Jerzy Stempowski: talizmany niespiesznego przechodnia
Jerzy Stempowski / Wikimedia Commons

Jerzy Stempowski: talizmany niespiesznego przechodnia

Wojciech Karpiński

„Mógłby pozostać zamożnym erudytą-dyletantem, spędzającym czas na podróżach, na uczonych dysputach. I wojna światowa i rewolucja położyły kres tego typu egzystencjom” – przedpremierowy fragment książki „Twarze”

Jeszcze 7 minut czytania

1.

Jerzego Stempowskiego już przed wojną otaczała legenda. Po wojnie uległa jeszcze wzmocnieniu. Pozostawał jednak w cieniu. Publikował niewiele. Sam wspominał o niechęci do „czernienia papieru”, jak określał pracę pisarską. A jednocześnie uznawany był za najznakomitszego polskiego eseistę XX wieku. Kim był ów, jak sam się nazywał, „niespieszny przechodzień”, „samotny wędrowiec”?

Pochodził z zamożnej rodziny ziemiańskiej od XVIII wieku osiadłej na Ukrainie, z tej „półtora szlachty”, której najlepsi przedstawiciele dobrze zasłużyli się polskiemu życiu umysłowemu. Jego ojciec, Stanisław, liberalny publicysta, był czołową postacią polskiej masonerii. Jerzy Stempowski chodził do szkół w Warszawie, kontynuował naukę prywatnie i w gimnazjum w Odessie, maturę zdał w 1911 roku w Niemirowie. Studiował w Krakowie, w Monachium, Genewie, Zurychu i Bernie. Już w latach chłopięcych i młodzieńczych zadziwiał niezwykłą erudycją. Żył w kręgu wielu kultur, interesował się wieloma dziedzinami nauki i sztuki. Znał wiele języków. Czy miał jakąś jedną pasję, która nadawałaby kierunek jego pracom i dniom? Chyba nie, starał się precyzyjnie i z dystansem obserwować świat. Z uwagą i sceptycznym uśmiechem analizował tętno życia społecznego i życia umysłowego. Jego postawę dobrze charakteryzuje anegdota, którą sam opowiadał: w jego latach studenckich w Niemczech istniał Kirchensteuer, podatek kościelny; każdy stały mieszkaniec musiał zgłosić wyznanie, na rzecz którego chciał ponosić opłaty. Stempowski zostawił rubrykę niewypełnioną. Został wezwany do urzędu, gdzie nakazano mu udzielenie konkretnej i prawdziwej odpowiedzi. Wpisał: wolterianin. Po latach, przeglądając niemieckie dane statystyczne z tego czasu, przeczytał w rubryce „wyznanie”: wolterianie — 1.

Mógłby pozostać zamożnym erudytą-dyletantem, spędzającym czas na podróżach, na uczonych dysputach. I wojna światowa i rewolucja położyły kres tego typu egzystencjom. Rodzina utraciła majątki. Stempowski wraca ze Szwajcarii do Polski w 1919. Pracuje krótko w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, jako dziennikarz przygląda się obradom Ligi Narodów w Genewie. Później jest korespondentem PAT w Berlinie. W maju 1926 pracuje w Prezydium Rady Ministrów. W 1929 oddala się od rządzącej grupy piłsudczyków. Dostaje posadę w Państwowym Banku Rolnym. Od 1935 wykłada na wydziale reżyserskim w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej. Uczył samodzielnego odczytywania klasycznych tekstów. W pamięci słuchaczy zachował się jako fascynujący wykładowca.

Pisanie traktował z dystansem, z nieufnością. Może dlatego, że stawiał sobie najwyższe wymagania. Sam wyzna po latach w szkicu „O czernieniu papieru”, otwierającym jego tom „Eseje dla Kassandry”: „Wyjście z milczenia, które zdaje się być właściwą postawą myśli, jest pewnego rodzaju odstępstwem od jej ambicji”. Na szczęście zdobywał się na owo odstępstwo, dokonywał „wyjścia z milczenia”. Już przed wojną napisał kilka esejów, które na trwałe weszły do literatury polskiej: „Pan Jowialski i jego spadkobiercy”, „Chimera jako zwierzę pociągowe”, „Pełnomocnictwa recenzenta”.

