Wojna i wojna (fragment)

László Krasznahorkai

„Już mnie nie obchodzi, że umrę”, powiedział Korim i po chwili długiego milczenia wskazał na znajdujące się nieopodal jezioro: „Czy to są łabędzie?”

Jeszcze 3 minuty czytania

1

„Już mnie nie obchodzi, że umrę”, powiedział Korim
i po chwili długiego milczenia wskazał na znajdujące się
nieopodal jezioro: „Czy to są łabędzie?”.

2

Na środku kładki nad torami kolejowymi otoczyło go
łkolem siedmiu chłopaków, usiedli w kucki, niemal
przyciskając go do barierki, tak samo jak przed pół
godziną, kiedy napadli go złodzieje, dokładnie tak samo,
tylko że teraz nikt nie zamierzał go napaść ani obrabować,
stało się bowiem jasne, że kogoś takiego jak on,
choć można go napaść czy obrabować, z powodu nieobliczalnych
konsekwencji nie warto, gdyż prawdopodobnie
niczego nie ma, a to, co ma, to jedynie trudny
do przewidzenia ciężar, tak więc kiedy wszystko powoli
– w środku tego zawiłego, burzliwego, a dla nich „okropnie
nudnego” monologu Korima – stało się jasne mniej
więcej w miejscu, w którym chciał zacząć mówić o tym,
że stracił głowę, nie wstali, ale nie zostawili go jak głupka, zostali w miejscu, w którym byli, w półkolu, siedzieli nieruchomo
w kucki, powoli zapadał zmrok, ciemność nadchodząca
w fabrycznej ciszy zmierzchu odebrała im głos,
i to zastygłe milczenie najdokładniej opisywało pole ich
obserwacji, które, odkąd Korim znikł z pola ich zainteresowania,
ograniczało się tylko do jednego: do torów
biegnących na samym dole.

3

Nikt go nie prosił, żeby coś mówił, chcieli, żeby dał pieniądze,
ale Korim pieniędzy nie dał, powiedział, że nie
ma, i mówił dalej, najpierw zacinając się, potem z coraz
większą płynnością, wreszcie bez chwili przerwy, mówił
najwyraźniej dlatego, że przestraszył się oczu tych siedmiu
dzieciaków, albo jak się domyślił: dlatego że poczuł
żołądku skurcz strachu, on, powiedział, strach zawsze
czuje najpierw w żołądku, a ponieważ strach nie mijał,
gdyż nie wiedział, czy tamci nie mają przy sobie broni,
musiał mówić bez względu na wszystko, im bardziej zagłębiał
się we własnym monologu, tym bardziej się w nim
zaplątywał, tym bardziej chciał wszystko im opowiedzieć,
wreszcie wszystko powiedzieć, powiedzieć komuś, bo
odkąd w tajemnicy – w ostatniej chwili! – ruszył w tę, jak
to określił, „wielką drogę”, nie zamienił z nikim ani słowa,
ani jednego jedynego słowa, wydawało mu się to zbyt niebezpieczne,
zresztą nie miał z kim, w drodze nie spotkał
nikogo, kto wydawałby mu się niewinny albo kogo nie
musiałby się obawiać, nikt nie był w jego oczach wystarczająco
niewinny, musiał obawiać się każdego, gdyż on,
jak powiedział na samym początku, w każdym widział
tego samego człowieka, tego, który pozostaje w bezpośrednim
albo dalekim, dalekim związku z jego prześladowczyniami,
dalekim bądź bliskim, ale bez wątpienia
ma coś wspólnego z tymi, którzy znają każdy jego krok,
tyle, opowiadałźniej, że on jest od nich szybszy „przynajmniej
o pół dnia”, choć to jedynie chwilowe zwycięstwa,
których ceną jest, że od wielu dni nie wolno mu
było zamienić z nikim ani słowa, dopiero teraz, ze strachu,
pod naturalną presją strachu wyjawiał coraz bardziej
intymne szczegóły najważniejszych momentów swojego
życia, przekazywał im coraz więcej i więcej informacji,
byle tylko wyprowadzić ich w pole i dobrze do siebie
nastawić, chciał wyzuć napastników z agresji i przekonać
całą siódemkę, że nie poddał się, lecz przez akt poddania
wyszedł agresorowi naprzeciw.

4

„Wojna i wojna”

Korim jest pracownikiem niewielkiego archiwum na węgierskiej prowincji. Nie radzi sobie z życiem: jego małżeństwo się rozpadło, przyjaciele go opuścili, z kochanką mu nie wyszło. Pewnego dnia znajduje tajemniczy rękopis – historię czterech mężczyzn podróżujących przez miejsca i epoki, nieustannie uciekających przed zagładą. Ta opowieść zawładnie Korimem bez reszty. Na chwilę wyrwie go z ciemnego światła melancholii, nada ulotny sens jego życiu. Archiwista wyrusza do Nowego Jorku, by tam – w centrum świata, gdzie mieszają się słowa i języki – wprowadzić tekst do internetu. Jest niczym szalony prorok opętany swoją misją, która stopniowo przeradza się w obsesję. Kieruje nim pragnienie odnalezienia sensu – w życiu i w zagadkowym rękopisie. Ale co będzie, gdy Korim zakończy swoje zadanie? Krasznahorkai wciąga czytelnika w niezwykły labirynt zbudowany na granicy historii, filozofii i metafizyki, realności i mitu, prawdy i fikcji.

