Barbara Toruńczyk, pisząc opowieść o pokoleniu 1968, chciałaby, jak sama zaznacza, podzielić się swoimi przemyśleniami, podsumować doświadczenia, przedstawić ludzi, którzy wywarli wpływ na nią i na całe pokolenie. W „Krytyce Politycznej” 2008 nr 15 (lato) wydrukowano pierwszą część tej opowieści (rozdziały I–XI). Kolejne fragmenty „Opowieści” od numeru 7 drukujemy w „Dwutygodniku”. Autorka poświęca je pamięci Jacka Kuronia.
Opowieści o pokoleniu 1968 [1]
Opowieści o pokoleniu 1968 [2]
Opowieści o pokoleniu 1968 [3]
Opowieści o pokoleniu 1968 [4]
Opowieści o pokoleniu 1968 [5]
XIV (XXV). Tomasz Fiałkowski zauważył kiedyś, pisząc o naszej generacji: szczęśliwe jest pokolenie, które wydało spośród siebie poetów. Kieruje to uwagę na ludzi pióra, gdyż faktycznie na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wyłoniła się wśród naszych rówieśników grupa zdolnych pisarzy. Określono ją mianem Nowej Fali. Należeli do niej: Stanisław Barańczak, Ryszard Krynicki, Adam Zagajewski, Jacek Bierezin. Byli też inni, liczni; wysoka woda wezbranej energii przekroczyła pole polityki i rozlewała się na tereny sztuki. Ich pierwszym wielkim wstrząsem w skali społecznej, takim grzmotem budzącym do życia, do widzenia świata na szerszym ekranie niż tylko wrażeń lirycznych, okazał się szok Marca 1968. Adam Zagajewski mówi o tym wprost (por. Odpowiedzi na ankietę „Co zostało z Marca 1968?”, „Zeszyty Literackie” 2008 nr 1/101). Inni przeszli podobną drogę. Byli rozsiani po całej Polsce, ale odnaleźli się nawzajem i nawiązali kontakt wtedy właśnie, po Marcu. Później, kiedy byli już znani, drukowani, rozpoznali się w ich twórczości „komandosi”. Adam Michnik zawarł z nimi znajomość, która przerodziła się w przyjaźń w połowie lat siedemdziesiątych; trwa ona do dziś.
Środowisko młodego teatru wskutek spacyfikowania ośrodków życia kulturalnego po Marcu 1968 również zaczęło się kształtować poza ramami oficjalnych instytucji państwowych. Te nowe poszukiwania znalazły wyraz artystyczny w teatrze Grotowskiego we Wrocławiu, teatrze Małgorzaty Dziewulskiej w Puławach, Teatrze STU w Krakowie, Teatrze Ósmego Dnia w Poznaniu. Pojawiły się liczne inicjatywy teatralne i kabarety typu off; w Warszawie Salon Niezależnych, występy Jacka Kaczmarskiego śpiewającego z gitarą w prywatnych mieszkaniach, salon dyskusyjny u Walendowskich. W tych środowiskach kształtowała się „subkultura lat siedemdziesiątych” (używam tego dziwnego miana z braku lepszego), a wraz z nią nowe barwy i artystyczna, swobodna atmosfera naszego życia. Bardem opozycyjnego środowiska został Jacek Kaczmarski, kompozytor i autor wykonywanych utworów, wzorujący się na Włodzimierzu Wysockim; pierwszy raz słuchałam jego recitalu w prywatnym mieszkaniu na Żoliborzu tuż po pierwszej głodówce w roku 1977 – był wtedy bodaj maturzystą. Bułat Okudżawa stał się już we wczesnych latach sześćdziesiątych bardem ,,komandosów”, złączony więzami przyjaźni z Modzelewskim, Michnikiem, Kuroniem; jego piosenki intonował Jacek na wszystkich towarzyskich i wakacyjnych spotkaniach; odnajdywał w ich słowach przesłanie, które kierował do nas. Zjawiskowe odrodzenie polskiego kina w latach siedemdziesiątych, tzw. Kino Moralnego Niepokoju, także było rezultatem przetworzonego szoku Marca 1968. To kino Krzysztofa Kieślowskiego i Agnieszki Holland, a także polska szkoła dokumentalna Marcela Łozińskiego, Stanisława Latałły, Bohdana Kosińskiego, Andrzeja Titkowa. Własnego stylu w malarstwie szukali Ewa Kuryluk, Łukasz Korolkiewicz, Andrzej Bieńkowski – znaleźli go w „nowym realizmie”.
