeczne Warszawa. 

Po skończeniu pierwszej książki coraz bardziej zaczęła mnie ciekawić rozmowa o klasach w systemie, który według oficjalnej ideologii dążył do bezklasowości, czyli w socjalizmie. Ważnym bodźcem do rozpoczęcia pracy nad moją kolejną książką, „Poruszonymi”, były też niezwykle uproszczone schematy, którymi posługujemy się cały czas w rozmowie o PRL. Strasznie irytuje mnie, jakimi kliszami w odniesieniu do epoki socjalizmu państwowego posługują się nawet ludzie, którzy inne okresy historyczne potrafią analizować w sposób bardzo zniuansowany.

W nowej książce zarysowujesz mnóstwo sprzeczności, które występują w biografiach osób awansujących i które skutkują niemalże pęknięciem „ja” – rozdarciem między przeszłością i przyszłością, między lojalnością a aspiracją, między silnym wzruszeniem i ciągłym dystansowaniem się do niego. W jednym z cytowanych pamiętników pojawia się nawet stara chłopska metafora dwóch dusz. Występują przy tym wstyd, złość, upokorzenie, urażona ambicja, pogarda, ale też duma, radość, szczęście, ekscytacja i nadzieja. Taka mieszanka wydaje się receptą głównie na załamanie nerwowe, a jednak wiele z tych osób nosiło ją w sobie, prowadząc jednocześnie możliwie normalne życie.
Cieszę się, że zwracasz uwagę właśnie na emocjonalny wymiar doświadczenia awansu, jego niejednoznaczność, skomplikowanie i wewnętrzne sprzeczności. W „Poruszonych” zależało mi na tym, żeby pokazać socjalistyczną rewolucję klasową jako potężny proces całkowitego przekształcenia mapy społecznej. Społeczeństwo PRL oczywiście dalej było społeczeństwem klasowym, co nie zmienia tego, że przedstawiciele i przedstawicielki przedwojennych klas ludowych, pochodzący głównie z polskiej wsi, zmienili swoją pozycję w strukturze klasowej. W tytułowym poruszeniu kryje się zarówno ruch po drabinie społecznej, jak i stan rozemocjonowania, niezwykle silne uczucia targające osobami z awansu. Co więcej – zmiany te były na bieżąco opisywane, urefleksyjniane i dyskutowane, dyskusja o awansie stanowiła potężną część debaty publicznej całego okresu PRL. Nazywam to „socjalistycznymi opowieściami awansu” i śledzę ich przemiany.

Marta Madejska Pochodzi z wielu miejsc, z wyboru łodzianka. Archiwistka społeczna, kwerendzistka, literatka kuchenna. Autorka książki „Aleja Włókniarek” o robotnicach przemysłu włókienniczego (2018), współautorka i redaktorka książek „Wielki Przemysł, wielka cisza. Łódzkie zakłady przemysłowe 1945-2000” (2020) i „Proszę mówić dalej… Historia społeczna Muzeum Sztuki w Łodzi” (2022). Od kilku lat próbuje napisać książkę reportażową pt. „Przypowieści o transformacji”. Marta Madejska
Pochodzi z wielu miejsc, z wyboru łodzianka. Archiwistka społeczna, kwerendzistka, literatka kuchenna. Autorka książki „Aleja Włókniarek” o robotnicach przemysłu włókienniczego (2018), współautorka i redaktorka książek „Wielki przemysł, wielka cisza. Łódzkie zakłady przemysłowe 1945–2000” (2020) i „Proszę mówić dalej… Historia społeczna Muzeum Sztuki w Łodzi” (2022). Od kilku lat próbuje napisać książkę reportażową pt. „Przypowieści o transformacji”.

Jak myślisz, czy te emocje były przekazywane dalej i czy wciąż nam buzują w społeczeństwie?
Wydaje mi się, że jeśli ludowa historia Polski ma nam opowiedzieć coś o współczesnej Polsce i genealogii jej „standardów emocjonalnych”, to nie może pominąć – co często się zdarza – okresu, w którym żyły pokolenia naszych babć i matek. Zestaw emocji odczuwanych w procesie awansu socjalistycznego był swoisty dla tej epoki i na przykład szukając źródeł dzisiejszego wstydu związanego z pochodzeniem, nie wystarczy przyglądać się pańszczyźnie albo transformacji, ignorując pół wieku radykalnych przekształceń struktury klasowej po 1945 roku.