Książka ukaże się w lutym 2011 r. w wydawnictwie W.A.B. w tłumaczeniu Elżbiety Sobolewskiej.

Powietrze cuchnęło smołą, wokół niósł się mdlący, przenikliwy,
gęsty zapach smoły, którego nie łagodził nawet
silny wiatr, gdyż ten, choć przenikał aż do kości, tylko
wznosił i wprawiał w wir tę trudną do zniesienia woń,
nie potrafiąc zmienić jej w inną, gdyż w całej okolicy, na
przestrzeni wielu kilometrów, a zwłaszcza tu, między rozgałęzieniem
szyn rozpościerającym się niczym wachlarz
aż do widocznego za plecami Korima dworca towarowego,
z tego właśnie składało się powietrze, z zapachu
smoły, i trudno było stwierdzić, co w sobie zawierało
poza smrodem sadzy i dymu, setek i tysięcy pędzących pociągów, sczerniałych podkładów, żwiru i stalowych
szyn, choć bez wątpienia zawierało coś jeszcze, coś tajemniczego,
trudnego do opisania, a raczej niemożliwego
do nazwania, na przykład potworny ciężar człowieczej
daremności, który w tych setkach i tysiącach pociągów
wiozła ze sobą przerażająca, pozbawiona celu egzystencja
milionów pasażerów i ciążący nad tym wszystkim duch
wymarłej, opuszczonej i złowrogiej przemysłowej okolicy,
który od dziesiątków lat powoli rozlewał się nad
nią i gdzie Korim próbował teraz odnaleźć swoje miejsce,
Korim, który rzucając się do ucieczki, właściwie już
tylko pragnął – niezauważenie, szybko i cicho – przejść
na drugą stronę i iść w kierunku, gdzie prawdopodobnie
znajdowało się centrum miasta, teraz bowiem, można
to tak określić, musiał jakoś się urządzić w tym wietrznym
i zimnym miejscu, uchwycić przypadkowych, choć
ważnych, przyglądając się im z wysokości ludzkich oczu,
szczegółów, by kładka nad torami kolejowymi, kilkaset
metrów przed dworcem towarowym w Rákos, z nieistniejącego
fragmentu świata przeistoczyła się we fragment
istniejący, stała się ważną, wczesną stacją nowego życia
czy, jak Korim później to określił, „szaleńczego biegu”,
kładką, przez którą, gdyby go tam nie zatrzymano, przeszedłby,
niczego nie zauważywszy.

5

Wszystko rozpoczęło się nagle, bez żadnego wstępu,
podejrzeń, przygotowań czy przedbiegów, dokładnie
w dniu czterdziestych czwartych urodzin Korim nagle
wszystko zrozumiał, w dodatku było to dotkliwe i bolesne,
tak samo jak atak tych siedmiu, którzy przed chwilą
napadli go na samym środku kładki, powiedział, tak
samo nieoczekiwanie, w sposób, którego nikt nie zdołał
przewidzieć, gdy siedział nad brzegiem rzeki, tam gdzie
zazwyczaj przesiadywał, nie miał ochoty w dniu swoich
czterdziestych czwartych urodzin wracać do pustego
mieszkania, siedział i nagle przeszyła go jak strzała myśl,
opowiadał, że, och, drogi Boże! przecież on z tego wszystkiego
nic nie rozumie, i biada mu, biada, o niczym nie ma
pojęcia, Jezus Maria! nie rozumie świata, i przeraziło go,
że w ten sposób o tym myśli, że jego rozumowanie ograniczało
się do banałów i takiej przyprawiającej o zawrót
głowy naiwności, no, o to właśnie idzie, powiedział,
w wieku czterdziestu czterech lat wydał się sobie przeraźliwie
głupi, durny i pusty jak balon, że przez czterdzieści
cztery lata tak rozumiał świat, podczas gdy niczego
z tego wszystkiego nie pojmował, a najgorsze było to,
że przez czterdzieści cztery lata sądził, iż rozumie, a nie
rozumiał, i w ten urodzinowy wieczór to właśnie okazało
się najgorsze, siedział nad rzeką sam, najgorsze, bo za tą
konkluzją nie szła świadomość, że przecież dziś już świat
rozumie, za tę wiedzę nie dostał w zamian innej wiedzy,
lecz jakąś przerażającą gmatwaninę, i kiedy teraz myślał
świecie, a tego wieczoru poważnie się nad nim zadumał,
zadręczając się, by go zrozumieć, ale mu się to nie
udawało, gmatwanina stawała się coraz bardziej splątana,
odnosił wrażenie, że sensem świata, który w takiej męce
starał się zrozumieć, jest ta właśnie gmatwanina, że świat
jest tożsamy z jego skomplikowaniem, to był wniosek, do którego doszedł, ale się nie poddał, aż pewnego dnia
spostrzegł, że z jego głową dzieje się coś niedobrego.

