Opowieści
o pokoleniu 1968 [4]

Barbara Toruńczyk

Kim byliśmy, kim jesteśmy, skąd i dokąd zmierzamy?

Jeszcze 9 minut czytania

Barbara Toruńczyk, pisząc opowieść o pokoleniu 1968, chciałaby, jak sama zaznacza, podzielić się swoimi przemyśleniami, podsumować doświadczenia, przedstawić ludzi, którzy wywarli wpływ na nią i na całe pokolenie. W „Krytyce Politycznej” 2008 nr 15 (lato) wydrukowano pierwszą część tej opowieści (rozdziały I–XI). Kolejne fragmenty „Opowieści” od numeru 7 drukujemy w „Dwutygodniku”. Autorka poświęca je pamięci Jacka Kuronia.

Opowieści o pokoleniu 1968 [1]

Opowieści o pokoleniu 1968 [2]

Opowieści o pokoleniu 1968 [3]

X (XXI). Analizując przebieg wydarzeń, miewa się czasem do czynienia z sytuacją, która przeżyta traumatycznie jako wielka klęska polityczna z czasem okazuje się początkiem nowych procesów prowadzących do zwycięstwa. Takie doświadczenie stało się udziałem generacji Marca 1968.

Do tego pokolenia należy wybitny polityk, historyk, publicysta Adam Michnik, zapewne najbardziej wyrazista postać wśród przywódców rewolty 1968 roku na Wschodzie i na Zachodzie. Już sama jego biografia przykuwa uwagę: 26 lat aktywny politycznie w czynnej opozycji (w tym 6 lat więzienia), 20 lat w Polsce niepodległej. Lżony i zniesławiany, wpierw przez Gomułkę, sforę jego dziennikarzy i politruków, potem przez następców; w wolnej Polsce począwszy od prymasa z jego pamiętnym kynologicznym porównaniem odniesionym do tej głównej postaci opozycji wolnościowej, po urzędującego prezydenta RP — żyje w atmosferze nagonki 45 lat. Straceńczo odważny, nieprzejednany przeciwnik systemów dyktatorskich i wszelkiej niewoli, wyróżniał się wyczuciem rzeczywistości, elastycznym myśleniem politycznym, nowatorskimi metodami oddziaływania, wielką wyobraźnią i inteligencją polityczną, olbrzymim głodem intelektualnym. Politykę traktował jak rodzaj twórczości, odradzał się w działaniu i w pomysłach po każdej klęsce, po każdym więzieniu. Był spragniony nowych twarzy, nowych książek, nowych terenów poznania. Wywierał ogromny wpływ na otoczenie i było to jego naturalnym stylem życia, tak że można było mieć wrażenie, że w jego osobie ma się do czynienia z artystą-performerem, który bez przerwy aranżuje happening — dzieło odciśnięcia swojego istnienia w nietrwałym i zmiennym materiale społecznym. Gdziekolwiek się pojawił, budził pragnienie życia wyzwolonego z zakazów i krępujących więzów, i wpajał marzenie o ładzie politycznym stworzonym dla ludzi wolnych; wydawało się, że przybywa po to, aby wydobyć spod pyłu zapomnienia kamienne tablice zasad i obowiązków, bez realizacji których nie można się wydostać z niewoli. Czar wywierany przez jego swobodę był nieodparty; uosabiał ją i, ukazując bezwiednie na własnym przykładzie jej walory, domagał się od otoczenia przede wszystkim zgodności postawy i wyborów życiowych z deklarowanymi przekonaniami. Talenty Michnika rozkwitały w środowisku intelektualistów i artystów. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych usuwany ze szkół, potem z uniwersytetu, szlifował swoją inteligencję i wykształcenie głównie w takich kontaktach. Miał wielką łatwość w ich nawiązywaniu i przejawiał zrozumienie dla wymogów życiowych stawianych przez pracę umysłową. Pojmował, czym jest powołanie do twórczości. Działaczom społecznym i politykom tego rodzaju intuicja jest dana niezmiernie rzadko; on miał ją wrodzoną, tak samo jak szacunek dla inteligencji, wykształcenia, dorobku naukowego.

Jego żywiołowy temperament polityczny dojrzewał i nabierał cech umiaru także pod wpływem wniosków wyciąganych z wydarzeń społecznych. Był ich czujnym obserwatorem. Miał szczególną umiejętność wczuwania się w doświadczenia współczesnych. Przeżywał je niezwykle emocjonalnie, jakby uderzały go swoim ładunkiem dramatycznym, odczuwanym przez niego niejako w sposób naturalny, spontanicznie, od razu jako sytuacja egzystencjalna rozgrywająca się w skali historycznej i społecznej. Jak los, przeznaczenie, zguba na jego oczach zgotowane ludziom przez system polityczny. Chciał ich ustrzec, wyzwolić i w takiej postaci jego sylwetka pojawiła się w literaturze pięknej pod piórem Juliana Stryjkowskiego czy Tadeusza Konwickiego. Michnik odznaczał się przy tym wdziękiem osobistym, poczuciem humoru, fantazją.

Miał jeszcze jedną cechę, za którą dzisiaj płaci najwięcej: zawsze burzył swój pomnik, w nowej sytuacji od nowa gotowy do konfrontacji z nowymi zagrożeniami wolności. Ktoś życzliwy i mądry dostrzeże w tym cechę pozytywną i niezwykłą, zwłaszcza że towarzyszy jej pęd do rozwoju i uczenia się, oraz umiejętność wyciągania wniosków z doświadczeń, odradzania się, zmiany, zaczynania od nowa. Kazimierz Brandys porównał Michnika do artysty nowoczesnego, tęskniącego do ,,świata o poranku”, niszczącego cały swój dorobek, rutynę, nawyki, aby tworzyć dzieło w każdym aspekcie nowe. Współcześni wrogo nastawieni do Michnika używają innych określeń: zarzucają mu zdradę zasad, programu, ideałów, które dzielili z nim na jakimś odcinku jego długiej drogi. Tę chęć uchronienia się przed tym, ażeby pomnikowy brąz nie przylgnął mu do twarzy i całej sylwetki, i nie skrępował swobody ruchów, potomni zinterpretują zapewne jeszcze inaczej. Pozostawmy więc tę sprawę Cygankom i historykom, zauważając jedynie, że wysadzanie w powietrze własnego pomnika przez postać w polityce państwowej pierwszoplanową zdarzało się na tyle rzadko, iż warto by było przyjrzeć się temu z namysłem.