Teza o „przenoszonych”, przekazywanych dalej skutkach awansu jest bardzo ciekawa. Na pewno widać coś takiego w relacjach rodziców i dzieci opisywanych w badaniach socjologicznych i pamiętnikach z epoki. Osoby, które już dokonały awansu, wychowywały dzieci w bardzo określony sposób, często starały się wymazać pamięć o swoim pochodzeniu i stosowały swoistą tresurę emocjonalną. Bohaterka zapomnianej dziś raczej powieści „Cena” (z 1978 roku) Zofii Posmysz, znanej przede wszystkim jako autorka „Pasażerki”, pisze nawet słowniczek dla swojego męża i syna, gdzie wypisuje akceptowalne synonimy dla wyrażeń z języka „chłopskiego”, w którym ona i jej mąż się wychowali. Bezustannie ich również dyscyplinuje, starając się wyrugować wszelkie „nieinteligenckie” zachowania.

Do awansu, szczególnie przez edukację wyższą, potrzebna była nieustająca samodyscyplina i przyswojenie sobie takiego sposobu bycia, jaki obowiązywał w grupie, do której chciało się wejść. Czyli trzeba było wytworzyć sobie jakiś pancerz, a potem od kolejnych pokoleń wymagało się przejścia tej samej procedury?
Często tak się działo. Elementem tego skomplikowanego zestawu uczuć jest również pewien rodzaj resentymentu wobec własnych dzieci – że im nie jest aż tak trudno.

I że są jak płatki śniegu?
Pierwsze powojenne pokolenie awansu, wchodzące w dorosłość w drugiej połowie lat 40. i w latach 50., czasami pisało o swoich dzieciach, że one już tylko korzystają z dokonań ich ciężkiej pracy włożonej w odbudowę Polski i własny awans społeczny; że dostają wszystko na tacy.

Druzgocące wydają mi się wyciągane przez ciebie z pamiętników wspomnienia o zachowaniach antychłopskich wśród ludzi w mieście. Na przykład studenci wołający do kolegów ze wsi: „Ej, gnojarze, kiedy zrobicie doktoraty z fekalii!?”, albo mąż mówiący do żony: „Ty wiochno, ty jesteś chamka”. Obelgi, szkalowanie, wyśmiewanie na każdym możliwym kroku, od prostych sytuacji w tramwaju, przez szkoły i uniwerki, po codzienne życie małżeńskie.
To szokujące, choć oczywiście trzeba pamiętać, że te wspomnienia były spisywane na konkursy jako pewna forma skargi, która ma wybrzmieć publicznie. Ale to, że konflikty miejsko-wiejskie były intensywne, wiemy również z badań socjologicznych. W jakiejś mierze to były konflikty o ograniczone zasoby, na przykład mieszkania, stanowiska. Ale była to również próba podtrzymania inteligenckiej hegemonii.

Magda Szcześniak Kulturoznawczyni, badaczka kultury wizualnej i historii kultury polskiej XX wieku, adiunktka w Instytucie Kultury Polskiej UW. Szczególnie interesują ją polityki reprezentowania klas społecznych i konfliktów klasowych, a także praktyki wizualnego konstruowania tożsamości – w życiu codziennym oraz sztuce. Autorka książek „Normy widzialności. Tożsamość w czasach transformacji” (2016) oraz „Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce” (2023), a także współautorka dwutomowej publikacji „Kultura wizualna w Polsce” (2017). Magda Szcześniak
Kulturoznawczyni, badaczka kultury wizualnej i historii kultury polskiej XX wieku, adiunktka w Instytucie Kultury Polskiej UW. Szczególnie interesują ją polityki reprezentowania klas społecznych i konfliktów klasowych, a także praktyki wizualnego konstruowania tożsamości – w życiu codziennym oraz sztuce. Autorka książek „Normy widzialności. Tożsamość w czasach transformacji” (2016) oraz „Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce” (2023), a także współautorka dwutomowej publikacji „Kultura wizualna w Polsce” (2017).

I konflikty zupełnie odmiennych kultur?
Tak. To jeden z bardzo ważnych powodów, dla których osoby awansujące krytykowały niedociągnięcia systemu. Socjalizm miał opierać się na równości, dążyć do bezklasowości, a tymczasem – mówią pamiętnikarze i pamiętnikarki wywodzący się ze wsi – miasto nie chce zaakceptować, że jesteśmy równi.

Przejmujące są też sceny przystosowania przybyszów do nowych obyczajów. Na przykład nadzór kierowniczki nad poprawnym jedzeniem nożem i widelcem spowodował, że pewna kobieta nabawiła się wieloletnich zaburzeń żywieniowych. To są takie doświadczenia, które wpływały na czyjeś życie już na zawsze.
Z tych wspomnień można zresztą wydobyć bardzo wiele strukturalnych podobieństw do doświadczenia mobilności społecznej na Zachodzie, które poznajemy dzisiaj z tłumaczonych na język polski opowieści awansu takich autorów jak Annie Ernaux czy Didier Eribon albo fenomenalnej autorki, której jeszcze nie możemy przeczytać po polsku, czyli Carolyn Kay Steedman. Ale w polskich pamiętnikach widać, że socjalistyczna baza – kadry, instytucje, infrastruktura – jednak dawała wychodźcom bardzo dużo oparcia, a oni byli za to wdzięczni. To kolejna emocja awansu socjalistycznego. Trudno nam dzisiaj sobie wyobrazić ogromną miłość i przywiązanie wobec takich instytucji jak szkoły przysposobienia przemysłowego czy zakłady pracy.