W okresie międzywojennym łączyła go przyjaźń z licznymi Ukraińcami, Białorusinami, Tatarami, Gruzinami, którzy znaleźli się po rewolucji bolszewickiej w Warszawie. Uczestniczył również w życiu emigracji rosyjskiej w Polsce. Zamieszkiwał w Warszawie u przyjaciół — Mieczysława i Wichuny (Ludwiki) Rettingerów.

Miał wówczas dojmujące poczucie zbliżającego się nieszczęścia, zarówno w planie społecznym, jak i osobistym. Nieskory do intymnych wyznań, ujął to precyzyjnie w jednym z listów: „W 1928–29 postanowiłem rozejść się z piłsudczykami, nawet najumiarkowańszymi, widząc bezowocność wszelkich wysiłków dążących do zatrzymania rozpędzonej do katastrofy maszyny [...]. Na domiar złego ciążyła na mnie odpowiedzialność, której dziś nie mam, utrzymywania przy życiu chorej na raka kobiety, do której byłem niezmiernie przywiązany. To utrzymanie jej przy życiu przez blisko 13 lat było moim arcydziełem, chef d’oeuvre, capolavoro, najbardziej udanym i niewiarygodnym przedsięwzięciem, podjętym wbrew wszelkim rozumnym obliczeniom. Do tego musiałem mieć trochę pieniędzy, wbrew pociągowi do abnegacji. W tym celu musiałem wziąć niewielkie zajęcie w banku, napisawszy uprzednio małą rozprawkę o pewnym modnym wówczas rodzaju kredytu, aby móc uchodzić za specjalistę. Ale nade wszystko dręczyło mnie poczucie klęski, świadomość ogólnej katastrofy, której byłem świadkiem i aktorem, jak marynarz na tonącym okręcie, na którym spełnienie swego obowiązku nie jest już na nic przydatne i nie daje nawet złudzenia satysfakcji moralnej. Oderwanie od tego całego kompleksu pojęć jest złożoną operacją. Musimy przyjść w tym celu do jakiegoś rozpoznania praw jednostki, myślę o prawach moralnych, w obliczu wielkich kataklizmów” (do Krystyny Marek, 5 maja 1947). Kobietą, którą starał się utrzymać przy życiu i do której był „niezmiernie przywiązany”, była pani Wichuna, Ludwika Rettingerowa. Jej cieniom poświęcony jest „Esej dla Kassandry”. Porażony jej śmiercią, do niej — do Louise — kierował „Notes pour une ombre”.

We wrześniu 1939 roku udało mu się przejść na Węgry przed zajęciem terenów wschodnich przez wojska sowieckie. Tam ciężko zachorował, spędził wiele tygodni w górskiej miejscowości (opisał te przeżycia w szkicu „Księgozbiór przemytników”). Uzyskał zaproszenie od grona przyjaciół z neutralnej Szwajcarii. Przez Budapeszt, Belgrad, Zagrzeb, Triest, Mediolan dotarł w kwietniu 1940 do Muri pod Bernem. Miał zamiar po paru tygodniach wyjechać do Francji, gdzie przebywał polski rząd na wygnaniu i koncentrowało się życie intelektualne polskiej emigracji. Niemiecka inwazja Francji przekreśliła te plany. Mieszkał w Muri przez kilkanaście lat. Następnie przeniósł się do Berna, gdzie zamieszkał w domu przyjaciół, Dieneke i Henri Tzautów.