Nina Berberowa powiedziała o Vladimirze Nabokovie, że swoją twórczością ocalił całe ich pokolenie, gdyż w jego dziele wszelkie doznane przez nich doświadczenia, zarówno te dobre i wzbogacające życie, jak i te wyjaławiające i pustoszące zostały scalone, uzyskując wyraz i sens. Każdy z nas, przyjaciół Adama, może tak myśleć właśnie o nim, gdyż bezsprzecznie on i Jacek Kuroń wywarli na nas wpływ przemożny, a w chwilach klęski — dzięki ich cywilnej odwadze, niespożytej energii, optymizmowi, alergii na sytuację zniewolenia i politycznej pomysłowości — znajdowaliśmy w sobie zasoby siły, uporu, nadziei. To oni wskazywali nam po wielekroć światło w tunelu, wydawało się, prowadzącym donikąd, bezkresnym. Emanowała z nich brawura, niezniszczalna siła, fizyczna sensualna radość życia, tworząc wokół nich aurę buntu i swobody. Ze swoją niezwykłą, przenikliwą i błyskawiczną inteligencją, znajomością tajników historii, polityki, ludzkiej psychiki, talentem oratorskim, dowcipem wywierali natychmiastowy, magnetyczny wpływ na otoczenie i przyciągali do siebie zwolenników. Odnawiali się w polityce tak, jak odnawia się artysta po stworzeniu kolejnego utworu. Opera magna ich obu to, wyliczając pobieżnie: samotne i jawne rzucenie wyzwania systemowi, kiedy tylko przejrzeli jego podłość; nieprzejednane i wytrwałe zwalczanie go przez długie lata — aż do samego końca; niezłomna odmowa jakiegokolwiek uzależnienia od reżimu; nieposzlakowane przejście przez doświadczenia więzienia komunistycznego i próby złamania ich; rzucenie w Marcu hasła rewolty i wezwanie środowiska akademickiego do manifestacyjnego odcięcia się od reżimu w jego haniebnej polityce dławienia wolności i niszczenia kultury narodowej; dokumentowanie własnym przykładem wiary, że zmiana ustroju jest możliwa i że dokonać jej można tylko w kraju, inicjując ruch rewindykacji praw społecznych, zawodowych, obywatelskich; ukształtowanie KOR-u i nowej strategii opozycji polskiej przedstawionej przez Michnika w „Nowym ewolucjonizmie”; dostrzeganie jedności politycznego losu Europy Wschodniej i dążenie do zadzierzgnięcia przyjacielskich węzłów z jej przedstawicielami od najwcześniejszych lat ich działalności; zrozumienie politycznej wagi strajków w roku 1980 i natychmiastowe poparcie ich, oraz podporządkowanie się ,,Solidarności” i uznanie jedności opozycji za naczelną zasadę w walce z reżimem; wreszcie konsekwentne dążenie do rozszerzenia platformy ruchu związkowego przez uzupełnianie go o żądania polityczne na drodze pokojowych rokowań, przy przewidzeniu możliwości stopniowej metamorfozy reżimu (tzw. refolucja; termin Timothy’ego Gartona-Asha). Ukoronowaniem było doprowadzenie do stworzenia niepodległego państwa polskiego w roku 1989. Demokratycznego, opartego na gospodarce rynkowej. Czyli pokonanie bezdusznego reżimu totalnego na drodze nieszablonowej, nienotowanej w historii — bez rozlewu krwi.

A przecież również później okazali się twórczy i wywierali olbrzymi wpływ na życie kraju, w nowatorskich formach uczestnicząc w wydarzeniach. Odegrali ogromną rolę w przyjęciu przez Polskę orientacji proeuropejskiej i w sformułowaniu na nowo jej sojuszy politycznych w świecie i w naszym rejonie (nie wyrzekli się przy tym sformułowanej przez Giedroycia idei ULB, tzn. wytworzenia przy wschodniej granicy Polski z Ukrainy, Litwy i Białorusi, pasa państw niepodległych, odgradzających nas od Rosji i popierania ich dążeń wolnościowych, zmodyfikowali ją o tyle, o ile nawiązywali łączność raczej z ruchami demokratyczno-niepodległościowymi niż z politykami państwowymi); w pierwszym okresie niepodległej Polski obaj zaangażowali się też w tworzenie aliansów Polski wzdłuż granic Trójkąta Wyszehradzkiego.

Michnik dość prędko, po pierwszej kadencji Sejmu, wyrzekł się posłowania i sięgnął po bardziej efektywną władzę nad opinią publiczną, koncentrując się na sprawach związanych z redagowaniem gazety codziennej. Od początku podjęła ona dwa wyzwania, łącząc w społeczeństwie nieprzywykłym do pluralizmu poglądów dostarczanie informacji z niezależnych źródeł z kształtowaniem ideowego oblicza nowego społeczeństwa obywatelskiego. Ta decyzja przysporzyła mu jeszcze większej sławy osobistej, gdyż wreszcie w tym, co robił, zbiegły się jego wszelkie talenty, łącznie z talentem wybitnego publicysty politycznego.