W okresie PRL przemysłowy zakład pracy według swoich celów statutowych miał spełniać potrzeby społeczne, był agendą państwa przeznaczoną do tego celu. Dlatego właśnie fabryki obrastały żłobkami, szkołami i domami kultury. Wiadomo, że w takiej sytuacji nawet przy szkodliwych warunkach pracy w samym zakładzie wokół niego po prostu tworzyło się życie. Nic dziwnego, że ludzie byli do tego przywiązani. Trudno nam to sobie dzisiaj wyobrazić, bo brak nam podstawowej wiedzy, jak to wszystko działało na poziomie materialnym.
Można to dobrze pokazać na przykładzie wiejskich dziewczyn migrujących do miast. Z jednej strony opisują one niezwykłą trudność wejścia w środowisko miejskie, a z drugiej w ich opowieściach widać ogromną potrzebę ucieczki z tradycyjnego środowiska wiejskiego, w którym silna była ciągle struktura gospodarsko-patriarchalna. Opisują w pamiętnikach, jak szkoła lub zakład pracy w tym pomagały. Ich ścieżce życiowej towarzyszyło poczucie emancypacji – zdobycie zawodu i innych nowych umiejętności pozwalało żyć na własnych warunkach. Częścią tej opowieści jest też większa możliwość samodzielnego wyboru partnera życiowego. Już nie ojciec decydował o tym, że mężem zostanie ten, kto ma najwięcej ziemi.

Magda Szcześniak, „Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce”. Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 512 stron, w księgarniach od sierpnia 2023Magda Szcześniak, „Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce”. Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 512 stron, w księgarniach od sierpnia 2023

Dzięki instytucjom socjalistycznym dużo łatwiejsze stało się również doświadczenie samotnego macierzyństwa. Ale czy te historie kobiet były wtedy opowiadane przez kulturę popularną? Szperając we własnej pamięci, przypominam sobie tylko mężczyzn w roli głównych bohaterów emancypacji. Kobiety zapamiętałam głównie z bardzo skrótowych kronik filmowych. Wyjątkiem jest być może „Czupiradełko”, książka dla młodzieży Hanny Muszyńskiej-Hoffmanowej o zambrowskich włókniarkach.
Liczne opowieści o kobiecych awansach odnajdziemy we wczesnym okresie powojennym aż do końca obowiązywania doktryny socrealistycznej. Poza kronikami filmowymi i dokumentami (również tworzonymi często przez kobiety) mamy choćby klasykę filmu socrealistycznego dotyczącą kobiecych awansów właśnie, jak „Przygoda na Mariensztacie” Leonarda Buczkowskiego (1954), „Autobus odjeżdża 6.20” Jana Rybkowskiego (1954) czy „Irena do domu” Jana Fethke (1955). Obok możliwości podjęcia pracy i zdobywania nowych kwalifikacji zawodowych nieodzowną częścią awansu społecznego w tych opowieściach jest zresztą emancypacja w życiu prywatnym – renegocjacja pozycji w związku uczuciowym, żądanie bardziej sprawiedliwego podziału prac domowych. Oczywiście obraz kobiety w socrealizmie nie jest jednoznaczny – napięcia wynikające z produkcji nowego typu kobiecości opisuje klasyczna już książka Ewy Toniak „Olbrzymki” – niemniej w tym okresie temat awansu kobiet zajmuje dużo miejsca w sferze publicznej. To się zmienia po roku 1956. Nie jest jednak tak, że problematyka kobieca zupełnie znika – przemiany debaty o kobiecej emancypacji w socjalizmie świetnie opisuje Agnieszka Mrozik w niedawno wydanych „Architektkach PRL-u”. Dla mnie w „Poruszonych” niezwykle ważne były głosy kobiet pamiętnikarek – ponad połowę zgłoszeń na konkurs „Młode pokolenie wsi Polski Ludowej” wysłały kobiety i te proporcje utrzymywały się w innych konkursach.