W czasie wojny był w kontakcie z władzami polskimi w Londynie. Przesyłał raporty o sytuacji politycznej. W roku 1942 odbył podróż do strefy nieokupowanej Francji, nawiązał tam kontakt z polskim i francuskim ruchem oporu. Po wojnie pozostał na emigracji. Pisywał pod pseudonimem Paweł Hostowiec. Związany był z Instytutem Literackim i „Kulturą” Jerzego Giedroycia. Obaj się doskonale dopełniali i rozumieli swoje zalety: Giedroyc znalazł w Stempowskim znakomite pióro i cennego doradcę, o wyjątkowych horyzontach. Stempowski-Hostowiec miał w „Kulturze” trybunę zarazem otwartą i o bliskiej mu hierarchii wartości. Obaj wierzyli w konieczność zmiany pojałtańskiego porządku w Europie. Obaj nie mieli złudzeń, że będzie to proces łatwy. Obaj rozumieli zasadniczą rolę, jaką ma do spełnienia swobodne i sensowne słowo. Stempowski dobitnie wyraził to przekonanie w liście do Krystyny Marek: „Literatura jest jedynym wyrazem nie poddającej się obliczeniu siły, jaka tkwi w emigracji. Jeżeli jej nie stanie, emigracja skurczy się do zjawisk obliczalnych, których suma w trzeźwym rachunku będzie bliska zeru”.

Gdy tylko sytuacja polityczna na to pozwalała, dużo jeździł po Europie. Plonem tych wypraw były szkice publikowane w Instytucie Literackim (jeszcze w Rzymie) i w „Kulturze”. W listopadzie i grudniu 1945 roku odwiedził okupowane Niemcy i Austrię („Dziennik podróży do Austrii i Niemiec”, Rzym, Instytut Literacki, 1946). Był we Włoszech na przełomie roku 1947 i 1948, gdy wpływy komunistyczne zdawały się sięgać apogeum. Powracał do Niemiec, gdy z zachodnich stref okupacyjnych rodziła się Trizonia (1948–49), gdy narastał „cud ekonomiczny” i gdy dawał coraz bardziej widoczne owoce. Jeździł często do Włoch. Regularnie odwiedzał dom „Kultury” w Maisons-Laffitte. Zmarł w Bernie 4 października 1969 roku w wieku 75 lat.

Planował wiele dzieł zakrojonych na szeroką skalę (o historii technik literackich; obszerne wspomnienia podzielone na trzydzieści rozdziałów; antologia ukazująca blaski i cienie emigracji w tradycji zachodniej; o osadnictwie Ligurów), książki te nie powstały, ale myśl o nich była inspiracją dla jego listów i esejów. Po francusku napisał „La terre bernoise”, Genève, Librairie E. Droz, 1954. Po polsku ukazały się w Bibliotece „Kultury” wybory jego szkiców: „Eseje dla Kassandry”, Paryż, Instytut Literacki, 1961, i pośmiertnie, lecz przygotowane jeszcze przez niego, „Od Berdyczowa do Rzymu”, Paryż, Instytut Literacki, 1971.

Był znakomitym epistolografem. Korespondencja stanowi zasadniczą część jego twórczości. Był to rodzaj prywatnej gazety o sprawach publicznych. Jego korespondencja, jego inedita są — zbyt powoli niestety — wydawane. Każda z tych publikacji jest ważna, jeżeli rzuca światło na osobowość Jerzego Stempowskiego, „niespiesznego przechodnia” bacznie przyglądającego się burzom Europy XX wieku.

„Notes pour une ombre”, dziennik prowadzony po francusku przez Stempowskiego w latach 1940–42, a właściwie listy pisane dla Cienia, cienia ukochanej kobiety, którą stracił na początku wojny, z wielu powodów są tekstem zasadniczym dla zrozumienia osobowości Stempowskiego i jego dzieła.

2.

Wojciech Karpiński, „Twarze”. Zeszyty
Literackie, Warszawa, 248 stron,
w księgarniach od 25 października 2012
Nie jest łatwo określić formułę jego pisarstwa. Jan Kott, który uważał się za jego ucznia, wyznał: „Stempowski nauczył mnie pisać, czytać i nie ufać. Najszybciej nauczyłem się pisać, wiele lat zajęła mi nauka czytania, nie ufać nauczyłem się dopiero wtedy, gdy głos pana Jerzego był tak cichy, że z trudem można go było dosłyszeć”.