Sukces „Gazety Wyborczej” przyniósł zarazem spełnienie życiowych dążeń tej części generacji i stał się jej największym osiągnięciem. Powiódł się dzięki lojalności Michnika wobec najbliższego środowiska z okresu wspólnej walki o wolność i jednocześnie wskutek umiejętnego doboru współpracowników. Każdy był tutaj na swoim miejscu, obsadzony zgodnie ze swoim powołaniem, a razem czynili cuda: „Gazeta Wyborcza”, bez wprawy Heleny Łuczywo i Piotra Niemczyckiego w budowaniu niezależnych instytucji (wyniesionej z podziemia i zaprawionej ich nabytą na studiach i w świecie znajomością zasad ekonomii i rynku), nie opuściłaby przedszkola, w którym powstała i nie przekształciłaby się w potężną korporację wydawniczą. I nie uzyskałaby oblicza ideowego i kontaktów z najwybitniejszymi umysłowościami i osobistościami politycznymi w kraju i na świecie — bez Michnika.

Ich zasługi z przeszłości, zespolone talenty intelektualne, dziennikarskie, menadżerskie a przede wszystkim autorytet, jakim się cieszyli, wytwarzały wokół dziennika aurę przyciągającą najwybitniejszych pisarzy, artystów, publicystów, intelektualistów, naukowców. W krótkim czasie Helena Łuczywo, skrywająca się w cieniu twórczyni instytucjonalnych fundamentów ,,Gazety Wyborczej”, przekształciła środowisko skupione wokół wydawanego przez nią w podziemiu ,,Tygodnika Mazowsze” w potężną korporację zatrudniającą tysiące ludzi, z dziesiątkiem filii krajowych, potężną drukarnią, sprawną dystrybucją, urozmaicając atrakcyjnymi dodatkami profil pisma i cyzelując go z czasem tak, ażeby dziennik mógł zadowolić gusta coraz liczniejszych rzesz czytelników. Bez przykładnej współpracy całego zespołu i silnych spajających ich więzi i motywacji ten sukces był nie do pomyślenia i nikt inny go w Polsce nie osiągnął (we Francji istniała inicjatywa analogiczna: powstały znacznie wcześniej dziennik „Libération” powołany przez kontestatorów roku 1968).

Wznoszenie podwalin nowej państwowości wymagało zrozumienia wielu konieczności, dotychczas nie pojawiających się nawet w polu widzenia ludzi, którzy się tego zadania podjęli. Teraz trzeba było im sprostać od razu w praktyce. Pierwsze lata nie upłynęłyby w niezbędnym dla tego zadania spokoju bez Kuronia — niestrudzonego rozjemcy, negocjatora niezastąpionego w stabilizowaniu nastrojów, potrafiącego dyskutować i przekonywać strajkujących i opornych, i trafiać im do przekonania. Mniejszości narodowe i religijne w Polsce, bezdomni i nędzarze wyrzuceni na margines życia społecznego, nie mieliby — bez niego — swojego patrona i skutecznego w swoich działaniach obrońcy.

Pominąwszy kontekst międzynarodowy — korzystny dla reform w naszym rejonie, o czym przekonaliśmy się dopiero z biegiem lat — umiejętnością polityczną sprzyjającą pokojowemu przejściu od dawnego ustroju do nowego, w tych pierwszych latach okazała się zdolność okazania wierności dawnym ideowym motywacjom z okresu walki opozycji demokratycznej o prawa człowieka i obywatela i łączenia jej z wymogami nowego porządku ekonomicznego, opartego o prawa rynku. Kolejny raz w najnowszej historii doktrynerskie, bezwzględne traktowanie rzeczywistości społecznej okazywało się zawodne. Głęboka mądrość Kuronia i jego wrażliwość na los ludzi pracy, w tym na sytuację, w jakiej znaleźli się niedawni sojusznicy związkowi, koledzy z ,,Solidarności” pracujący w wielkich zakładach państwowych skazanych na unicestwienie  — była bezcenna. Na tej kolejnej w jego życiu ,,kwadraturze koła”, za rozwiązywanie której się zabrał, ciążyła największa odpowiedzialność. Tak jak w pokerze — wyborcy, politycy, sojusznicy, przyjaciele, wychowankowie, dawni i nowi przeciwnicy, inwestorzy zagraniczni i krajowi, pierwsi polscy kapitaliści i pierwsi poszkodowani w procesie ,,pierwotnej akumulacji” kapitału w każdej chwili mogli teraz powiedzieć: ,,sprawdzam”. Podejmowane wtedy działania i ich skutki rzeźbiły teren pod przyszłe życie. Kuroń o tym wiedział.

Wiedziało też o tym całe nasze środowisko: ci, którzy przeżyli te lata w podziemiu, i ci którzy kraj z różnych powodów opuścili, lecz nigdy nie tracili go z oczu. Konkretne wnioski polityczne wyciągaliśmy rozmaite, przypadły nam różne miejsca na arenie spraw publicznych i w odmiennych sferach życia spełniał się każdy z nas. Łączyło nas jednak zrozumienie powagi tamtych chwil.

Czy należało przeżyć ten czas odrodzenia się Polski, ażeby rozumieć, że rozstrzygał on o przyszłości naszego kraju, społeczeństwa i całego tego regionu świata? Zadaję sobie to pytanie, kiedy słyszę dzisiejsze dyskusje o tym, co trzeba było zrobić wtedy. Zarzuty współczesnych formułowane pod adresem pierwszego reformatorskiego rządu Tadeusza Mazowieckiego cechuje paradoks zastanawiający: przyszłość stała się dzisiaj oddalona i mglista, a przeszłość, odmalowywana grubą krechą, ciąży na debacie publicznej znacznie silniej niż wtedy, w okresie tych wielkich, na szczęście nieodwracalnych przemian. Po 20 latach niepodległości sprawy minione domagają się dla siebie głosu rozstrzygającego. W Polsce zwykł się w ten sposób odzywać głos przyszłości. Odsuwana z pola widzenia, upomina się o nowy obraz dnia dzisiejszego...

