NAJWAŻNIEJSZE CZYTAĆ:
Jedna litera
Nie mam sentymentu do lat 90. Im więcej czasu upływa, tym gorzej je wspominam.
Tandetna fototapeta z seksistowską reklamą blachodachówki, grzejnika czy nowego modelu samochodu dla zadowolonego z siebie polskiego biznesmena z brzuchem, w białych skarpetach i brudnych butach, naklejona na betonową wielką płytę zastąpiła peerelowską zgrzebność. Jedną wersję brzydoty zamieniono na inną, bardziej kolorową i bazarową. I za tym ja tak tęskniłam?
Hochsztapler z czarną teczką kandyduje na prezydenta, polski sejm wprowadza jedną z najbardziej restrykcyjnych ustaw antyaborcyjnych na świecie, z programów edukacyjnych znika wychowanie seksualne, za to polski uczeń od I klasy podstawówki do matury ma 900 godzin religii. Polską religijność trafnie skomentował sto lat wcześniej Stanisław Brzozowski w „Legendzie Młodej Polski”: „Nigdzie chyba na całym świecie stosunki między katolicyzmem jako religią ludową a katolicyzmem jako głęboką dyscyplina moralną, obejmującą całe życie człowieka, nie ułożyły się w sposób tak demoralizujący jak u nas”.
To w latach 90. słowo „feminizm” budziło najpierw zdziwienie, potem żenujące żarty, na końcu agresję. – Jak jesteś taka sufrażystka i chcesz pracować, to zarób sobie na niańkę dla dzieci – mówi mąż do żony. Rzecz się dzieje w inteligenckim domu. Raczkująca klasa średnia jeszcze czyta książki, ale już nie ma przyjaciół. Nie ma dla nich czasu, spotyka się bowiem tylko w interesach, bywa tam, gdzie warto i wypada bywać.
Płaski jak karta do bankomatu pragmatyzm i zdrowy rozsądek stają się zasłonami dymnymi życiowych cyników. Ekonomia urasta do niekwestionowanej prawdy objawionej. Jej znawcy obdarzają pięknoduchów, do których chętnie zalicza się nie tylko pisarzy i artystów, ale i profesorów nauk humanistycznych, zimnym spojrzeniem tych, co wiedzą i mają rację. A rację mają ci, którzy sobie radzą i rozumieją ducha czasów, ten zaś nakazuje być zaradnym i bogacić się. Kto pracuje i nie bogaci się, albo co gorsza traci pracę, jest sam sobie winien. A dla takich głosiciele zdrowego egoizmu nie mają chrześcijańskiego miłosierdzia.
Wolność darowana, nie wywalczona, szybko traci smak i wartość. Zostaje przehandlowana niczym towar drugiej świeżości na przyzwolenie na brak formy. Estetycznej i etycznej. Pierwsi zauważyli to pisarze. Kto jednak chciał ich wówczas słuchać? Gdy Andrzej Stasiuk napisał „Dziewięć”, krytyczną powieść o latach 90., uznano ją za pisarską porażkę. Amerykański wydawca wybierze ją po latach do swojego programu jako najlepszą w dorobku pisarza, a anglosascy krytycy i czytelnicy docenią drapieżność i celność opisu Warszawy jako nowego postkomunistycznego Babilonu, w którym rządzi mafia. Właściwie każda powieść współczesna o Polsce czasu transformacji, czy napisał ją Piotr Siemion, Manuela Gretkowska, Wojciech Kuczok czy Zygmunt Miłoszewski budziła niechęć rodzimych krytyków. Nie chcieliśmy świadectw naszego spsienia, więc latami zbywaliśmy problem przemocy w rodzinie czy wielopokoleniowego zalkoholizowania społeczeństwa obojętnością i etykietką modnego – czytaj: niegodnego wielkiej literatury – tematu. Może nie chcieliśmy wiedzieć, co się z nami stało.
Jeszcze udawaliśmy upojonych wolnością, a już poczuliśmy się zwolnieni z odpowiedzialności. Nie było to trudne, bo deklaracja darwinowskiego w wymowie neoliberalizmu działała jak grzechów odpuszczenie.
Stanisław Brzozowski i jego epoka nie zostali przywołani bez przyczyny. Roman Zimand, badacz Młodej Polski, napisał przed laty dosadne zdanie o tamtych czasach jako wielkim womicie problemów, z którymi przyjdzie się mierzyć Polakom w XX wieku. Ostre sądy Brzozowskiego o rodakach i mocna metafora Zimanda są nadal aktualne, aż po porównanie Młodej Polski z latami 90., które niosły ze sobą stuletni szlam nierozwiązanych polskich problemów, a które tym razem zderzyły się z brutalną rzeczywistością kapitalizmu w warunkach młodej demokracji, i spłaszczyły do jednego trywialnie prostego zdania: przerost forsy nad treścią.