Konstanty Jeleński dostrzegał siłę Stempowskiego-Hostowca w jego zniuansowanej wyobraźni socjologicznej i historycznej: patrzy głębiej, szerzej, jakby w kilku wymiarach. „Hostowiec czuje się u siebie w najszerszych ramach tak zwanej cywilizacji zachodniej, niezależnie od wieku i miejsca: wszędzie tam, gdzie powołaniem człowieka jest wyciśnięcie swego piętna na przyrodzie, wszędzie tam, gdzie toczy się, między jednostką i społeczeństwem, dialog Antygony i Kreona, wszędzie tam, gdzie istnieje rozdarcie między poczuciem winy i marzeniem o wolności. W tym sensie do cywilizacji zachodniej należą klasyczne Ateny i dzisiejsza Moskwa, Tyberiada ewangelistów i współczesne Chicago. «Kosmopolityzm» Hostowca jest zarazem odwieczny i prekursorski. Ta łatwość poruszania się między epokami, przenikania z jednego kraju do drugiego, zdolność obserwacji nie tylko zewnętrznej, ale i «od wewnątrz», ma również u Hostowca swój odpowiednik w odniesieniu do zawodów, do klas społecznych. Jest to bodaj cechą najrzadszą [...]. Hostowiec ma zdolność równie bezpośredniego kontaktu z laureatem Nagrody Nobla i przemytnikiem; z miliarderem i ze szpiclem; z wielkim artystą i z wiejskim analfabetą”.

Wspaniały wizerunek tego pisarstwa nakreślił Józef Czapski. Zaczyna szkic od zacytowania, po niemiecku, pierwszej zwrotki wiersza Hofmannsthala „Manche freilich...”. I dodaje, że nie podejmuje się jej tłumaczyć. Nic nie zostałoby z jej magii. Opowiada wiersz Hofmannsthala, zachowując jego magię i zarazem kreśląc trafny portret Stempowskiego. „Jedni umierają, pisze poeta, tam, gdzie się poruszają ciężkie wiosła statków, inni mieszkają przy sterze, znają lot ptaków i krainy gwiazd. Jedni tkwią u korzeni zawiłego, pełnego zamętu życia, inni mają swe przybytki przy Sybillach — królowych. Ale na tych szczęśliwców lekkich pada cień, cień od tamtych, dławionych w zamęcie życia i związani oni są ze sobą, ci lekcy i ci ciężcy, jak powietrze z ziemią [...]. Zmęczenia zapomnianych ludów nie może on sprzed powiek swych usunąć, ani nie potrafi jego przerażona dusza z pamięci swej zetrzeć niemego zapadania się dalekich gwiazd. I losy wszystkie w jego los wrośnięte, wetkane, to więcej niż smukły płomień jego życia i jego wąska lira”. Od Hofmannsthala Czapski przechodzi do Stempowskiego: „Nie znam człowieka, który by bardziej od autora „Esejów dla Kassandry” zdawał się powołany, by współżyć z Sybillami i znał lepiej niż on lot ptaków i krainy gwiazd, ale na niego właśnie pada cień od tamtych wszystkich, którzy tkwią przy ciężkich wiosłach w zamęcie życia, i nikt dziś nie czuje bardziej niż on «zmęczenia całkiem zapomnianych ludów». Hofmannsthal pisze, że we wszelkim «wyższym myśleniu» tkwi cud wspólnoty, jedności dnia dzisiejszego z przeszłością, życie umarłych w nas, i że temu jedynie zawdzięczamy, że zmienność czasu jest pełna treści, że nie wyczuwamy jej jak serii oderwanych i wciąż bez sensu powtarzających się taktów. Wieczne to jest dzisiejsze i ono jest pełne treści”. Czapski określa w niezapomniany sposób magię pisarstwa Stempowskiego, dostrzega to, co w omalże apolińskiej doskonałości jest w nim żywe, przepojone uczuciem. „Te słowa, pozornie proste, zawsze w nieoczekiwany sposób dobrane i powiązane, metafory zaskakujące nie wyszukaniem, ale właśnie codziennością, wyjaśniające, nigdy zacierające sens tekstu, liczne i udane spolszczenia słów obcych, cytaty diamentowe z dziewięciu języków wzięte, oddech zdania, płynny i oszczędny zarazem — zdaje się, że rozpoznać moglibyśmy autora zawsze wśród stu przeróżnych tekstów — sam kształt myśli krągły i pełny — to stop magiczny. Poezja i muzyka, o ileż rzadziej malarstwo dają takie przeżycia, które się wymykają z racjonalnej oceny, bo są innego wymiaru”.