XI (XXII). Po Marcu 1968 największym wkładem Adama Michnika i Jacka Kuronia w naszą historię było stworzenie i opisanie nowatorskiej strategii wyzwoleńczej. Mieliśmy szczęście. Dzięki Adamowi udało nam się zrozumieć i nazwać główny problem naszych czasów, dzięki Jackowi odnaleźliśmy się w czołowej wzbierającej fali rwącego prądu wydarzeń, który niósł nas wszystkich do Polski niepodległej, demokratycznej, poczuwającej się do odpowiedzialności za los swoich obywateli.
Jak do tego doszło? Jak się to wiązało z naszą edukacją polityczną?
Kuroń rzucił w latach siedemdziesiątych hasło: zamiast palić komitety, zakładajmy własne. Chodziło o komitety partyjne, niszczone przez robotników w ślepym buncie roku 1976. Komitet Obrony Robotników — powstały dla obrony represjonowanych uczestników tych wydarzeń głównie z inicjatywy Kuronia i naszego warszawskiego środowiska wtedy poszerzonego o młodszych, społecznikowsko nastawionych byłych harcerzy o niekomunistycznym rodowodzie, spontanicznie organizujących pomoc dla uwięzionych i ich rodzin — otwarcie formułował strategię ewolucyjną. Terroryzm nas nie pociągał. Radykalizm objawił swoje nieludzkie cechy. Wybraliśmy strategię wywierania stałego oddolnego nacisku na władzę, której odmawialiśmy jakiejkolwiek prawomocności. Tworzyliśmy w tym celu niezależne od państwa niejawne instytucje polityczne i ośrodki kulturalne — w 1976 roku KOR, jego „Komunikat” i wkrótce „Biuletyn Informacyjny”, w 1977 „Zapis”, pierwsze w obozie socjalistycznym literackie pismo istniejące w tzw. drugim (tj. nieoficjalnym) obiegu wydawniczym publikowane poza zasięgiem cenzury; wkrótce potem Biuro Interwencyjne KOR; niebawem Towarzystwo Kursów Naukowych (TKN).

Nadzieję na możliwość modyfikowania ustroju rozbudził w nas Leszek Kołakowski, on też dowartościował sam wysiłek poszukiwania nowych dróg. Olbrzymią rolę odegrały książki Sołżenicyna i jego nakaz stawiania oporu władzy oraz szkice Havla, który pisał o sile słowa prawdziwego. „Rodowody niepokornych” Bohdana Cywińskiego legitymizowały nasz bunt, ukazując jego prawzory w łańcuchu dziejów polskiej inteligencji. Politycznie wielkie znaczenie odegrała idea ewolucjonizmu (rozwijana na emigracji przez Juliusza Mieroszewskiego na łamach „Kultury” Jerzego Giedroycia oraz przez Jana Nowaka-Jeziorańskiego, dyrektora stacji polskiej Wolna Europa w Monachium; idea ta została wkrótce przeformułowana przez Adama Michnika). W klimacie niezwykłego pobudzenia umysłowego, który w Polsce cechował pierwszą dekadę po Marcu, zaczęto ją po prostu... praktykować.

Tak wyłoniła się strategia „nowego ewolucjonizmu” lat siedemdziesiątych Polegała ona na rozwijaniu opozycji czynnej poprzez stałe wywieranie nacisku na władzę i ukrócaniu omnipotencji reżimu w drodze wznoszenia własnych niezależnych instytucji poza kontrolą państwa. W tej strategii chodziło więc o podejmowanie działań długofalowych o w miarę trwałych skutkach. Charakterystyczne było dla niej powstrzymywanie się od gestów jednorazowych takich jak niszczenie symboli przemocy czy manifestacje uliczne. Już na samym początku lat siedemdziesiątych niezbyt spodobała się nam próba zniszczenia pomnika Lenina w Poroninie, chociaż pomagaliśmy uwięzionym uczestnikom tej akcji „Ruchu” i ich rodzinom. Nie entuzjazmowała nas też próba braci Kowalczyków wysadzenia w powietrze auli, jakkolwiek i tym razem robiliśmy wszystko, co było tylko możliwe, aby zostali objęci amnestią i wywalczyliśmy ją dla nich. Według nas takie manifestacje opozycyjności pociągały za sobą tylko jeden następny krok: konfrontację ze służbą więzienną, podczas kiedy my chcieliśmy budować podziemne społeczeństwo obywatelskie i jego instytucje; działać w długiej perspektywie czasu i poszerzać zasięg oddziaływania, obejmując naszymi instytucjami szerokie rzesze.

Chcieliśmy przy tym jawnie dawać znać o naszym istnieniu i świadomie oddziaływać na ludzi, skupiać ich i dawać wzór odwagi cywilnej. Stwarzać ośrodki promieniujące siłą i brawurą, zdolne przekształcać zatomizowane i bezwolne społeczeństwo w stowarzyszenia o dużej świadomości obywatelskiej, zaczyn przyszłości. Dlatego niezupełnie podobało się nam, kiedy w drugiej połowie lat siedemdziesiątych pojawiły się inne grupy, działające w ukryciu, powołane przez ludzi niespieszących się do zdejmowania przyłbicy: członkowie KOR-u, publicyści „Zapisu”, wykładowcy TKN podawali swoje nazwiska do publicznej wiadomości i ich osobisty autorytet oraz ich odwaga cywilna przysparzały opozycji największej popularności i uznania. Inną drogę obrały niektóre później powstałe podziemne stowarzyszenia opozycyjne: publicyści kwartalnika „Res Publica” nie chcieli otwarcie zadzierać z władzą i artykuły zamieszczane w tym czasopiśmie były sygnowane tylko inicjałami autorów; Polskie Porozumienie Niepodległościowe nie ujawniło swojego składu personalnego. Wywierali oni silny wpływ w kręgach intelektualnych o nastawieniu niepodległościowym, zwłaszcza o odcieniu liberalnym i konserwatywnym, zachęcając do podjęcia realnych działań nieograniczających się do prywatnych dyskusji światopoglądowych, które pod koniec lat siedemdziesiątych nikomu już nie wystarczały.

