ALFABET CZARODZIEJSKIEJ GÓRY:
S jak Schalleen
Castorp jest sierotą, jak przystało na postać trochę baśniową. Oboje rodzice umarli, kiedy był małym dzieckiem, i wychowywał się w domu dziadka. Ten dziadek wielokrotnie wspominany jest w powieści, zestawiany z dziadkiem Settembriniego. Ucieleśnia długą tradycję rodzinną, a bardziej pośrednio, drogą zawiłych skojarzeń i symboli, jego postać służy też przy konstrukcji obrazu śmierci.
Potem Hans trafił do domu wuja Tienappla, wdowca. Dom prowadziła gospodyni nazwiskiem Schalleen, córka złotnika z Altony, „z nakrochmalonymi mankiecikami obejmującymi jej grube w kostce ręce”:
„jej to było zasługą, że na śniadanie i na kolację podawano zawsze w wielkiej ilości zimne mięsa, kraby i łososie, węgorze, gęsinę i tomato catsup do rostbefu; baczne swe oko zwracała na służących podczas proszonych obiadów i ona też w miarę swych możliwości zastępowała matkę Hansowi Castorpowi”.
Jak pamiętamy, Hans Castorp dość szybko podjął decyzję pozostania na górze, a w każdym razie więzi z domem w Hamburgu nie odegrały przy tym większej roli. W jakimś momencie kuzyn Tienappel nawet odwiedza go w Davos i próbuje nakłonić do powrotu, bezskutecznie, co też nikogo specjalnie nie martwi.
Z początku raz w miesiącu Castorp zdobywa się na list do rodziny, informujący o stanie zdrowia i przebiegu kuracji. Na pierwsze Boże Narodzenie obaj kuzyni dostają z domu paczki z podarkami i słodyczami, przygotowane przez niezawodną Schalleen. Przy tej okazji ujawnia się zresztą sekret prawdziwego, ukrywanego w narracji pochodzenia Castorpa. Do wiadomości czytelnika bowiem podano, że Castorp urodził się i wychował w Hamburgu. W gwiazdkowej paczce znajduje się jednak marcepan, a marcepan to firmowy znak nie Hamburga, ale Lubeki, rodzinnego miasta Tomasza Manna. Poza tym o związkach z rodziną i domem nie ma mowy, tak jak gdyby na górze Castorp z tym wszystkim kompletnie zerwał. Jeszcze przez długi czas Castorp regularnie sprowadza sobie z Bremy ulubione cygara marki „Maria Mancini”, ale w jakimś momencie przerzuca się na dostępny na miejscu produkt, „Rütlischwur”, toteż nawet ten ulotny kontakt z nizinami ustaje.
Aż tu pewnego dnia Naphta wykłada Castorpowi regułę wolnomularstwa i prawi o hermetyce, a Castorp, zamiast potulnie słuchać, nieoczekiwanie wtrąca swoje:
„«Hermetyka» to dobra nazwa, panie profesorze. «Hermetyczny»: ten wyraz zawsze mi się podobał. To prawdziwie magiczne słowo z nieokreślonymi, rozległymi skojarzeniami. Niech pan wybaczy, ale zawsze mi ono przypomina nasze słoiki Wecka, które nasza hamburska gospodyni – nazywa się ona Schalleen, bez pani czy panny, po prostu Schalleen – ma poustawiane szeregami w swej spiżarni na półkach, hermetycznie zamknięte słoiki z owocami, mięsem i różnymi różnościami. Stoją tam latami, a kiedy się któryś z nich w razie potrzeby otwiera, to zawartość jego jest zupełnie świeża i nie tknięta zębem czasu, można ją spożywać tak jak jest. Oczywiście nie chodzi tu o alchemię i o proces oczyszczania, lecz tylko o zachowywanie, stąd nazwa konserwy. Ale czarodziejstwo polega tu na tym, że to, co było zamknięte w słoiku Wecka, nie podlegało działaniu czasu, było hermetycznie przed nim zamknięte, czas przechodził obok tego, nie było czasu, wszystko to poza czasem stało na swych półkach.”
Tu alchemiczna transmutacja, physica mystica, stopnie wtajemniczenia, symbolika grobu – a z drugiej strony gospodyni, wykrochmalone mankiety, dobrze zaopatrzona spiżarnia, mieszczańska zapobiegliwość. My z Hamburga (czytaj: z Lubeki) też znamy się na czarodziejskich sztukach i na zagadkach czasu oraz niejedno mamy o tym do powiedzenia.