Bornholm, Bornholm (fragment)

Hubert Klimko-Dobrzaniecki

Horst Bartlik siedział w swoim gabinecie w wiklinowym fotelu

Jeszcze 2 minuty czytania


Patrzył na ścianę obwieszoną gablotami pełnymi motyli. Jego wzrok zatrzymał się na małej gablotce, w której przytwierdzone do podłoża prezentowały się rusałka admirał i paź królowej. To było tak dawno temu… Zamyślił się. Po pewnym czasie wstał, podszedł do ściany i zaczął się uważnie przyglądać motylom. Z ogrodu dochodziły głosy bawiących się dzieci. Jeszcze was na świecie nie było,
kiedy złapałem je dla waszej matki, pomyślał. Wetknąłem jej we włosy. Zawstydziła się. Poszedłem do łazienki i przyniosłem lusterko. Wyglądasz jak karaibska księżniczka, powiedziałem. No, sama zobacz. Nieśmiało spojrzała w lusterko, a potem poczerwieniała. Bartlik, patrząc na te dwa okazy, po raz kolejny zadawał sobie w myślach pytanie: czy oni się kiedykolwiek kochali? Gdy już odnalazł twierdzącą odpowiedź na to pytanie, zadawał sobie następne. Jeśli tak, to kiedy? Jeśli się kochaliśmy i to było wtedy, to kto kogo bardziej kochał? Ja ją czy ona mnie? Tego dnia Horst wystraszył się, bo pierwszy raz w życiu zdał sobie sprawę, że myśli w czasie przeszłym o tych sprawach. Dlaczego oboje powtarzali przed księdzem dziesięć lat temu, że ślubują sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że nie rozstaną się aż do śmierci? Czy Bóg przewidział, że jeden, dwa lub wszystkie elementy tej umowy przestaną kiedyś obowiązywać? I co wtedy? A dzieci? Mają się męczyć? Z ogrodu znowu dobiegły rozbawione głosy.

„Bornholm, Bornholm”

Niemcy, początek drugiej wojny światowej. Horst Bartlik jest przeciętnym mężczyzną, który prowadzi spokojne, pozbawione wybuchów namiętności życie. Dwa wydarzenia zmieniają jego losy. Odkrycie, że nie kocha już swojej żony oraz wyjazd na wojnę. Skierowany do bazy na Bornholmie budzi się powoli do życia, odzyskuje dawną pewność siebie, męskość. Nie spodziewał się, że wojna przyniesie mu szansę na miłość.

Historia Bartlika przerywana jest opowieścią młodego mężczyzny. Jego jedyną słuchaczką jest pogrążona w śpiączce matka: bohaterka jego historii. Obiekt synowskiej miłości i nienawiści. Obu bohaterów łączy to samo, powtarzane wciąż na nowo i różnymi głosami pragnienie. I coś jeszcze.

Dwie narracje, dwie historie splecione niewidzialną nicią przypadku lub przeznaczenia. Bohaterowie najnowszej powieści Dobrzanieckiego znajdują się w stanie ciągłego napięcia. Walczą. Z instynktami, pragnieniami, emocjami. Walczą o zachowanie godności, o prawo do decydowania o swoim życiu.

Książka trafi do księgarń 31 stycznia 2011.

– Obiad, obiad!
Śmiechy ucichły, usłyszał trzaśnięcie drzwi. Zdjął ze ściany gablotę z rusałką admirałem i paziem królowej. Położył ją na biurku, wyjął scyzoryk. Kiedy go otwierał, skaleczył się i kropelka krwi spadła na szybkę. To już całkowity koniec, pomyślał. Tylko jak długo może trwać koniec… Znowu się zamyślił. Wsadził krwawiący palec do ust i zaczął go ssać. Gdy poczuł smak krwi, podszedł do okna i splunął przed siebie. W tym momencie usłyszał pukanie do drzwi.

– Proszę.
– Zupa stygnie. Dzieci są bardzo głodne. Zejdź do nas.
Nie odwracając się do żony, patrząc na ogród, powiedział oschle, żeby zaczynali bez niego.
– Nie jestem głodny. Posiedzę jeszcze trochę w gabinecie.
– Źle się czujesz? – zapytała strapiona.
– To przejdzie. Mam nadzieję, że wkrótce przejdzie. Nie martw się, to nic. Jedzcie sami, na zdrowie.