Lękliwi byli wtedy w trudnym położeniu. Ciążyły im spojrzenia pełne niemego wyrzutu. Na ogół imaginacyjne; „szantaż moralny” straceńczą odwagą manifestowaną przez radykałów opisany przez Tadeusza Konwickiego w „Małej Apokalipsie” jest oczywiście figurą literacką z gatunku groteski. Odczucie, że wywieramy nieprzyjemną moralną presję występowało jednak w rzeczywistości. Dzisiaj wiemy, że najtrudniejsza, opłacona goryczą i resentymentem była sytuacja tych, którzy będąc zawsze w duchowej opozycji wobec reżimu, uznali go za „wieczny” i dostosowali do tego swoją drogę życia: nie drażnić smoka fajerwerkowymi działaniami, w możliwie dużym stopniu ocalić przywileje wynikające z przynależności do tolerowanych przez władzę związków twórczych (takie jak wczasy, lepsze lecznictwo, paszport, uczestnictwo w międzynarodowych konferencjach, drukowanie pod nazwiskiem w oficjalnych wydawnictwach, wznowienia publikacji, wysokie nakłady w przypadku pisarzy i tłumaczy czy zapewnienie sobie możliwości wykonywania zawodu w przypadku naukowców, publicystów, ludzi teatru, filmu, radia, telewizji itp.). Pragnęli oni skupić się bez przeszkód na pracy twórczej czy zawodowej, zapewniając w ten sposób przetrwanie „narodowej substancji”, polskiej kultury. Ukazywanie bezcennej wartości tego ostatniego było z ich strony mądre i potrzebne, popełnili jednak błąd w ocenie długowieczności reżimu. W latach siedemdziesiątych coraz częściej popadali w irytację z naszego powodu. Niektórzy z nich nigdy nam tego nie wybaczyli. Inni skorzystali z kolejnej szansy oferowanej przez obrót polskiej historii i włączyli się w ruch kontestacji reżimu za pierwszej „Solidarności” lub w stanie wojennym. Wspominam o tym, bo może dzisiejsi młodzi nie zdają sobie sprawy, jak silnie zatruwają organizm ludzi gotowych na duże poświęcenia i olbrzymi trud w służbie publicznej ich własne pomyłki zrozumiane poniewczasie.

Błąd inny, typowy raczej dla mojego środowiska, polegałby na tym, że z niechęci do kombatanctwa a też dlatego, że żyliśmy szybko i niebezpiecznie, otwarci na nowe doświadczenia i przygody, niektórzy niemal stale „w oku cyklonu”, pochłonięci wydarzeniami, nie obdarzyliśmy należytą uwagą młodszych od nas — tych co przeżywali pierwsze swoje wtajemniczenia opozycyjne w stanie wojny. Oni też nie chcą nam tego zapomnieć. Po prawdzie należałoby zauważyć, że grzech nieuwagi przejawił się nie tylko w stosunku do młodych. Ta obojętność wobec ludzi o innych doświadczeniach nie pozostała zapewne bez konsekwencji. Bezwiednie kształtowano nowy styl polityki, która rozgrywała się teraz na innym forum niż w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych Zaczynała liczyć się władza — możność podejmowania decyzji, bezpośredniego wywierania wpływu na sytuację. Jeszcze nie władza w klasycznym sensie polityczna, państwowa, ale już na pewno to, co określane jest mianem power. O ile w latach sześćdziesiątych– siedemdziesiątych miejsce, jakie się zajmowało w polityce opozycyjnej, wynikało bezpośrednio z osobistego autorytetu, na który składał się dorobek zawodowy, własne decyzje podjęte w odniesieniu do dziedziny życia publicznego oraz przymioty indywidualne reprezentowane w stopniu wybitnym (w tamtym czasie nie wzbudzające ani dyskusji, ani chęci szkalowania, jak dzieje się to dzisiaj), o tyle w latach późniejszych obecność w życiu publicznym, czyli moc realnego oddziaływania, należało sobie wywalczyć na arenie wyspecjalizowanej polityki i stosowanymi w niej metodami.

Uczestniczenie w jawnej opozycji miało swoją cenę: utrata pracy, prawa druku w oficjalnych wydawnictwach, niemożność wyjazdów poza granice Polski, nękanie aresztowaniami i rewizjami. Czasem pobicie przez nieznanych sprawców lub na posterunku milicji, pogróżki, próba sprowokowania wypadku samochodowego. Ale zarazem to życie ulegało coraz większej stabilizacji. Zachód (w ramach NATO: 35 państw) rozpoczął Konferencją Helsińską w roku 1973 politykę odprężenia i współpracy ekonomicznej z ZSRR i Układem Warszawskim; ZSRR podjął tę inicjatywę, zarazem niszcząc represjami ruch dysydentów (ekspulsja Sołżenicyna, 1973, jest tu datą symboliczną). Dysydenci wschodnioeuropejscy – i opinia Zachodu – prowadzili wtedy coraz ostrzejszą batalię o uznanie w świecie praw człowieka i obywatela oraz modelu zachodniej demokracji jako wzoru ładu politycznego, praktycznie jako warunków dalszych obrad międzypaństwowych (trwały one od konferencji helsińskiej 1973–1975, przez cykliczną Konferencję Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie: w Belgradzie 1977, w Madrycie 1980). W rezultacie w roku 1977 ratyfikowano w PRL ustawę uznającą za obowiązującą w naszym kraju Powszechną Deklarację Praw Człowieka (przyjętą przez ONZ w roku 1966); przyjęte wtedy Pakty Praw Człowieka nie zostały opublikowane u nas nawet w Dzienniku Ustaw, walka o te prawa stała się hasłem jednoczącym opozycję lat siedemdziesiątych i jej najszerszym wspólnym programem. Gierek szukając funduszy na Zachodzie, poparł politykę détente (odprężenia) i nie chciał narażać na uszczerbek swojego wizerunku liberalnego władcy i wdzięcznego dłużnika stosowaniem surowych represji. Aresztowano często, ale zaraz wypuszczano. Trwała nużąca walka podjazdowa, opozycja rosła w siłę, sytuacja nie ulegała zmianom zasadniczym.