3.

Stempowski patrzył na zrujnowaną Europę, przedstawił krytyczną analizę jej odbudowy, w sensie materialnym i moralnym. Opisywał ruiny Monachium i Frankfurtu, opisywał atakowanie społeczeństw i dusz przez totalitarne ideologie i totalitarne postawy. I szukał prądów nowych, on, tak zadomowiony w tradycji. Właśnie dlatego pomagał w budowaniu europejskiego domu. Wiedział, że nie może to być konstrukcja wbrew tradycji, wznoszona przez ludzi o zanikłej pamięci. Wracał myślami do bliższej ojczyzny. Były nią połoniny karpackie i szwajcarskie pejzaże, książki klasyków greckich, łacińskich, włoskich, a także utwory mało znanych prozaików polskich XIX wieku. I utwory nowe, śmiało patrzące w przyszłość. Podejmował się sądzić także współczesną twórczość. Nie bał się, że zwłaszcza na tym terenie łatwo można się pomylić. Ale uznawał to za obowiązek — oceniać, wybierać. Programowy szkic „Granice literatury” (1958) rozpoczyna od wyznania: „Pewnego upalnego lata, jako młody chłopiec, przeczytałem po kolei wszystkie dramaty Shakespeare’a. Wypadek ten miał rozstrzygający wpływ na moje późniejsze lektury, a być może i na wiele innych wyborów i decyzji. «Weź tę trzcinę i zmierz nią świątynię i tych, co się w niej modlą», mówi Apokalipsa. Trzcina ta była w moich rękach. Odrzucałem odtąd bez pardonu wszystkie książki, które wydawały mi się o wiele gorsze od «Troilusa» i «Kresydy». Szedłem, być może nieco naiwnie, za jednym z najstarszych kryteriów, jakimi posługiwali się czytelnicy przywiązujący jakąś wagę do swego zajęcia, coś podobnego znajduje się już w sławnym niegdyś liście Horacego do Pizonów: «Co nie dąży do szczytu, spada w nicość». W praktyce nie nastręcza to trudności. Przy pewnej wprawie poznaje się od razu i niemal bez błędu, czy dana książka może zawierać chociażby jedną stronicę klasy szekspirowskiej”.

Pisał o Tukidydesie i o amsterdamskiej giełdzie, o Homerze i o sztuce awangardowej. Starał się ujmować w możliwie jasne i dokładne formuły świat, w całej jego złożoności, dochowując wierności pamięci i wyobraźni, z myślą o przyszłości. Niekiedy jego sądy ulegały ewolucji. W kwietniu 1952 roku Jerzy Giedroyc wspomniał mu w liście o krótkim tekście E. M. Ciorana, traktującym o blaskach i niedogodnościach wygnania, który ukazał się we francuskim miesięczniku, chciałby wydrukować ten szkic w „Kulturze” z komentarzem Stempowskiego. Ten po przeczytaniu odpowiedział z oburzeniem: Ciorana nie interesuje problem wygnania, chce tylko z hałasem wystąpić; kiedy był młody, zapewne drażnił żebraków i przedrzeźniał kalekich; teraz wytyka palcem biedę emigrantów. Giedroyc uznał tę opinię za zbyt surową; zwrócił się do Gombrowicza o przełożenie tekstu Ciorana i komentarz (wypowiedź Gombrowicza, wspaniała, uderzająca trafnością i swobodą, znalazła się w jego „Dzienniku” i stanowi jeden z najmądrzejszych tekstów na temat wygnania, pisarskich obowiązków i pisarskiej siły). W dwa lata później Stempowski napisał „Rubis d’Orient”. Niezwykle kunsztowny, a zarazem niezwykle osobisty szkic o Cioranie stawia jego prozę za wz&´r. „E. M. Cioran jest niezrównanym mistrzem słowa. Od dawna nie widziano prozy tak zwartej i lotnej zarazem [...]. W zamęcie myśli będących jak gdyby prefiguracją zmroku, proza Ciorana jest jednym z najaktualniejszych wzorów literackich. Posiada zarazem lekkomyślność antycypującą obyczaje przyszłych podróżnych bez bagaży i odwieczny upór szlifierzy przerabiających słowa na talizmany”.

