Jeszcze 1 minuta czytania

Andrzej Stasiuk

Z DROGI:
Wrzesień

Andrzej Stasiuk

Andrzej Stasiuk

Zaczyna się od cieni. Robią się dłuższe. Słońce nie wznosi się już tak wysoko i wypłaszcza się łuk jego wędrówki. Kształty stają się mocniejsze. Mija skwar, znika płaskość krajobrazu właściwa letnim dniom. W istocie lipiec i sierpień to najnudniejsze miesiące roku – jeśli nie liczyć dni, gdy nadchodzą burze. Ale poza tym to raczej monotonia z wolna szarzejącej zieleni, wysokiego światła, które męczy i sprowadza coś w rodzaju ślepoty, bo trzeci wymiar krajobrazu, jego głębię dostrzegamy jedynie rano i wieczorem. Aż nagle przychodzi wrzesień i jakby na pochwałę kalendarzowego podziału, na chwałę własnego istnienia, ten pierwszy wrześniowy poranek jest chłodny i mglisty. Jednak gdzieś z góry przenika szarobłękitny blask i to znak, że dzień będzie pogodny.

No więc wrzesień, początek schyłku. Dzięki niskiemu słońcu świat staje się wyrazisty, bardziej materialny, bo cienie są ciężkie, ciemne od wilgoci i zalegają bardzo długo. Podwajają rzeczywistość. Po prostocie lata krajobraz staje się wieloznaczny. Poranna mgła unosi się powoli i najpierw widać na kilkanaście kroków, potem dalej i dalej, i w końcu odsłania się dobrze znany widok aż po grzbiet Uherca. Ale przez tę godzinę czy więcej wcale nie jesteśmy pewni, że to, co znane, powróci do nas w swojej starej postaci.

Czasami śpię na werandzie. Nad ranem budzi mnie chłód. Zasuwam zamek śpiwora, w półśnie otwieram oczy i patrzę mniej więcej na południowy wschód. Po lewej ciemność nieco już spełzła i gdzieś zza obłości ziemi, zza krzywizny kontynentu podnosi się blask. Jeszcze ledwo-ledwo, jeszcze zimny, perłowy, ale już podszyty czerwienią. W tym miejscu, u wylotu doliny, noc smuży się jak dym. W górze, niemal w zenicie, wisi strużyna księżyca w ostatniej kwadrze. Zaraz obok, po lewej, bardziej na wschód jaśnieje Wenus. Dwakroć, trzykroć jaśniejsza od satelity. Zupełnie tak, jakby nie składała się z minerałów, ale była jedynie miejscem, pęknięciem w czerni nocy, przez którą przenika jakaś przedwieczna, nadprzyrodzona jasność. Jakby tam było coś, o czym nie mamy za dnia pojęcia i trzeba chłodu wrześniowego świtu, by na ułamek czasu to dostrzec. Rzeczywiście jest zimno, więc wczołguję się głębiej, wtulam, zapadam w sen, ale sen jest kruchy, nietrwały, bo myśl nie może się oderwać od powolnej przemiany krajobrazu i raz po raz trzeba się wychylać, zerkać na wstający blask, który miesza się z mgłą jakoś tak pyliście, nierzeczywiście, uwalnia z półmroku ni to kształty, ni to fantasmagorie, więc szkoda spać, szkoda marnować, bo się przecież w tej konfiguracji, w tej grze złota, szarości, półbłękitu, w tym cudzie jednorazowym już nigdy nie powtórzy.

Tak więc wrzesień. Początek końca. Ostatni wysiłek świata, zanim zacznie powoli gasnąć, popielić się i zamierać. Heroiczny miesiąc. W ogrodach i sadach obfitość kolorów i owoców. Aż się w oczach mieni od tych czerwieni, oranżów, złota, fioletów, lila różów, od tego jabłczanego połysku, który w słońcu oślepia jak setki zajączków. Trzeba mrużyć oczy. A jak się to ugina napięte do granicy pęknięcia, złamania niczym człowiecze grzbiety pod ciężarem ponad siły.

No i leżę w środku tego września, w środku mojego kraju, w śpiworze, na deskach pachnących surową ropą prosto z kopalni i nasłuchuję, i wyobrażam sobie, co dzieje po sadach, po ogrodach i lasach. Zatopiony w tym wszystkim, otumaniony z lekka, oczadziały od urody i rozpaczy ostatnich jasnych i ciepłych dni, zanim sczezną, zanim zatopi je mrok i chłód, zanim pomrzemy. Bo nigdy nie widać życia lepiej niż jesienią. Nigdy nie jest piękniejsze i nigdy nie przychodzi łatwiej zgodzić się na śmierć niż w karnawale jesieni. Tak sobie myślę w śpiworze, w środku kraju, z czarnym Uhercem zamykającym dolinę.

Nasłuchuję, jak ryczą byki. Jeden, drugi, trzeci, piąty. Tego roku wcześnie zaczęło się rykowisko. Nie zaczekały do pierwszych przymrozków. Ten dźwięk jest tak potężny, jakby dobywał się z gdzieś z głębi ziem i wód. Niemal wielorybi jakiś. Są tak zaślepione, że można podejść na kilkadziesiąt kroków. Robiłem to w księżycowe noce. Szły jak na zatracenie, niemal ślepe, w poszukiwaniu rywali i samic. Było słychać trzask gałęzi, łomot, dudnienie ziemi, gdy spieszyły, by zdążyć ze wszystkim, nim skończy się jesień.