Zaszło jednak coś nowego. Drgnęły granice wolności. Doszło do swoistej „legalizacji” opozycji przez czynniki państwa. Władza poczuła się zmuszona do rezygnacji z dotychczasowej strategii bezlitosnego niszczenia wszelkich form protestu przetaczającego się przez kraj i zagarniającego nowe środowiska. Tragicznym przejawem próby wskrzeszenia przez część aparatu władzy neostalinowskiej linii postępowania była śmierć krakowskiego studenta Stanisława Pyjasa w roku 1977; za nowym zaciśnięciem pętli reżimowej polityki sytuacja powtórzyła się już w stanie wojennym po zamordowaniu na posterunku milicji warszawskiego maturzysty Grzegorza Przemyka w maju 1983, a potem księdza Popiełuszki w październiku 1984.

Reżim, jak by powiedziała Anna Achmatowa, coraz bardziej wegetariański rozstawał się jednak, pod naszym naciskiem, w drugiej połowie lat siedemdziesiątych z dietą mięsożerną. To w tamtym czasie wymusiliśmy na władzy pogodzenie się z faktem trwałego istnienia w państwie jej jawnego przeciwnika, a niebawem także bezradne przymykanie przez nią oka na przejawy antypaństwowych działań, z naszej strony coraz bardziej się nasilające, nieustępliwe. Ci, którzy takie doświadczenie przeżyli na własnej skórze, nie mogą poważnie twierdzić, że zmiany w postępowaniu władzy pozostają „bez znaczenia dla istoty systemu”. Dla jego „istoty” może i nie mają one znaczenia, ale czym wobec tego jest życie i śmierć egzystujących w jego granicach ludzi? Akcydensem? Z punktu widzenia logiki systemu, zapewne tak. I tak się właśnie działo: nam chodziło o poprawę ludzkiego losu, władzy — o zapanowanie nad sytuacją, czyli o zachowanie systemu możliwie tanim kosztem. Można powiedzieć, że się rozumieliśmy. Kończyła się era doktrynerów i dogmatyków po jednej i drugiej stronie, niknął w polityce langue de bois — ustępował drewniany język doktrynerów.


XII (XXIII). Wolno przyjąć, że do tej specyficznej „legalizacji opozycji” doszło podczas pierwszej głodówki protestacyjnej w kościele św. Marcina 24–30 maja 1977 w obronie skazanych robotników Radomia i Ursusa i ich uwięzionych obrońców z KOR-u. Było to tuż po zamordowaniu 7 maja Stanisława Pyjasa. Nastąpiła wtedy seria zdarzeń. W Warszawie KOR powołał Biuro Interwencyjne zajmujące się przypadkami łamania prawa człowieka i obywatela przez organa państwa, a w Krakowie 15 maja powstał Studencki Komitet Solidarności i jego przedstawiciele pojawili się w warszawskim mieszkaniu Kuronia, które zamieniło się w sztab opozycji czynnej zgrupowanej wokół KOR-u. W odpowiedzi represje nasiliły się jeszcze bardziej. W Warszawie wyaresztowano w tamtych dniach: wpierw przybyłego z rocznego pobytu zagranicą Adama Michnika, zaraz potem najaktywniejszych współpracowników KOR, w tym oczywiście Kuronia i Jana Józefa Lipskiego, oraz jawnych redaktorów „Biuletynu Informacyjnego” — Blumsztajna i Lityńskiego. Innych unieruchomiono w domach,  zakładając w ich uczęszczanych przez opozycjonistów mieszkaniach wielogodzinne „kotły”. W tym samym czasie studenci z całej Polski zjechali się do Krakowa na tamtejsze juwenalia, żeby dać wyraz żałobie, gniewowi, oburzeniu. Niesiono czarne chorągwie. Doszło do pamiętnych manifestacji ulicznych.

Nawiązywały się teraz ponadśrodowiskowe kontakty i więzi. Rezolucję ogłaszającą siedmiodniowy strajk głodowy wydaną 24 maja 1977 w kościele św. Marcina podpisał ksiądz Aleksander Hauke-Ligowski OP (właściwe nazwisko Hauke-Bossak) i słynny już wtedy przedstawiciel niepokornej inteligencji katolickiej Bohdan Cywiński, ówcześnie redaktor naczelny katolickiego miesięcznika „Znak”, autor książki uchodzącej w tym czasie za „manifest pokolenia 1968” (określenie „Biuletynu Informacyjnego” KOR), a także siostra i żona skazanego robotnika z Radomia Danuta i Lucyna Chomickie, zaś ze środowiska KOR-u Henryk Wujec, Bogusia Blajfer i ja, oraz Jerzy Geresz (zdaje się, związany z Nurtem Niepodległościowym i Ruchem Obrony Praw Człowieka i Obywatela Leszka Moczulskiego i Andrzeja Czumy, powstałym w marcu 1977).
W następnych dniach dołączyli spontanicznie Stanisław Barańczak, Eugeniusz Kloc, Joasia Szczęsna i 77-letni Ozjasz Szechter, ojciec Adama Michnika, a z głębi Polski przybyli nieznani nam wówczas Kazimierz Świtoń, elektrotechnik z Katowic z ruchu katolickiego Agape i Zenon Pałka, 25-letni elektromonter z Wrocławia, związany z tamtejszym duszpasterstwem. Informacji o głodówce dostarczało radio Wolna Europa, sądzić jednak można, że nie tylko ono i że w społeczeństwie wykształciły się już wówczas niezależne od oficjalnych metody komunikacji i przekazu wyciszanych przez władzę wiadomości. Pod bramą kościoła w dniu zakończenia strajku pojawili się, w geście solidarności z jej uczestnikami, wybitni intelektualiści dotychczas stroniący od demonstrowania swoich poglądów — Jerzy Jedlicki, Wojciech Karpiński, Marcin Król, oczekując nas przy ogrodzeniu. Tajniacy filmowali ich uważnie (ten film oglądałam w siedzibie Grupy Filmowej KONTAKT).