Czym różniły się drogi awansu kobiet i mężczyzn?
Badania pokazują, że w masowej skali kobiece awanse rozpoczynają się ciut później – machina ich mobilności społecznej rozkręca się dopiero na początku lat 50. i stopniowo rośnie, nawet gdy w latach 60. mobilność męska wyhamowuje. Zakresy kobiecego awansu były krótsze, awansowały o mniej szczebli drabiny społecznej niż mężczyźni, szczególnie w środowiskach takich jak inteligencja techniczna czy partyjna biurokracja. Często pojawiają się narzekania na to, że ta emancypacja jest niepełna, dlatego że podział prac w domu pozostaje tradycyjny, a więc to kobieta rezygnuje z kariery, żeby wychować dzieci. W źródłach zaskoczyło mnie jednak to, że pod względem wyrażania emocji nie znalazłam bardzo wielu różnic w opowieściach kobiet i mężczyzn. Przyznam, że w punkcie wyjścia myślałam, że pamiętniki kobiece będą bardziej emocjonalne.

Dałaś się oszukać stereotypowi!
Myślałam, że częściej niż mężczyźni będą odwoływać się do języka sentymentalnego. Zaskoczyło mnie natomiast duże rozemocjonowanie męskich pamiętników. Tam jest mnóstwo sentymentów i resentymentów.

Numer tematyczny ARTYSTKI powstał w ramach Warszawskiego Tygodnia Kobiet, który odbywa się w dniach 2-8 października 2023 w Domu Spotkań z Historią. To cykl wydarzeń – spotkań, debat, spektakli, spacerów i warsztatów, opowiadający o kobietach – tych, którym udało się zapisać w historii, i tych żyjących współcześnie, które tę historię tworzą – swoim życiem, pasją, pracą. Więcej informacji tutaj.
Numer tematyczny ARTYSTKI powstał w ramach Warszawskiego Tygodnia Kobiet, który odbywa się w dniach 2-8 października 2023 w Domu Spotkań z Historią. To cykl wydarzeń – spotkań, debat, spektakli, spacerów i warsztatów, opowiadający o kobietach – tych, którym udało się zapisać w historii, i tych żyjących współcześnie, które tę historię tworzą – swoim życiem, pasją, pracą.
Więcej informacji na stronie DSH.

Wystarczy obserwować polską politykę, żeby zauważyć, że męskie rozemocjonowanie tak naprawdę dominuje w tym kraju, wbrew wszystkiemu, co się nam zarzuca.
Ostatecznie i kobiety, i mężczyźni w pamiętnikach nie tylko chętnie opisują skomplikowane odczucia, ale również piszą w sposób rozedrgany, emocjonalny, pełen uniesień.

W „Poruszonych” wspominasz, że metodologia badań awansu miała „ślepą plamkę” na badanie żeńskiej linii rodzin. Czy to kolejny przypadek, kiedy nie mamy wystarczająco danych do badania herstorii, bo nikt nie pokusił się, żeby je zarejestrować?
Tak. Patrząc na historyczne badania mobilności społecznej, mamy do czynienia z pewnymi ograniczeniami metodologii, na które zresztą wprost socjolożki i socjologowie z epoki zwracali uwagę. W celu wykazania międzypokoleniowej ruchliwości społecznej porównywano wykonywany zawód, i zazwyczaj również indywidualne zarobki, ojców i synów – awans społeczny rejestrowano wtedy, gdy syn niewykwalifikowanego robotnika stawał się wykwalifikowanym pracownikiem fizycznym lub pracownikiem umysłowym. Z powodu niskiego stopnia aktywności zawodowej kobiet urodzonych przed wojną oraz z powodu przerw w wykonywaniu zawodu związanych z macierzyństwem uznawano, że kobieca mobilność społeczna jest trudniejsza do wiarygodnego zbadania. Ponieważ początkowo stawiano na płciową jednorodność – synów porównujemy z ojcami, a córki z matkami – tłumaczono, że trudno jest prowadzić takie badania, i skupiano się na mobilności męskiej. W latach 70. stopniowo zaczęto „naprawiać” metodologię tak, by zbierać dane również na temat kobiet. Ta ślepa plamka badań nad ruchliwością społeczną występowała jednak nie tylko w socjologii PRL, lecz również na Zachodzie.

A czy ty jesteś z tak zwanego awansu społecznego?
W mojej rodzinie awans dokonał się w pokoleniu moich dziadków, którzy zawdzięczali go przede wszystkim socjalistycznym przemianom. A ty?

Jeśli patrzeć na pokolenie dziadków, to częściowo wywodzę się z klasowego mezaliansu, który mógł się wydarzyć tylko dzięki zmianom, które zaszły w Polsce Ludowej. Inaczej pewni ludzie nigdy nie mieliby szansy spotkać się na gruncie prywatnym.
Wtedy nie używano określenia „mezalians”, uznawano je za anachroniczne i niesprawiedliwe.