Czy naprawdę jest to szkic o Cioranie? Raczej chyba o roli literatury, takiej, jaka mogłaby być, o jakiej marzył samotny wędrowiec, jaką chciałby widzieć niespieszny przechodzień. To dla mnie, odkąd ten tekst przeczytałem, piękny esej o pisarzach zbójeckich, o jednym z nich, o Stempowskim, o jego marzeniach i jego spełnieniach, o jego sekretnych talizmanach — o roli słowa na terenach cywilizacyjnych napięć i konfliktów, w okresach „historii spuszczonej z łańcucha”. Czasem trzeba natychmiast uciekać. Unieść ze sobą można tylko to, co zmieści się w kieszeni, jak drogie kamienie, co zachowa się w pamięci, jak mądra formuła. Te talizmany mogą przynieść ratunek. „Między szlifowanym słowem i drogim kamieniem istnieje nadto głębokie powinowactwo funkcjonalne. Zmuszony do spędzenia zimowych miesięcy 1939–40 samotnie w nieoświetlonym budynku, spostrzegłem wkrótce, że z dwóch porzuconych bibliotek i życia spędzonego na czytaniu pozostało mi właściwie tylko to, co zachowało się w mojej zawodnej, spłukanej różnymi kataklizmami pamięci. W zimowe wieczory, oświetlone tylko żarzącym się w uchylonych drzwiczkach pieca drzewem, usiłowałem zrobić inwentarz rzeczy pamiętanych. Przez długi czas słyszałem tylko fragmenty muzyki. Potem dopiero w tej płynnej materii zaczęły się ukazywać słowa. Zrazu były to same fragmenty wierszy lub napisów lapidarnych. O porządku ich ukazywania się z niepamięci decydował nie bliższy lub dalszy język, ale oszlifowanie słów, ich kadencja lub przeznaczenie do wiecznego trwania na kamiennych płytach. Te pierwsze lśniące w nocy słowa były jak drogie kamienie, które w razie klęski można zamienić na konia lub bezpieczne ukrycie. Stało się wówczas dla mnie jasne, że w nich leży moja jedyna szansa życia i odnowienia się z popiołu przeszłości”.

4.

Stempowski wielekroć wspominał, że pisze, mając na uwadze przede wszystkim czytelnika krajowego, tam, w Polsce poddanej oficjalnej ideologii komunistycznej, lecz przez to bardziej niż kiedykolwiek zainteresowanej swobodną myślą. Czym mnie interesował, gdy czytałem go w Warszawie, w przemyconych numerach „Kultury” i książkach Instytutu Literackiego? Był dla mnie ważny jako obywatel Europy, zadomowiony w jej tradycji, lecz także jako współbudowniczy polskiego domu. Jedno jest bez drugiego niepełne. Jakie jest jego miejsce wśród swobodnych głosów, wśród pisarzy zbójeckich, jakie są źródła jego pisarskiej siły, delikatności, przenikliwości, zakorzenienia w tradycji i nowatorstwa (bo tego wszystkiego potrzebuje pisarz, by stać się dla innych przykładem wewnętrznej wolności)? Było przecież wielu erudytów; mniej było zapewne, ale jednak się zjawiali, ludzi o kulturze sensownej, to znaczy z wiedzą o przeszłości, która jest znacząca, pozwala zrozumieć dzień dzisiejszy, otwiera okna na przyszłość; istnieli, też niezbyt liczni, ludzie rozumiejący procesy społeczne. Te przymioty, rzadkie, obecne są w przedwojennych tekstach Stempowskiego. A jednak trzeba było czegoś więcej, aby stał się on jednym z twórców, patronów i realizatorów polskiej „szkoły rzeczywistości”, „szkoły swobodnego głosu”, „szkoły czwartej polszczyzny”. Do tego trzeba było szoku czasu wojny, utraty niepodległości, przymierza dwóch totalitaryzmów, szoku „czasów pogardy”, pogardy i podejrzliwości wobec człowieka. Trzeba było podwójnej emigracji, z kraju ojczystego, ale też z narodowej mitologii, trzeba było złączenia wielkiej kultury z zejściem na „stopień zero stylu”, trzeba było świadomości rozdzielenia i wewnętrznego rozwarstwienia „klimatu życia” i „klimatu literatury” w kulturze Zachodu drugiej połowy XX wieku. Trzeba było przejść przez te wyzwania, gdy słowo wydaje się całkowicie sformalizowane, niewładne unieść czegokolwiek z rzeczywistości, gdy znaki ulegają ciągłemu rozpadowi, gdy zalew słowa jest jednocześnie niemożliwością wyrażenia, wejściem w milczenie. Wyzwaniem zasadniczym w tej sytuacji jest krytyczne „wyjście z milczenia”. Potrafili tego dokonać niektórzy pisarze polscy. Stąd ich znaczenie. Wśród nich Stempowski. Każdy z nich zapewne musiał przejść przez okres prób i wyzwań. Otóż ta perspektywa wydaje mi się niezbędna do zrozumienia i miejsca Stempowskiego we współczesnej literaturze, i miejsca odnalezionych jego prywatnych dzienników, układanych dla miłego jego sercu cienia, w pisarstwie Stempowskiego.