Sztuka naszego pokolenia w latach siedemdziesiątych mówiła za nas i do nas. Cechowało ją poszukiwanie obrazu Polski „prawdziwej”, „autentycznej” – spoza państwowego afisza propagandowego i modnych miejsc. Pokazywała tzw. szarego człowieka, N. N. z wierszy Barańczaka, o cechach Herbertowskiego Pana Cogito, postaci Białoszewskiego, Jana Piszczyka z „Zezowatego szczęścia” Munka czy „Rejsu” Marka Piwowskiego. Prowadząc go różdżką czarodziejskiego liryzmu, dramatu czy groteski, odmalowywano życie robotników, studentów, aktorów prowincjonalnych czy tzw. pseudointeligentów – nieudanych naukowców i dziennikarzy wplecionych w tryby potężnych instytucji. Pokazywano nędzę ich życia i brak perspektyw. W ten sposób wdarli się na ekrany nowi protagoniści polskiego filmu: ludzie marginesu po omacku szukający sensu w świecie absurdalnych i wynaturzonych relacji społecznych. Zarazem przedstawiciele tego samego pokolenia zaczęli zgłębiać zaplecze świata polityki i państwowych instytucji, pokazując dwuznaczny charakter moralny życia wystawionego na pokusy kariery i poklasku. Wektorami tej sztuki stała się ohyda estetyczna i ohyda etyczna; wyzwalała ona u widzów stan ekstremalnego napięcia i niepokoju, do dziś obecnego w filmach Holland, wzywając do zmiany życia i wyrwania się spod przygniatającej aury wypełniającej przetłoczone mieszkania w blokach, odrażające klatki schodowe, długie tunele korytarzy w gmachach ministerstw, budynku telewizji, fabrycznych halach. Holland robiła „Gorączkę” o spotworniałych reakcjonistach i rewolucjonistach i „Aktorów prowincjonalnych”, wkrótce miała robić „Kobietę samotną”. Poszerzało się spektrum poszukiwań. Kieślowski zmierzał od „Robotników ’71” w stronę „Dekalogu”. Grotowski odkrywał teatr metafizyczny, Dziewulska interesowała się Gurdżijewem, frapowała ją alchemia samowyzwolenia poprzez sztukę czy szaleństwo. Peryt, stawiając pierwsze kroki w teatrze w Puławach, cytował Norwida i Biblię. Młodzi rzeźbiarze i malarze manifestowali swoją suwerenność dłutem i w ulotnych happeningach (Barbara Falander, Krzysztof Jung). Karol Broniatowski sugestywnie ukazywał Pompeje spopielonej armii nowoczesnego tłumu. Radość ciała i fizycznych doznań uchroniły ich od pokusy pseudoawangardowego rodzimego akademizmu i wiodły ku odwiecznym mitom uniwersalnej kultury lub drogą na skróty gnały ich jak najdalej od ohydy codzienności, tam, gdzie triumfowały płomienie koloru, dotyku, spojrzenia. Przekładało się to na głody umysłu: Ewa Kuryluk zajęła się Beardsleyem i sztuką erotyczną i religijną, Ewa Bieńkowska – Nietzschem i Wagnerem. Muzyka odsłaniała nowe wymiary świata. Muzykolog Michał Bristiger, twórca i redaktor czasopisma „Res Facta”, urodzony pedagog, erudyta i mędrzec, który nieraz już bawił na tym świecie, a intelektualnie uformował się w kręgu Sokratesa, przemycał na tych stronicach pamiętne publikacje. Kontynuując polemikę z Platonem o rolę muzy Euterpe, nie poddał się nawet szantażowi Adorno – ani w sprawie poezji, ani w sprawie muzyki. Nasze gusty w dziedzinie muzyki klasycznej i nowoczesnej kształtowali Zygmunt Mycielski i Bohdan Pociej; w Warszawie uczęszczanie na festiwal muzyczny Warszawska Jesień i do Filharmonii Narodowej oraz słuchanie konkursów chopinowskich należało do dobrego tonu. Wspólną fascynacją pokolenia był jazz i Beatlesi. Czuliśmy za sobą mocne zaplecze tradycji uformowanej w XX wieku przez tych, którzy potrafili szukać własnych dróg, własnych środków wyrazu, i którym nie wystarczał świat zastany.