Nikomu nie było wiadomo, jaki los nam wszystkim — głodującym, ale i pozostałym — przypadnie po opuszczeniu kościoła. Jeszcze dzień wcześniej, kiedy przechadzaliśmy się w ogrodzie, nad naszymi głowami krążył helikopter z umundurowanymi funkcjonariuszami, a tajni i jawni współpracownicy sił bezpieczeństwa szturmowali świątynię i nękali jej rektora. Był nim ks. Bronisław Dembowski. Przez cały ubiegły tydzień domagano się od niego usunięcia nas ze świątyni i zerwania protestu. Na swojego przedstawiciela, określonego w naszej rezolucji nie bez racji mianem męża zaufania, obraliśmy Tadeusza Mazowieckiego, redaktora naczelnego katolickiego miesięcznika „Więź” (wyraził na to zgodę, kładąc na szalę los swojego środowiska z Klubu Inteligencji Katolickiej i byt czasopisma). Zobowiązaliśmy go, aby naszą rezolucję przekazał Radzie Państwa PRL, Episkopatowi, KOR-owi i opinii publicznej. Był jedyną osobą z zewnątrz, którą dopuszczano do głodujących. Pertraktował z nami, policją, proboszczem i władzami kościelnymi.

Sędziwy redaktor pism młodego Marksa Ozjasz Szechter spędzał czas, leżąc na wąskiej drewnianej ławie. Spoczywał na niej na boku, wsparty łokciem, z głową podtrzymywaną dłonią. Nieruchomy, ze swoimi głęboko rytymi rysami twarzy w półmroku zakrystii wydawał się renesansową sylwetą patriarchy na narach. Po kilku dniach głodówki oznajmił: — Zdarzył się cud. Odzyskałem słuch. — Obok niego w dwóch klęcznikach Henryk Wujec i Stanisław Barańczak nie ustawali w pracy. Henio przepisywał tekst kolejnego pisma interwencyjnego, tym razem adresowany do instytutu, w którym był zatrudniony jako fizyk, skąd go właśnie usunięto za współpracę z KOR. Stanisław przekładał bodaj wiersze Mandelsztama. Ja kartkowałam „Wyznania” św. Augustyna — za okładkami obwoluty tej książki znajduję, pisząc te słowa, zgromadzone wtedy pamiątki: pełną listę głodujących z ich podpisami, bilety ze słowami wsparcia wtykane wraz z kwiatami za żelazne pręty kaplicy, które odgradzały nas od wolnej przestrzeni kościoła. Niekiedy były to bilety dalekobieżnych pociągów, zdarzały się też PKS-owe i z podmiejskiej kolejki, a też i listy z wyrazami poparcia i solidarności, które dla „BI” KOR przepisaliśmy, zachowując wiernie pisownię. Odnajduję dwa z nich: „Niech będzie pochwalony Jezus Hrystus. Wszystkiego co najmilsze, wszystko co jest związane ze sprawą tych ludzi którzy w kościele św. Marcina podjęli się głodowania na rzecz sprawiedliwości społecznej, i wszystkim członkom Komitetu Obrony Robotników życzymy dużo zdrowia i spełnienia zaszczytnych planów jakimi są prawdziwa demokracja (wolność słowa i wyznania). Niech żyje wolność. PS. Ze względów bezpieczeństwa nie podajemy swoich nazwisk, ale zapewniamy Was że jest ich bardzo dużo. Podejrzewamy że list może być zatrzymany przez władze. /Nadesłano z Tarnowa, 5–6 dzień głodówki/”. Tekst drugiego z bilecików brzmi: „Tym dla których sprawiedliwość znaczyła więcej niż kariera. LICEALIŚCI. /podano wraz z kwiatami 30 V 1977/”.

Pomysłodawczynią głodówki i zarazem inicjatorką tej formy protestu w Polsce była piękna, straceńczo odważna Bogusia Blajfer, po wyroku trzech lat więzienia za udział w buncie roku 1968 — zarówno marcowym, jak i sierpniowym — przeciwko inwazji Czechosłowacji. Zainstalowała wtedy wraz z zapatrzonymi w nią młodszymi kolegami pierwszy powielacz służący do produkowania ulotek antyreżimowych. Skonstruowała go z wysłużonej wyżymaczki pralki Frania. Teraz zamierzała w gronie współpracowników KOR-u urządzić głodówkę w obronie uwięzionych robotników; właśnie ją przygotowywała, kiedy służba bezpieczeństwa wyaresztowała jej umówionych już uczestników. Bogusia przeprowadziła jednak swój zamiar; zmienił się tylko skład strajkujących. Rezolucję, której fragment przytaczam, ułożyliśmy wspólnie w kościele: „Apelujemy raz jeszcze o niezwłoczne uwolnienie wszystkich ofiar wypadków czerwcowych i tych, którzy stanęli w ich obronie. Wobec nieskuteczności dotychczasowych apeli i z uwagi na powagę sytuacji wystąpienie nasze łączymy z publicznym podjęciem dobrowolnej siedmiodniowej głodówki. Dla wierzących będzie ona formą modlitwy, dla wszystkich nas — apelem skierowanym do Społeczeństwa i Władz. Świadomie wybieramy formę głodówki jako formę walki o prawo i sprawiedliwość, walki o godność człowieka, walki przeciw przemocy bez użycia siły. W takiej walce mamy wielu poprzedników, od Mahatmy Gandhiego poczynając, przez Martina Luthera Kinga aż po bojowników, którzy głodówkami w hiszpańskich kościołach walczyli z dyktaturą o wolność i demokrację we własnym kraju...”.

Powołanie się na tradycję, do której nawiązywała rezolucja, w największej mierze pochodziło od Bogusi. Absolwentka liceum żydowskiego, w kaplicy, w której spędzaliśmy dnie, czuła się nieswojo. Czy byli wśród nas lepiej i gorzej poinformowani, lepiej i gorzej widziani? Nie dano nam tego odczuć. Niemniej inicjatorzy głodówki nie mieli wpływu na jej przebieg, a rozwój akcji rozgrywającej się za jej kulisami do dzisiaj okrywa dyskrecja. A w każdym razie nie budzi zainteresowania historyków. A przecież to wtedy nastąpiło pierwsze cudowne wydarzenie w dziejach krajowej opozycji. Przeczuł to stary marksista. Nastąpiło przesilenie — dotarliśmy do punktu zwrotnego.