Całkowicie słusznie, to okropne słowo i raczej kiepska reprezentacja francuszczyzny w polszczyźnie. Jestem też potomkinią rozwódek, między innymi z rozwodów inicjowanych przez kobiety. To kolejne zjawisko, które na dużą skalę rozpowszechniło się dopiero w Polsce Ludowej. Dzisiaj, w dobie coachingu i terapii par, chyba rzadko patrzymy na konflikty miłosne jako konflikty klasowe, a tymczasem ty piszesz o tym, że małżeństwo może stać się polem walki politycznej. Wiązało się to z bardzo dużą liczbą codziennych dramatów. Spojrzenie na nasze rodziny z tej perspektywy sporo zmienia – okazuje się, że nie chodzi tylko o „niezgodność charakterów”.
Związki międzyklasowe lub międzyśrodowiskowe – tak w okresie PRL nazywano je w socjologii rodziny. Ta subdyscyplina zresztą rozwijała się bardzo prężnie i – co rzadkie w socjologii – zdominowały ją kobiety badaczki. Z perspektywy odgórnych założeń socjalizmu mezalians po prostu miał przestać istnieć, bo dążono do takiego systemu, w którym hierarchie klasowe zostaną wyeliminowane. Miało też już nie być małżeństw traktowanych jako wymiana ekonomiczna albo kontrakt między rodzinami, które łączyły się, żeby kumulować majątek (jak w klasycznym modelu rodziny burżuazyjnej, opisywanej choćby przez Erica Hobsbawma). Ale życie nie zawsze nadążało za odgórnymi założeniami. Problemy romantyczne i tematyka relacji małżeńskich są głównym tematem wielu pamiętników. Osoby pochodzące z klas ludowych często wprost pisały o klasistowskim prześladowaniu ze strony wyżej postawionych członków rodziny, w którą się „wżeniły”. Jest to powracający wątek wielu socjalistycznych opowieści awansu, na czele z takimi hitami gatunku jak powieść „Tańczący jastrząb” Juliana Kawalca i serial „Daleko od szosy”. Tak jak mówisz, to było pole wielkich dramatów.

Ale też drobnych wojen o gesty. O to, gdzie ktoś stawia kubek, czy siorbie gorącą herbatę albo jak je tym cholernym nożem i widelcem.
Oraz – uwaga! – bardzo często również o standardy emocjonalne, czyli „akceptowalne” sposoby wyrażania emocji. O to, czy ktoś potrafi mówić o uczuciach, w jaki sposób je wyraża. O to, czy potrafi zachować powściągliwość emocjonalną i nie uciekać się do krzyku, płaczu czy wybuchów złości. Obok tego skrupulatnie weryfikowane były kompetencje tradycyjnie inteligenckie, jak umiejętność zachowania się w towarzystwie i jego zabawiania, erudycja, sposoby spędzania czasu wolnego. Osobom awansującym często zarzucano również brak ambicji, a niektóre z nich po prostu doszły już do założonego celu, płacąc za to wysoką cenę, i nie miały potrzeby dalszej kumulacji.

I pewnie były już zbyt zmęczone, żeby szarpać się na kolejne osiągnięcia. A czy wśród tego ogromu źródeł, które przeszperałaś, widzisz jednak jakiś zarys trzeciej drogi? Czy komuś udało się wypracować uspójnioną formę życia, która nie ma już w sobie tego rozerwania i napięcia?
Jest dużo opowieści, które mają wymiar pozytywny. Nawet w historiach o małżeństwach międzyklasowych oprócz problemów opisywano również wspólne znajdowanie nowych formuł życiowych. Bardzo często różne pochodzenie klasowe małżonków było źródłem dumy: wszyscy wróżyli parze nieszczęście, a tymczasem jej udało się wypracować dobry, partnerski związek, stworzyć inny model niż ten, który znali ze związku swoich rodziców. Podobnie elementy chłopskiego pochodzenia stają się źródłem dumy w miejskich warunkach – i tu znów pojawiają nam się emocje, bo chodzi o cechy, które opisywane są jako swoisty chłopski kapitał emocjonalny: upór, wytrwałość, odporność. Do tego ośrodki miejskie średniej wielkości wydają mi się mniej obciążone największymi napięciami związanymi z różnicami klasowymi.