Pomysł stworzenia „Zapisu” (mówię o pierwszym literackim piśmie w obozie krajów socjalistycznych ukazującym się poza działaniem cenzury) był również pośrednim skutkiem Marca. Represje stały się już nagminne, wielu pisarzy nie mogło publikować, istniały „zapisy cenzury”, to znaczy poufne urzędowe listy z nazwiskami osób, których nie należało drukować w państwowej prasie i wydawnictwach. Stąd zresztą tytuł pisma „Zapis”. Najbardziej politycznie myślącym człowiekiem wśród opozycyjnych pisarzy był Wiktor Woroszylski, on był też najbardziej zdeterminowany. Pomysł pojawił się w roku 1976 (należał do Adama Michnika), zaraz potem powstał KOR, pierwszy numer „Zapisu” ukazał się w styczniu 1977. To był almanach, zbiorowa demonstracja pisarzy decydujących się ogłosić bez imprimatur państwa swoje teksty niedopuszczone do druku przez urząd cenzury. Nowe teksty do „Zapisu” nr 1 napisali tylko najmłodsi współpracownicy, dla których pismo od początku stwarzało jedyną szansę druku: Jakub Karpiński, ja i Barańczak, autor słynnego artykułu wstępnego, członek KOR-u. Od drugiego numeru redakcja wkładała duży wysiłek, żeby zamienić „Zapis” w pismo redagowane. Trzeci numer cieszył się ogromną popularnością, wypełniła go w całości nowa książka Tadeusza Konwickiego. Do ogłoszenia stanu wojennego ukazało się 21 numerów. Kiedy dzisiaj się je przegląda, czasopismo uderza swoim wysokim poziomem oraz szybkim przekroczeniem nawykowego postrewizjonistycznego myślenia o kulturze jego założycieli. Kwartalnik nawiązał współpracę z wielkimi twórcami emigracyjnymi jak Miłosz, Kołakowski, Herling-Grudziński, z największymi pisarzami tamtych czasów w Polsce jak Herbert, z najbardziej znanymi jak Tadeusz Konwicki, Kazimierz Brandys, Marek Nowakowski czy Jerzy Andrzejewski i Jan Józef Szczepański. Drukowało debiutantów i najbardziej znanych poetów pokolenia 1968: Barańczaka, Krynickiego, Zagajewskiego. Publicystyka Michnika z łamów pisma zasila (niestety, imaginacyjną) antologię wielkiej polskiej eseistyki politycznej, żeby przypomnieć tylko jego słynną polemikę z Piotrem Wierzbickim o intelektualnych pułapkach postawy radykalnej „Gnidy i anioły” oraz wywiad ze Zbigniewem Herbertem. Legendarna rozmowa Miłosza z Tomasem Venclovą o Wilnie powstała na zamówienie „Zapisu”. Na tych łamach Leszek Kołakowski ogłosił wciąż nieprzedawniony szkic „Wychowanie do nienawiści, wychowanie do godności” (1977), a Herbert słynny wiersz „Potęga smaku” (1981). Jacek Bierezin, Witold Sułkowski, Zdzisław Jaskuła, Leszek Szaruga z kolegami wkrótce po pojawieniu się „Zapisu” założyli drugie niezależne czasopismo literackie, „Puls”, grupujące młodszych kolegów po piórze.
XV (XXVI). Opisane tutaj poszukiwania – polityczne i artystyczne – tworzyły samoistną wartość i całą tęczę barw życia, rozpraszając mrok określany mianem pomarcowej traumy. Formowały nas. Zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Nawyk tłumaczenia się z przeżyć natury duchowej przez uzasadnianie ich „przyczyną” z porządku społeczno-politycznego objawił nam z wolna swój rozpaczliwy prymitywizm. Nastąpiła symptomatyczna zmiana w naszym stosunku do świata – zerwanie z myśleniem deterministycznym i redukcyjnym. Właśnie ta metamorfoza umysłowości stała się bodaj czymś najbardziej charakterystycznym dla nas w latach siedemdziesiątych. Marksizm przestał nas zadowalać, nie satysfakcjonowały lansowane wtedy na Zachodzie teorie podejrzeń – problemy, z którymi się konfrontowaliśmy każdego dnia, nie dawały się rozwiązać na polu gry ego–id–libido czy walki płci.