Głodówka zakończyła się pierwszym spektakularnym sukcesem opozycji — głodującym pozwolono się rozejść bez spodziewanych represji, a w lipcu tegoż roku ogłoszono amnestię dla robotników, łagodząc już zapadłe surowe wyroki orzekające wieloletnie kary więzienia; aresztowanych opozycjonistów z środowiska KOR wypuszczono bez procesu na wolność. Liczne były następne, widowiskowe i już bezkarne akcje opozycji, w tym kilka strajków głodowych, w których uczestniczyli przedstawiciele rozmaitych nieznających się dotychczas środowisk.

Opozycja demokratyczna rozrastała się teraz w sposób lawinowy. Zagarniając coraz to nowe środowiska w całym kraju, stosowała coraz to nowe metody pracy i organizacji działań. Podczas majowej głodówki poza Warszawą, w Lublinie, uruchomiono powielacz i rozpoczęto masowe wydawanie tajnej prasy. Powstała z tego Niezależna Oficyna Wydawnicza — NOW-a. Do czynnej i jawnej opozycji przystąpili intelektualiści katoliccy; literaci, dotychczas w trosce o autonomię swojego środowiska zachowujący pewną rezerwę wobec KOR-u, zdecydowali się wydawać „Zapis” na powielaczu i wśród oczekujących nas pod kościołem był bodaj Wiktor Woroszylski, który wziął wtedy pod swój dach Joasię Szczęsną, redaktora „BI”, autorkę wspomnienia z tych dni, ogłoszonego na łamach redagowanego przez Wiktora kwartalnika (podczas głodówki ukazał się jego numer drugi). Adam Michnik po uwolnieniu z aresztu udał się z podziękowaniem za ich manifestacyjny akt solidarności do Tadeusza Mazowieckiego i do Bohdana Cywińskiego; tego ostatniego przedtem nie znał osobiście. Sam uczestniczył w drugiej z kolei głodówce w kościele św. Krzyża, 3–10 października 1979. Atmosfera była już inna: swobodny dostęp do głodujących, nastrój pikniku na trawie i kiedy wyprowadzałam z niej wychudzonego lecz jak zawsze promieniejącego humorem Michnika, tym razem głównymi drzwiami kościoła i jego reprezentacyjnymi schodami, tajniacy zrobili zdjęcie, które opublikowano potem w reżimowej prasie z mającym nas skompromitować podpisem: „Adam Michnik i Barbara Toruńczyk podczas swoich licznych wojaży na Zachodzie”. Jeszcze tego samego dnia Michnik i Kuroń umówili się na wizytę u wysokiego hierarchy Kościoła w Polsce — na jego zaproszenie.
Głodówka w kościele św. Krzysztofa w parafii ks. Leona Kantorskiego w Podkowie Leśnej przyciągnęła 7–17 maja 1980 roku z Warszawy działaczy KOR-u Jacka Kuronia, Sewka Blumsztajna, Wiesława Piotra Kęcika, Sergiusza Kowalskiego, Janusza Przewłockiego, poetów Jarosława Brodę z Wrocławia i Ryszarda Krynickiego z Poznania, krytyka i historyka literatury Tomasza Burka z Podkowy Leśnej, z działaczy ROPCiO Brykczyńskiego, Gołębiewskiego i Świtonia, z Wybrzeża Aleksandra Halla z Ruchu Młodej Polski, Bronisława Wildsteina i Różę Thun, wówczas jeszcze Woźniakowską, z krakowskiego SKS, a nawet Węgra, Tibora Pákha. Przyciągała tłumy. Poznałam wtedy młodziutkiego robotnika Zbigniewa Bujaka przybyłego z Ursusa; przedstawił mi go Jan Lityński, wówczas redaktor „Robotnika”. W chwili odświętnego zakończenia głodówki do zgromadzonych wzruszająco przemówiła z ambony Róża a kiedy skończyła, zza znajdującej się wysoko nad nią balustrady zrzucono setki ulotek; ich białe kartki zawirowały w powietrzu jak motyle, wyciągnął się po nie las rąk. Przyjechałam wtedy z Gajką Kuroń po Jacka. Zebrani unieśli go w powietrze wraz z małym fiatem, w którym siedzieliśmy w trójkę. Oszołomieni, doznawaliśmy nieznanych uczuć: triumfu, radości, upojenia wolnością. Po raz pierwszy odczułam wtedy przedsmak zwycięstwa.

We wszystkich przypadkach głodujący chronili się w świątyniach katolickich. Stawało się jasne, że głodówki odbywały się za wcześniejszym uzyskaniem zezwolenia ze strony proboszcza u swoich zwierzchników. Kościół widomie, manifestacyjnie, zdecydował się wziąć pod swoje opiekuńcze skrzydła młodą opozycję. Niewykluczone, że właśnie ten objaw solidarności ze strony hierarchii i tłumne pielgrzymki ludności z całego kraju do świątyń z głodującymi skłonił władze do zaniechania polityki bezwzględnej pacyfikacji wszelkich oznak buntu, stosowanej od wydarzeń z czerwca 1976 i wcześniej przy każdej kolejnej rewolcie — w roku 1956, 1968, 1970, 1976 i jeszcze podczas juwenaliów krakowskich 1977. Oczywiście, były też inne powody: protest opinii publicznej Zachodu (Michnik pozyskał nam nowych politycznych sojuszników; represje roku 1976 nie pozostały tam bez oddźwięku w nowej koniunkturze międzynarodowej polityki, o której wspomniałam).

Zapasy między władzą a opozycją, bez większych zmian i przesileń, trwały do 14 sierpnia 1980 roku. Przewidział to Jacek Kuroń. Z końcem wiosny, kiedy kraj ogarnęła seria strajków przepowiedział: — Przepychanka między opozycją i bezpieką będzie trwała lata. Chyba że ruszy Stocznia Gdańska. To zmieni radykalnie sytuację w kraju.