W mniejszych miejscowościach wciąż silna była dwuśrodowiskowość miasteczko–wieś. Przecież powszechne było jeżdżenie do pomocy rodzinie przy żniwach lub wykopkach. Wychodziłoby na to, że jednak nie prześniliśmy tej rewolucji, ale w sumie trudno określić, co z nią zrobiliśmy.
Choć dziś o tym nie pamiętamy, to w czasie dokonywania się przemian struktury klasowej były one wielkim tematem debaty publicznej. Nie da się powiedzieć, że w PRL awans został prześniony. Przeciwnie – był dyskutowany namiętnie i nieustannie, w tym przez osoby, które doświadczyły najsilniej tych procesów. Dziesiątki tysięcy pamiętników, filmy fabularne i dokumentalne, badania socjologiczne, kroniki filmowe, powieści, artykuły prasowe i reportaże, seriale – w tych wszystkich mediach i gatunkach opowiada się o mobilności społecznej. Jeśli teza o prześnionej rewolucji ma być prawdziwa, a rzeczywiście dzisiejsza klasa średnia ma kłopot ze swoją genealogią, to moim zdaniem proces zapominania rozpoczyna się w latach 80. XX wieku. Nie zgodziłabym się też z tezą o bierności polskiego społeczeństwa w okresie powojennych przemian, o zmianach przyniesionych wyłącznie z zewnątrz i wymuszonych przez nowy system. Polacy i Polki byli jednym ze sprawczych podmiotów tej zmiany, a co więcej, sami na bieżąco ją urefleksyjniali i analizowali.

Wydaje mi się, że w latach 90. nastąpiło po prostu zerwanie transmisji pamięci. W dużych ośrodkach pofabrycznych albo w mniejszych miejscowościach skupionych wokół kilku zamykanych zakładów pracy widać, jak doprowadziło to do rozpadu wspólnot lokalnych – pracowniczych, solidarnościowych, sąsiedzkich, ale też rodzinnych, bo takie bywały koszty emigracji zarobkowej. To niby-prześnienie rewolucji może być wstydliwym wyparciem, ale z drugiej strony naprawdę bardzo duża część świata, który ludzie dotąd znali, się rozpadła. Fizycznie przestali przebywać ze sobą tak jak wcześniej. Nic dziwnego, że pewne opowieści nie zostały przekazane dalej.
Przestrzenie wspólne, które zostały wytworzone w PRL, były bardzo ważne i nie wszystkie przecież jednoznacznie wspierały system, czego dobrym przykładem są choćby strajki, o których piszesz w „Alei Włókniarek” – fabryka stawała się miejscem oporu i artykulacji żądań klasowych. Wspólnotowość zanikała powoli, nie było tak, że wszystko się nagle skończyło w 1989 roku, ale to już nie jest główna oś doświadczenia.

Jednak dużo się zmieniło w relatywnie krótkim czasie. Spójrz choćby na miejskie blokowiska i kamienice – oczywiście to nie były bezklasowe habitaty, ludzie bogaci wciąż mieli raczej własne domy, ale z opowieści można wnioskować, że w niektórych sąsiedztwach była spora mieszanka warstw społecznych: robotnice mieszkały obok nauczycieli szkolnych i akademickich, rzemieślników i lekarzy. W blokach spółdzielczych swoje mieszkanie mieli dozorcy, którzy zostali potem wykwaterowani. Późniejsza moda na zasiedlanie przedmieść wyprowadziła z blokowisk określoną część ludzi. Coraz bardziej zanikała możliwość obserwowania różnic środowiskowych w najbliższym otoczeniu, w sąsiedztwie, na jednej klatce schodowej, na jednej „ośce”, gdzie byliśmy razem, choć osobno.
Na pewno transformacja jest czasem rosnącego rozwarstwienia społecznego – pojawiają się też najbardziej naoczne formy segregacji, jak osiedla grodzone czy szkoły prywatne. W PRL oczywiście istniały hierarchie, a stopień przenikalności klasowej stopniowo spadał. Było na przykład coraz mniej studiujących osób pochodzenia chłopskiego lub robotniczego i wbrew mylnym wyobrażeniom to nie zaraz po wojnie, a w latach 60. w reakcji na ten spadek wprowadzono tak bardzo obśmiewane dziś „punkty za pochodzenie”. To była reakcja państwa na to, że uniwersytet się ponownie elitaryzuje – w kontekście Łodzi świetnie opisała to Agata Zysiak w książce „Punkty za pochodzenie”. Ale w pamiętnikach osób awansujących widać mocne przekonanie, że cel zniwelowania różnic klasowych jest dla ludzi ważny i powinien być realizowany. Naprawdę w to wierzyli. Dzisiaj socjalistyczny język egalitaryzmu jest wykpiwany jako fasadowy i nieprawdziwy. Tymczasem w trakcie badań stało się dla mnie jasne, że przez wiele osób został on zinternalizowany, był traktowany serio i do pewnego stopnia wcielany w życie na masową skalę.