Kiedy zamknęła za sobą drzwi, Horst przymknął okno i podszedł do biurka. Obejrzał skaleczony palec. Już nie krwawił, a na przecięciu zdążyła powstać biała ryska. Z wielką dokładnością, wręcz namaszczeniem zaczął za pomocą scyzoryka odklejać szarą taśmę łączącą szklaną górę z drewnianymi bokami. Wydaje się, że rusałka i paź mają już siebie dość, więc trzeba im będzie zrobić
osobne mieszkania, powiedział do siebie. Wstał i podszedł do szafy. Otworzył ją i wyjął dwie małe gablotki. Rusałkę admirała umieścił w jednej, a pazia królowej w drugiej, przyszpilił odwłoki i zakrył szkłem. Dokładnie obkleił boki taśmą. Wbił w ścianę gwóźdź i zawiesił admirała na starym miejscu, a rusałkę na nowym. Jeszcze przez chwilę patrzył na ich rozwód.
– No i co się dzisiaj z tobą stało? – zapytała żona, poprawiając pod głową poduszkę.
– Nic, po prostu nie miałem apetytu i te motyle…
– Dzieci były bardzo zaskoczone, zawsze jadamy razem.
– Wiem.
– A co z tymi motylami?
– Z motylami wszystko w porządku, skaleczyłem się przy otwieraniu gabloty.
– Poniszczyły się czy co?
– Poniszczyły – powtórzył po niej jak echo.
– Po co otwierałeś gablotę?

Hubert Klimko-Dobrzaniecki

Teolog, filozof i filolog islandzki. Pisarz, poeta, scenarzysta, filmowiec. Emigrant, podróżnik, obserwator. Opublikował m.in.: zbiór opowiadań „Stacja Bielawa Zachodnia”, wznowiony cztery lata później pod tytułem „Wariat”, dyptyk „Dom Róży. Krýsuvík”, powieści „Kołysanka dla wisielca” i „Raz. Dwa. Trzy”. Był nominowany do Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus, Nagrody Literackiej Nike oraz do Nagrody Mediów Publicznych „Cogito”, a w 2007 roku znalazł się na liście kandydatów do Paszportów „Polityki”.
Aktualnie mieszka w Wiedniu. Pracuje nad filmem na podstawie jednej ze swych powieści i pisze.

Horst usiadł na łóżku i sięgnął po szklankę wody stojącą na szafce nocnej. Wypił ją duszkiem. Położył się i też poprawił poduszkę. Patrzył w sufit.
– Nie poniszczyły się, postanowiłem je rozdzielić.
– Rozdzielić?
– No tak, rozdzielić. Pazia wsadziłem do osobnej gabloty, a rusałkę do osobnej.
– I z tego powodu straciłeś apetyt? To trzeba było tego nie robić.
– Ty ciągle o tym obiedzie, daj już spokój.
– Horst, co jest?
– Nic – odpowiedział ściszonym głosem.
– W szkole jakieś problemy?
– Jakie problemy, przecież są wakacje.
– No właśnie, ale może już myślisz o wrześniu.
– Do września jeszcze dwa miesiące. Jak przyjdzie wrzesień, to wtedy będę się martwił szkołą.
– Jesteś dobrym nauczycielem, nie martw się.
– Boże, a ty dalej swoje. Powiedziałem, że nie martwię się szkołą, zresztą nie wiadomo, jaki ten wrzesień będzie, wszyscy mówią o wojnie. Daj już spokój, nie wypytuj, to nie ma sensu. Po prostu rozdzieliłem te motyle, przyszedł już najwyższy czas, żeby coś z nimi zrobić. Nie pasowały do siebie w jednej gablocie. Rusałka taka dostojna i smutna, a paź królowej kolorowy i postrzelony.

Horst zbliżył się do żony i położył dłoń na jej piersi. Chciał patrzeć jej prosto w oczy, ale ona odwróciła głowę w stronę okna.
– Zgaś światło – powiedziała po cichu.
– Czy zawsze musimy to robić przy zgaszonym świetle?
– Tak czuję się lepiej.
– Wstydzisz się mnie?
– Nie ciebie, siebie się wstydzę. To już nie to samo, to nie to samo ciało co dziesięć lat temu. Wstydzę się swoich obwisłych piersi i miękkiego brzucha, a noc wszystko wygładza. Noc jest dobra, prawda? – zapytała go tak, jakby z góry wiedziała, że odpowie twierdząco.
– Tak, noc wygładza, masz rację – odpowiedział pod nosem, a potem zgasił lampkę nocną i podniósł jej koszulę.
– Nie, nie chcę.
Horst zamarł, odsunął się od niej i położył na plecach na swojej połowie łóżka. Ciężko oddychał.
– Jak chcesz, to zrobię ci ręką – zaproponowała nieśmiało.
– Ręką, ręką. Zawsze kończy się na ręce! – prawie wykrzyknął. – Co się z tobą stało? Co się z tobą dzieje? Wstydzisz się, a potem, jak już światło zgaszone, to nie chcesz i proponujesz mi ręką. Ręką to ja sobie mogę sam. A zresztą, to nie ma sensu, już od dłuższego czasu nie ma sensu, po co te całe wygłupy. Robię z siebie tylko durnia.
– Przepraszam, przepraszam, Horst – powiedziała cicho.
– Dwa motyle, dwa motyle w osobnych gablotach, to my – zaczął nucić pod nosem do melodii szlagieru Marleny Dietrich.

Dziękujemy wydawnictwu Znak za udostępnienie fragmentu. Recenzja książki wkrótce w „Dwutygodniku”.

br /br /

br /

br /