6

László Krasznahorkai

Urodził się w roku 1954. Studiował prawo i hungarystykę na uniwersytetach w Szegedzie i Budapeszcie. Całymi latami wędrował po kraju, imając się różnych zajęć, lecz po opublikowaniu „Szatańskiego tanga” (1985, W.A.B. 2004) zajął się wyłącznie pracą pisarską. Pisuje powieści i opowiadania, m.in.: „Az ugai fogoly” („Uwięziony w Urdze”, 1992), „A Théseus-általános” („Tezeusz uniwersalny”, 1993). Jest także współautorem (wraz z reżyserem Bélą Tarrem) scenariuszy filmowych: u schyłku lat 80. zrealizowano „Kárhozat” („Potępienie”) i „Az utolsó hajó” („Ostatni statek”), w latach 1991-1993 powstała kultowa dziś ekranizacja „Szatańskiego tanga”. W 2000 roku odbyła się premiera filmu „Werckmeister harmóniák” („Harmonie Werckmeistera”), zrealizowanego na podstawie „Melancholii sprzeciwu” (1989, W.A.B. 2007). W roku 2004 Krasznahorkai otrzymał Nagrodę Kossutha, a w 2010 nagrodę Brücke Berlin. „Wojna i wojna” (1999) ukazała się już po niemiecku, angielsku i hiszpańsku.

Wtedy już od wielu lat żył samotnie, opowiadał w przenikliwym
listopadowym wietrze siedmiu chłopakom, siedząc
w kucki oparty o barierkę kładki, był sam, bo jego
małżeństwo, w wyniku sprawy Hermesa (tu tylko machnął
ręką, że później wyjaśni, w czym rzecz), już dawno
się rozpadło, a potem tak „sparzył się na pewnej gorącej
miłości”, że postanowił, już nigdy więcej, już nigdy
więcej nie zbliży się do kobiety, co, ma się rozumieć,
nie oznaczało, że nie miewał kobiet, trudniejsze noce
zwykł spędzać z rozmaitymi kobietami, tu Korim zerknął
na chłopców, ale w zasadzie żył sam, i choć w archiwum
kontaktował się ze współpracownikami, w domu
z sąsiadami, na ulicy z przechodniami, podczas zakupów
i odwiedzin w knajpach z tamtejszymi klientami, i tak
dalej, więc patrząc z perspektywy, powiedział Korim,
było wokół niego dużo ludzi, zawsze trzymał się od nich
z daleka, wielu z nich zaś, nim odsunęli się od niego na
dobre, mniej więcej wtedy, gdy w archiwum, na schodach,
na ulicy, podczas zakupów i w knajpach zaczął
opowiadać, że, niestety, ma wrażenie, iż zaczyna tracić
głowę, kiedy pojęli, że nie mówi tego w przenośni, że nie
traktuje swoich słów symbolicznie, ale właśnie tak, jak się
wyraził, że niebawem straci głowę na karku, niestety, najprawdopodobniej
straci głowę, zaczęli od niego uciekać
jak z płonącego budynku, i bardzo szybko zapanowała
wokół niego pustka, a on tylko stał jak ten płonący dom,
zaczęło się tak, że się od niego odsunęli, nie odzywali się
w archiwum, potem przestali odpowiadać na pozdrowienia,
nie jadali z nim przy jednym stole, wreszcie jak spotkali
go na ulicy, omijali go, rozumiecie?, zapytał Korim
siedmiu chłopców, gdy zobaczyli, że idzie, unikali spotkania,
i to właśnie najbardziej go dotknęło, dodał, zabolało
bardziej niż to, co stało się z jego kręgami szyjnymi,
a przecież właśnie w tym stanie najbardziej potrzebował
ludzkiego współczucia, przyznał i widać było, że najchętniej
opowiedziałby wszystko w najdrobniejszych szczegółach,
tak samo jak widać było po twarzach tych siedmiu,
że na próżno się trudzi, bo oni i tak mu nie odpowiedzą,
bo to wszystko nic a nic ich nie obchodzi, zwłaszcza od
momentu, kiedy, jak później opowiadali, „facet zaczął
tracić głowę”, dla nich znaczyło to „wystarczy”, powiedzieli,
popatrzyli po sobie, najstarszy pokiwał głową, co
miało oznaczać, „dajmy sobie spokój, nie warto”, i milcząc,
siedzieli w kucki, zapatrzeni w rozgałęziające się
szyny, od czasu do czasu, kiedy przejeżdżał pod nimi
pociąg towarowy, jeden z nich pytał, ile jeszcze, na co
zawsze ten sam, blondynek siedzący obok najstarszego,
spoglądał na zegarek i odpowiadał, że powie, jak przyjdzie
czas, a na razie siedźcie cicho.



Dziękujemy wydawnictwu W.A.B. za udostępnienie fragmentu.

span class=że poczus1ar czs1e przez czterdzie/spanspan class= g