Bardziej niż o cokolwiek innego chodziło o zdobycie umiejętności afirmacji świata, o wielkie „tak” dla życia. Do kolejki za „Ulissesem” Joyce’a na ulicy przed księgarniami ustawiły się nienotowane tłumy (książka ukazała się w pamiętnym tłumaczeniu Macieja Słomczyńskiego w roku 1969 w nakładzie 40 tys. egzemplarzy, który rozszedł się natychmiast). Poszukiwaliśmy we wszelkich możliwych kierunkach nowych propozycji, ciążyło nam czarnowidztwo, czyli krytyka dla krytyki i potępianie w czambuł postaw innych niż własna. Staraliśmy się cyzelować umiejętność rozumienia odmiennego stanowiska. Nie było to łatwe – wschodnioeuropejska szkoła ironii, pastiszu, karykatury, złośliwego dowcipu miała za sobą silną intelektualną i artystyczną tradycję; my zaś przeszliśmy tylko lekcję pokory (doświadczając krachu naszych iluzji) i nawet nie wszyscy z nas słyszeli o seminarium z lektury tekstów klasycznych u profesorów z tzw. warszawskiej szkoły historyków idei, którzy przed Marcem na wydziale filozofii i socjologii, a także wśród średniowieczników na wydziale historii w Warszawie, domagali się, aby wpierw streścić cudzą wypowiedź, a dopiero potem ją interpretować, obalić lub przyswoić zawarte w niej stanowisko. Ci, co lubili wyciągać wnioski z odebranej lekcji życia, mieli w przyszłości żywić odrazę do demagogii; rozumieli też, że złośliwy śmiech, drwina i ironia są rodzajem unicestwiania adwersarza, a za tym sardonicznym pomniejszaniem i wykoślawianiem cudzych poglądów nieodmiennie odnajdzie się jakieś zatrute źródło; może nienawiści, może rywalizacji, może tylko przeczucia mielizn swojej wiedzy o świecie i odebranej edukacji czy niechęci do rozstania się z nawykiem kontrolera słuszności cudzego światopoglądu – nie chcieliśmy sobie zaprzątać głowy tego rodzaju śledztwem; świat wydawał się ciekawszy od gorzkich domysłów niewiele różniących się od plotki. Co nam jeszcze ciążyło? W polityce – postawa pogardy dla świata i odruch destrukcji dla destrukcji (znamionujący goszystów na Zachodzie i absolutystów na Wschodzie), filozofia „wszystko albo nic” (cechująca fundamentalistów lewicy i prawicy), przeświadczenie, że „wszystko już było”, negowanie możliwości zmian i zwątpienie w nieustanne odnawianie się postaci świata. Doskwierał dialektyczny materialistyczny redukcjonizm i nihilizm (odmawiające myśleniu o zjawiskach z zakresu życia duchowego, w tym – o kulturze, sztuce, wierzeniach, obyczajach – prawomocności, a samym tym zjawiskom samoistnego istnienia, wagi, siły motywującej ludzką egzystencję i poszczególne działania). Ta charakterystyczna dla nas przygoda zdobywania szerszej perspektywy widzenia rzeczy tego świata, ich wzajemnych związków, proporcji, miary; wyważonego osądu przypadła na wczesne lata siedemdziesiąte.
Dziwnym, lecz wytłumaczalnym zbiegiem okoliczności ten poznawczy przewrót dokonał się w naszych głowach i na naszych wschodnioeuropejskich terenach. Dużą rolę odegrała w tym fenomenologia Husserla i jej postulat „powrotu do rzeczy”, filozofia Heideggera, hermeneutyka, a przede wszystkim kompromitacja ,,chochołów abstrakcji” (Gombrowicz dixit) i ich nadprodukcja w teoriach mnożonych w naukach społecznych tego czasu. Wielką rolę znowu odegrał Kołakowski i jego konfrontacja z „Horror metaphysicus”. Książkę o tym tytule opublikował w roku 1988, ale już od zbiorów rozpraw „Kultura i fetysze”, 1967, i „Obecność mitu”, także powstałego jeszcze przed Marcem, lecz ogłoszonego już na emigracji w roku 1972, przez książkę o Pascalu i jansenistach, jego droga, którą byliśmy w stanie pojąć i na jaką sami wkroczyliśmy, zapewne z daleko mniejszym rygoryzmem intelektualnym, wiodła ku horyzontom odsłaniającym rzeczywistość inną niż fizyczna; utajonym nerwem jego filozofowania było pytanie o sens. Zarazem była to droga jak balansowanie na niewidocznej linie rozpiętej nad przepaścią: wystrzegając się fundamentalizmu i historycystycznych alegorii, nie chcieliśmy wyzbyć się sceptycznego spojrzenia i przeświadczenia o zawiłej, wręcz dwuznacznej, a może nawet z