Jeszcze 1 minuta czytania

Andrzej Stasiuk

Z DROGI:
Dziady

Andrzej Stasiuk

Andrzej Stasiuk

Jakiś czas temu gościłem w pewnej polskiej parafii na Syberii. To był sam skraj Rosji, zaraz zaczynał się Ałtaj i potem już Mongolia. Spędziłem u księdza, powiedzmy, Marka, trzy dni. Ani razu nie widziałem go w sutannie. Chodził „po cywilnemu”, a właściwie „na roboczo”. Budował skromny kościółek. Kipiał energią. Pilnował robotników, zwoził materiały, mierzył, liczył, sam brał się do roboty, cały czas w ruchu, w kombinezonie uwalanym wapnem. Przysiadał dopiero wieczorem i wtedy mogliśmy porozmawiać. Opowiadał, że poza żywymi parafianami ma jeszcze swoich martwych: groby zesłańców rozsiane po okolicy, którymi się opiekuje. „Okolica” w tamtych stronach to dziesiątki albo i setki kilometrów w jedną stronę. Wypytywałem o Rosję, ale nie był jej ciekaw. Mówił wprawdzie po rosyjsku, ale tylko o tyle, o ile było mu to potrzebne do kontaktów z urzędnikami. Przypominał trochę mieszkańca polskiej wyspy. Rosja to był ocean. Więził go, oddzielał i skazywał na samotność. Zbliżała się jesień. W ogrodzie koreańskie zakonnice zbierały ogórki, by potem je zakisić. W swoich habitach wyglądały jak szare motyle.

Jaki był sens doglądania starych grobów na odludziach Wschodu? Czemu służył upór i coś w rodzaju heroizmu w doglądaniu kości nieodwołalnie zmienionych w minerał? To chodzenie po ziemi, gdy oni tam pod spodem dawno zgnili, zwietrzeli, spłynęli w głąb albo weszli w łodygi roślin? To mi nie dawało spokoju, gdy podróżowałem po Wschodzie. Był ogromny. Niewyobrażalnie wielki i pusty zarazem. Polskie zwłoki rozrzucone tu i tam przepadały w nicości. Jak pojedyncze ziarnka piasku na pustyni. Nic nie znaczyły. Wschód je tylko unicestwiał. Można było palić heroiczne ognie, ale to były znaki klęski. Trupia straż w bezmiernej obcości.

Chyba u Ossendowskiego jest opowieść o chińskich zmarłych w Urdze – tak nazywało się przed rewolucją Ułan-Bator. Chińczycy mieli w niej swoją dzielnicę. Nazywała się Majmaczen, czyli po prostu „miasto handlowe”. Chińczycy mieszkali za murem, handlowali, wyprawiali i sprowadzali towary i, siłą rzeczy, umierali. Obyczaj nakazywał, by chowani byli w ojczystej ziemi. Trudno jednak było przez pustynię Gobi transportować pojedynczych nieboszczyków. Wkładano ich więc do drewnianych skrzyń, skrzynie składano w stosy i czekano, aż zbierze się wystarczająca ilość, by uformować karawanę. Trudno powiedzieć, ile było tych skrzyń. Dziesiątki? Setki? W każdym razie kondukt wielbłądów kroczących majestatycznie przez piaski i kamieniste bezludzia musiał pozostawiać niezatarte wrażenie.

Czasami wydaje mi się, że już dawno powinniśmy sprowadzić do Polski wszystkich naszych zmarłych ze Wschodu. Odnaleźć, odkopać, wydobyć. Delikatnie, pieczołowicie włożyć do jakichś pojemników, trumienek, urn i przywieźć do ojczyzny. Myślę, że potrafilibyśmy to zrobić. Mamy wprawę w odkopywaniu, zakopywaniu, ekshumacji. Nie wiem tylko, jaki środek transportu należałoby wybrać. Samolot? Pomalowany na czarno amerykański Herkules? Żałobna rosyjska Mrija? Trochę to nie pasuje do tak bardzo narodowej misji. Pozostaje więc pociąg. Okryty kirem transsyberyjski skład: długi, nieskończony, jak wszystkie klęski mojego narodu. I żałobny  bajkalsko-amurski, prowadzący setki wagonów pełnych prochów, popiołów i kości. A na każdej stacji we Władywostoku, Komsomolsku, Birobidżanie, Tyndzie, Czycie, Bratsku, Ułan-Ude, Tajszencie, Krasnojarsku, Nowosybirsku, Omsku, Jekaterynburgu, Kazaniu i tak dalej, i tak dalej czekałyby transporty szczątków zwiezione z północy i południa samochodami, wozami, wodą, czekałyby, aż zabierze je ten skład cały w cmentarnych wieńcach, w czarnych sztandarach, funeralnych pióropuszach, w kłębach krwawej pary pędzący w stronę kraju, by ostatecznie scalić to, co rozszarpane, odzyskać porwane i przywrócić ostateczną łączność żywych i umarłych. Zjednoczyć ojczyznę. Żeby nie butwiała w tej dzikiej, nieludzkiej przestrzeni. Żeby nie gniła na odludziu. Żeby ją wybawić z szatańskiej mocy Wschodu, gdzie przepadali i ludzie, i narody, i przepadnie kontynent. Tak to widzę. Że trzeba ich wszystkich sprowadzić, bo jak powrócą, to prawie tak jakby zmartwychwstali, ponieważ wejdą w nasze życie. Będą się grzali w jego cieple i raz do roku, jesienią, przyjdą na wezwanie i usiądą z nami w mroku przy stole. Ale muszą być na miejscu, blisko, pod stopami, żeby mogli przyjść. Tylko trzeba ich wyrwać, wykopać z wiecznej zmarzliny, z bezwodnych piasków. Muszą być z nami. Gdzieś na równinie koło Kutna, żeby wszyscy jesienią mieli tak samo blisko do palenia ogni, do wzywania na strawę.

Trzeba ich przywieźć. Chociażby po to, by tam nie latać i nie ginąć, bo to się nigdy nie skończy. Ich przecież tam nikt nie chce, nie potrzebuje. Zajmują tylko miejsce. Wschód ma dosyć własnych. Uważam, że jak jest po wszystkim, to swoich powinno się zabierać, a nie zostawiać obcym, którzy nie bardzo wiedzą, co z nimi zrobić. To trochę jak szantaż. No więc trzeba ich zabrać, chociażby po to, by ksiądz Marek miał więcej czasu dla żywych. I ułożyć blisko siebie gdzieś na zielonych łąkach pod Kutnem. Amen.