Z historii mówionych, które zbieram dla Cyfrowego Archiwum Łodzian Miastograf.pl, wyłania się najczęściej ścieżka awansu rozłożona na kilka pokoleń – dziewczyna przyjeżdżała ze wsi, kończyła szkołę przyzakładową i zatrudniała się w łódzkiej fabryce, jej synowie albo córki uczyli się w technikum, a z kolei ich dzieci to już są moi koledzy i koleżanki ze studiów wyższych. To dzięki nim znalazłam mnóstwo rozmówczyń do książki. Może w takim rozkładzie czasowym trudniej uchwycić zmianę klasową, dziadkowie przecież zawsze wydają się trochę z innego świata, z innej epoki historycznej.
Dla pojedynczej osoby to doświadczenie też było bardzo rozciągnięte w czasie, dlatego że ani wyłącznie praca, ani samo mieszkanie nie gwarantują poczucia przemiany. To był proces, który wiązał się ze zmianą obyczajów, świadomości, sposobów posługiwania się ciałem, posługiwania językiem oraz – co dla mnie jest szczególnie ważne – ze zmianą standardów emocjonalnych. Częścią awansu było uczenie się czegoś, co wydaje nam się niezwykle intymne, osobiste i oczywiste, czyli nowego sposobu wyrażania emocji. To wszystko trwało długo nawet w ramach jednej biografii, a jeśli dodamy do tego kolejne pokolenia, to zobaczymy, że tożsamości klasowe w okresie socjalizmu państwowego zostały bardzo zmącone.

Rozłożenie awansu na kilka pokoleń jednak skutkowało zmniejszeniem napięcia psychicznego.
Tak, im większy był zakres jednostkowego awansu, tym doświadczenie było bardziej intensywne. Osoby, które przenosiły się do dużych miast i próbowały przekwalifikować się z pracy fizycznej na umysłową, doświadczały bardziej radykalnych zmian i napięć niż osoby, które zatrzymywały się na stanowiskach robotniczych. Największym bólem i rozdarciem psychicznym skutkowały zawsze próby dołączenia do inteligencji. To było dla mnie szczególnie ciekawe, że w źródłach widać, jak inteligencja przez cały PRL walczy o hegemonię.

Najbardziej uwidacznia się to chyba w przypadku inteligencji kulturotwórczej – ona wytwarzała najwięcej tekstów i trzymała w garści hegemonię nad obyciem w świecie i poprawną polszczyzną. Na przykład tylko jej wolno było prowadzić eksperymenty językowe, w każdym innym przypadku to był najzwyklejszy błąd wynikający z niedouczenia. W dekadach po odwilży rozluźniła się kwestia reprezentacji klas ludowych i chłoporobotnik w piosence Agnieszki Osieckiej pojawiał się obok boa grzechotnika – zawsze miałam wrażenie, że dla autorki oba zjawiska były równie egzotyczne. Zdarzyło mi się też kiedyś usłyszeć pogardliwe stwierdzenie, że inteligencja techniczna to jest jakiś tam drugi sort, że to się prawie nie liczy – a inteligencja techniczna to był przecież najszerszy kanał awansu socjalistycznego.
Inteligencja techniczna była w dużej mierze klasą stworzoną przez socjalizm, okres gwałtownego skoku modernizacyjnego i industrializacji. Warstwa inżynierska oczywiście istniała w II RP, ale skala zjawiska była nieporównywalna. Zauważmy, że jedyną postacią nieprześmiewaną w „Czterdziestolatku” jest alter ego scenarzysty serialu, Krzysztofa Teodora Toeplitza, czyli lekarz Karol – przedstawiciel klasycznej inteligencji. W intencji twórców serialu na małżeństwo Karwowskich mamy patrzeć jako na osoby nieudolnie aspirujące – kupują portret przodka w Desie, zatrudniają ekscentrycznego dekoratora wnętrz, symulują myśliwskie tradycje w rodzinie. Przez inteligencję kulturotwórczą przedstawiciele inteligencji technicznej, w dużej mierze z awansu, są często traktowani pobłażliwie.

Oczywiście inteligencja kulturotwórcza w socjalizmie nie stanowiła monolitu, a także zmieniała się w ciągu tych kilku powojennych dekad. W jej obrębie artykułowane były rozmaite opinie na temat przemian społecznych, w tym awansu klas ludowych. Jedni nawoływali do rozbicia murów „inteligenckiego getta” (jak Józef Chałasiński w 1946 roku), inni po wojnie pieczołowicie odtwarzali dystans klasowy. Z czasem inteligencja odegrała ważną rolę w domknięciu ścieżek awansu i jego resentymentalnej krytyce.