Trzeba było zapewne jeszcze czegoś więcej, niż już wymieniłem, aby w próbach, bolesnych, jego słowo przebiło się przez zapory milczenia. Trzeba było iskry uczucia, błysku zainteresowania, aby ze sceptyka i arystokraty (tak określił zalety Stempowskiego w miejscami przeszarżowanym, lecz celnym portrecie Wacław Zbyszewski) wyłonił się żywy pisarz, dotykający unerwioną dłonią rzeczywistości. „Notes pour une ombre” to prywatne dzienniki, nie pisane z myślą o publikacji. Ale przecież dzienniki publiczne, drukowane w „Kulturze” zapiski, wspaniałe, z podróży do Niemiec, do Włoch, do Holandii czy Jugosławii, stanowią ważny rodzaj pisarstwa Stempowskiego. Już przed wojną publikował szkice, takie jak „Pielgrzym” (wrażenia z pobytu w Holandii i Niemczech zimą 1923–24 roku), jak „Nowe wrażenia samotnego wędrowca” czy jak „Europa w 1938–39”, ale dzienniki powojenne, zwłaszcza pierwszy, zasłużenie najsłynniejszy, „Dziennik podróży do Austrii i Niemiec” (listopad–grudzień 1945), mają skryty, ściszony, lecz jakże wyrazisty ślad prywatnego głosu, żywego głosu, a przez to obarczonego znaczeniem uchwytnym także dla innych. Otóż źródło tej tonacji głosu, wielu wątków z najznakomitszych esejów Stempowskiego, znajdziemy w „Notes pour une ombre”. Zapewne każdy czytelnik Stempowskiego-Hostowca zapamiętał nagły wybuch wzruszenia, tak odbiegający od zdawałoby się przyciszonego tonu wywodów: w „Dzienniku podróży do Austrii i Niemiec” notuje swoje myśli, gdy w Europie ledwo wynurzającej się z kataklizmu, pokrytej gruzami miast, które jeszcze niedawno były zapisami ludzkiej przeszłości, przychodzi mu, jak milionom, czekać: na przepustki, na możność powrotu do kraju lub wyjazdu z kraju, na lepsze jutro. „Zmuszony — jak wszyscy — do czekania, zawijam się w śpiwór i zamykam oczy. Sąsiednie domy leżą w gruzach, ulica jest wymarła. Mroźne powietrze leży na niej bez ruchu. W półmroku słyszę własny oddech.

