Jeszcze 1 minuta czytania

Jakub Socha

SAM NIE WIEM:
Festiwal w Gdyni (3) –
Big love

Jakub Socha

Jakub Socha

Tadeusza nic nie rusza, ani zasady, ani konwencje, ani niebezpieczeństwa. Do domu, w którym mieszka jego siostra Anka, wraca bez biletu, konduktorowi w twarz się śmieje, wyskakuje z pędzącego pociągu. Na miejscu już od progu zaczyna mały koncert szczerości. Siostrze mówi, że jej wszyscy faceci to idioci, obecnemu chłopakowi oznajmia, żeby „wypierdalał”. Nie życzy sobie go pod swoim dachem, chce mieć Ankę tylko dla siebie, ma wobec niej poważne plany: chce ją kochać jeszcze mocniej, sypiać z nią, w niedalekiej przyszłości pewnie zostać jej mężem. Jego miłość nie zna wstydu.

Jeśli chodzi o wstyd, to na pewno nie miał go scenarzysta, który wątek kazirodczy postanowił obudować z jednej strony grupą lokalnych neofaszystów, a z drugiej – społecznością romską. Naprawdę, bardziej chyba nie dało się wyostrzyć kantów. Zabieg, który prawdopodobnie miał zdynamizować fabułę i zmusić bohaterów do podejmowania decyzji pod presją, w żaden sposób nie przysłużył się debiutanckiemu filmowi Filipa Marczewskiego, tylko zepchnął go w dół taniej publicystyki. W tym dole neofaszyści to agresywne łyse pały, zarządzane przez cynicznych, mogących pochwalić się wysokim libido polityków; Romowie zaś to kolorowi i spokojni ludzie, którzy żyją w enklawach, mają trochę przestarzałe poglądy, ale przynajmniej są autentyczni, szczerzy i spontaniczni. Taki układ może owocować tylko bombonierką komunałów w stylu: trzeba szanować Innego, nie wolno bić Romów.

Młody reżyser próbuje niby te dwie społeczności wykorzystać, żeby dookreślić głównych bohaterów. „Bez wstydu” to: tabu obudowane Polską. Anka spotyka się z neofaszystą, Tadzik przyjaźni się z młodą Romką. Nie wstydzą się tego, ale czy to rzeczywiście może tłumaczyć, dlaczego nie wstydzą się też kazirodztwa?

Kilka lat temu Marczewski nakręcił świetną etiudę pod tytułem „Melodramat”, w której również opowiadał o erotycznej fascynacji chłopca swoją starszą siostrą. Tylko że tam chłopiec był dzieckiem, a siostra dojrzałą kobietą. Tamto uczucie osadzało się w niespełnieniu, było raczej fantazją, którą rozładowuje jedynie masturbacja. W „Bez wstydu” jest konkret. Różnica wieku między rodzeństwem nie jest już taka duża. Tadzik nie jest chłopcem, jego wyobraźnia nie jest wyobraźnią dziecka. Kazirodztwo potrafi nazwać, wie, że nie jest to niewinna zabawa. Jeśli wie, to dlaczego się nie wstydzi? Czyżby dlatego, że w interpretacji Matusza Kościukiewicza Tadzik miejscami przypomina osobę upośledzoną? O Ance, granej z dużo większym wyczuciem przez Agnieszkę Grochowską, nie można tego powiedzieć – no więc dlaczego i ona tak łatwo podejmuje tę grę? Przecież to nie Paryż 68' roku, nie „Marzyciele” Bertolucciego, tylko Polska klasy B. Naprawdę trudno w to wszystko uwierzyć.

Konkret, czyli seks, nie zostawia śladu na rodzeństwu. Figlarna muzyka Pawła Mykietyna, pojawiają się na początku i w zakończeniu, zamyka całość w obrębie koła, próbuje ją wziąć w cudzysłów, ale to się udać nie może. Za dużo realnych problemów, za dużo rzeczywistości. Marczewski jest ciekawym filmowcem, umie uchwycić klimat miejsc, ciekawie buduje atmosferę, niekiedy ma oko do aktorów (świetna rola debiutującej na ekranie Anny Próchniak, która gra przyjaciółkę Tadzia), no ale ostatnią rzeczą, jaką można o nim powiedzieć to to, że jego artystycznym credo jest fraza: „Don’t be real, be postmodern”.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).