W latach 90. nastąpiła nowa, zupełnie inna fala mobilności społecznej. Próbuję teraz napisać książkę reportażową, w której patrzę na transformację już jako na okres historyczny, i na każdym kroku okazuje się to niemożliwe – tak bardzo wciąż tkwimy w skutkach ówczesnego chaosu, który był jednocześnie niszczycielski i twórczy, fascynujący i straszny. Czy myślisz, że mapa emocji ludzi awansujących wtedy może być podobna do tej z okresu PRL?
Z pewnością w indywidualnych życiorysach, na przykład osób, które wyjeżdżają do miasta na studia czy do pracy, odnajdziemy sporo wspólnych elementów emocjonalnych z socjalistycznym doświadczeniem awansu – wstyd, lęk, zakłopotanie, zazdrość, ale też ekscytację i ulgę. W latach 90. zaczyna jednak dominować narracja indywidualistyczna. W kapitalizmie jeśli powinie ci się noga, to jest to twoja wina i do nikogo nie powinnaś mieć pretensji. Pojawia się wyobrażenie, że dobrobyt zależy wyłącznie od jednostkowego wysiłku i od indywidualnego talentu. Zanika – zresztą już od lat 80. – język kolektywności i powszechności awansu, dziejowej sprawiedliwości. W socjalizmie klasa robotnicza i chłopska miała awansować w całości jako klasa – czyli awansować miały nawet osoby, które nie zmieniały tożsamości klasowej, nie przechodziły na przykład w szeregi inteligencji. Na wielu poziomach rzeczywiście to się dokonało.

Chociażby w kwestii warunków mieszkaniowych, żywieniowych, edukacyjnych czy opieki zdrowotnej, jeśli porównamy je do przedwojennych.
Dziś rangę zdroworozsądkowej ma jednoznacznie negatywna opinia o PRL i moim zdaniem konieczne jest podanie jej w wątpliwość. Po wojnie polskie klasy ludowe – chłopki i robotnice – wędrowały w górę w warunkach zupełnego przeorganizowania mapy społecznej. Był to proces skomplikowany, trudny i niepełny – obietnica powszechnego awansu nie została całkowicie spełniona, ale nie ulega wątpliwości, że nie da się zrozumieć współczesnej Polski, nie uwzględniając tego poruszenia.

Na końcu chciałam zadać podstępne pytanie. Otóż pamiętam, jak dekadę temu uczyłam studentki i studentów, wykorzystując twoje teksty, ale potem rzuciłam studia doktoranckie z tak zwanym syndromem otwartego przewodu. Od tego czasu z różnych prywatnych powodów zmieniłam swój biogram zawodowy już trzykrotnie, a ty wydajesz się konsekwentnie trwać w swoich planach i rozbudowywać pole badań. Czy masz jakieś złote rady dla kobiet, które chciałyby utrzymać się w pracy akademickiej?
Nie chciałabym udzielać rad młodym akademiczkom, bo jestem przekonana, że „problem” z pracą akademicką ma charakter strukturalny, a nie indywidualny. Poradnikowe teksty typu „zagryź zęby i wytrzymaj do obrony” albo „lepiej sobie zorganizuj pracę” wydają mi się zwyczajnie nieetyczne. Miałabym natomiast – a raczej nie ja osobiście, tylko środowisko młodych akademiczek działających w związkach zawodowych – wiele rad dla osób zarządzających instytucjami akademickimi, a przede wszystkim dla decydentów politycznych. Z pracy akademickiej bardzo trudno jest się utrzymać – coraz trudniej, zwłaszcza w dużym mieście – w związku z tym w punkcie wyjścia jesteśmy zmuszeni i zmuszone do poszukiwania dodatkowych źródeł zarobku, co oczywiście wpływa na jakość prowadzonych badań. Trudno mi sobie wyobrazić ukończenie doktoratu bez okresowej pomocy rodziny, a przecież wiele pracowitych i zdolnych osób nie miało takiego wsparcia. Miałam szczęście również do innych warunków niezbędnych do bezpiecznego uprawiania nauki przez kobiety – pracuję w równościowo uwrażliwionym Instytucie, którym obecnie kierują trzy kobiety; a roczny proces codziennego (niepozbawionego momentów kryzysu i wykończenia) pisania książki zakończył się powodzeniem także dzięki temu, że mój chłopak wziął na siebie ogrom prac opiekuńczych i domowych. Problem jest więc strukturalny i klasowy: inteligencja i klasa średnia się reprodukuje, bo niewiele innych osób stać na robienie kariery akademickiej. Jeśli dołożyć do tego wymiar genderowy – czyli ciągle nierówny w polskich rodzinach podział pracy opiekuńczej, ale też nierówny rozkład prac w zespołach badawczych ze względu na przykład na (szczere lub cyniczne) przekonanie, że kobiety „są lepiej zorganizowane”, czy rozpowszechnione cały czas na uniwersytetach praktyki mobbingu i molestowania seksualnego – to niedługo być może młode kobiety w ogóle przestaną być zainteresowane uprawianiem nauki.

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Tekst powstał we współpracy z miastem stołecznym Warszawą, fundatorem i organizatorem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.