Myślę, że w takiej ciszy emigranci słyszą szum swoich rzek. Wystarczy skupić się w pamięci, aby wśród setek innych poznać szum swojej rzeki. Każda z nich mówi innym językiem. Jedne huczą i dudnią, inne dzwonią po płytkim dnie, w innych słychać bulgotanie wirów i szmer pian przesuwających się nad głębiną, w innych wreszcie woda jest niema [...].

Największą siłę magiczną posiada Czeremosz, który spośród wszystkich rzek górskich sam jeden płynie w cieniu stuletnich jodeł i świerków. Wody jego pienią się wartko w kamiennym łożysku, szemrzą na żwirowych mieliznach, dzwonią po kamieniach, bełkocą w cieśninach, huczą i dudnią po skałach, a każdemu z tych tonów, opóźniając się z lekka, wtóruje niskie, ciemne, basowe echo puszczy. Zdaje mi się, że gdybym ociemniały, stary, trawiony gorączką i obłędem, posłyszał znów ten szum, lata błądzenia po manowcach spadłyby ze mnie jak łachmany niedoli i stałbym się znów sobą.

Coś podobnego jest tematem powieści Jana Giraudoux, gdzie młody Francuz, dotknięty amnezją, wychowywany jest na Niemca, nosi brodę i kolorowe kalesony, a staje się znów sobą, czytając, jak łapią ryby w jego departamencie.

Być sobą, być sobą — this above all, mówi Poloniusz — można, zdaje się, tylko w jakiejś więzi, konkretnej czy idealnej, ze swoją rzeką, z krajobrazem swojej ściślejszej ojczyzny, rodzonej czy przybranej”.

To wyznanie wiary w mniejszą ojczyznę znalazło pierwsze ujęcie w prowadzonych dla ukochanego cienia „Zapiskach”.

5.

 W „Zapiskach” Stempowski zstąpił na stopień zero — stylu, literatury, mowy. Przed rokiem zawalił się, po raz któryś, lecz teraz wyjątkowo brutalnie, świat, w którym żył. Stracił ojczyznę — i nawet jeżeli nieraz czuł się w niej obco, to teraz musiał uciekać, aby ratować życie. Stracił osobę kochaną.

Znalazł się na wygnaniu, wśród obcych. I w tej sytuacji, niemoty, stara się powiedzieć coś, przemówić. Szuka słów, które by mogły sprawić przyjemność cieniowi — to please a shadow, tak Josif Brodski zatytułował pisany już po angielsku szkic ku czci Audena, chciał sprawić przyjemność cieniowi, dlatego wybiera nowy język, język obcy, który był językiem podziwianego przez niego znakomitego poety. Stempowski stał przed decyzjami zapewne jeszcze bardziej radykalnymi. Obaj poszukiwali nowego języka, tego wymagała literatura emigracyjna XX wieku, jeżeli miała uzyskać siłę i swobodę głosu. Stempowski doskonale to rozumiał. Sam jak zwykle znakomicie określił tę sytuację, gdy w szkicu „Po powodzi” tak ujmował wyzwania stojące przed piszącymi. „Gdy aktualność pewnej mody się kończy, czasopisma literackie i witryny księgarń przypominają miejsce, przez które przeszła powódź. Szara masa lepkiego lub łuszczącego się w słońcu iłu pokrywa wszystko. Trudno domyślić się od razu, gdzie przed tygodniem jeszcze stały białe i pomarańczowe ściany domów, grzędy kwiatów, grupy krzewów, i gdzie dzwonił po kamieniach strumień. Zarówno powrót do dawnego, jak przejście do czegoś nowego, wymagają wysiłku wyobraźni”. I dalej Stempowski wyraźnie definiuje obecną sytuację literatury (szerzej — kultury): „Wszyscy — piszący i milczący — poszukujemy słów potrzebnych do nawiązania kontaktu ze światem, który zmienił się dokoła nas i przerósł nasz poprzedni zapas terminów i pojęć. Wszyscy wiemy, że nie zdobędziemy go żadnym frazesem, nie odgrodzimy się odeń żadną dymną zasłoną fikcji, że musimy przyjąć go do wiadomości i że do opisania go potrzebny nam jest język dokładny, rzeczowy, jasny, przylegający dokładnie do naszych doświadczeń”.