przyrodzenia konfliktowej, naturze spraw, wartości i poczynań ludzkich. Historia rozumiana jako zbiór wydarzeń zaszłych w danym czasie, tak samo jak polityka utożsamiana z grą o władzę, nie przedstawiały dla nas ani większego sensu, ani specjalnej wartości, a filozofia nęciła o tyle, o ile jej pytania wykraczały poza świat fizyczny i ograniczenia uznawane przez umysły ukształtowane w szkołach materializmu dialektycznego, lwowsko-warszawskiej, analitycznej czy lingwistycznej, zakotwiczonej w twierdzeniu, iż granice świata są wytknięte przez granice naszego języka. Walczyliśmy o prawo do wyobraźni, poznania intuicyjnego, pozaracjonalnego, poszerzenia znanych sposobów percepcji świata. Najzdolniejsi studenci Kołakowskiego, których nazwiska sam rozsławił na naszym wydziale, rozproszyli się po świecie. Żaden z nich nie wytrwał na tej drodze; metafizyka, tak samo jak poszukiwanie kamienia filozoficznego w postaci filozofii systemowej, znajdowała się w odwrocie. Poszli drogą wąskiej specjalizacji naukowej lub zmienili kierunek studiów na bardziej praktyczny. Ci, co pozostali w kraju, zmierzali – bezwiednie – drogą przetartą; podobne roszczenia formułowali Albert Camus, a w Polsce Jan Strzelecki w zapiskach o doświadczeniu okupacji, przedtem zaś Stanisław Brzozowski i Henryk Elzenberg, dwaj ostatni odkrywani od nowa, jakkolwiek w różnych środowiskach, w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. W naukach społecznych istniał już szeroki trakt. Stanisław Ossowski i Stefan Czarnowski byli idolami wydziału socjologii UW wskrzeszonego po roku 1956 wraz z ich twórczością („Dzieła” Czarnowskiego wydano w roku 1956); legendarny dla nas Stanisław Ossowski, zmarły w roku 1963, naznaczył wpływem osobowym i intelektualnym swoich uczniów, a za ich pośrednictwem – był wśród nich Jakub Karpiński, ulubiony asystent profesora, który prowadził z nami ćwiczenia od pierwszego roku studiów – cały nasz wydział. Ossowski i jego żona Maria, której wykład o etosie rycerskim w kulturze polskiej i europejskiej przyciągał wszystkich studentów, kiedy zaczynaliśmy się uczyć na UW, byli założycielami polskiej socjologii współczesnej. Na Zachodzie ta nauka pozostawała pod wpływem durkheimowskiego pozytywizmu i wszelakich izmów, my od początku uczyliśmy się natomiast na UW stawiać pytania o jakość ładu społecznego, jego charakter i cechy, wychodząc nawet w badaniach empirycznych, ankietach i testach od badania życia umysłowego i duchowego; było to może znamieniem nieopisanej do dzisiaj szkoły polskiej w socjologii, która nigdy nie przeszła przez fazę marksistowską z jej dogmatem jednokierunkowej zależności między „bazą” i zdeterminowaną przez nią „nadbudową”, co już przed wojną, poczynając od Czarnowskiego, Znanieckiego i Chałasińskiego, trwale ją naznaczyło. Obrót steru wytyczającego życiu intelektualnemu nowy kierunek dokonywał się w Europie od dawna.
Marek Edelman – o którym nie mogę nie myśleć, kreśląc te słowa; mija zaledwie doba od jego odejścia – uważał, że powojenna degradacja umysłowości europejskiej nastąpiła jako bezpośredni skutek Holocaustu. Taki punkt widzenia zapewne da się obronić. Edelman twierdził, że Holocaust spowodował zmianę myślenia o wszystkim, co ludzkie. Ta zmiana była wielka i nieodwracalna – na miarę Kopernikańskiego przewrotu w kosmologii w wyniku zastąpienia wizji Ptolemeusza przez Kopernikańską intuicję kosmosu, zgodnie z którą to nie Słońce i planety krążą wokół Ziemi, lecz Ziemia z planetami wokół Słońca. Przyjmujemy przecież na wiarę i bez zdziwienia, że wskutek rewelacji Kopernika w myśleniu o sprawach ziemskich nastąpiła bezsprzecznie ich degradacja, bowiem utraciły swoje bezwzględne znaczenie i centralne miejsce w porządku kosmicznym. Dzieło zniszczenia dokonane podczas II wojny światowej według Edelmana bezpowrotnie podcięło ideologię postępu wraz z jej fundamentem – wiarą w dobrą naturę człowieka. Dla niego samego oznaczało to konieczność przemyślenia ideologii Bundu, socjalistycznej organizacji żydowskiej, o której pamięć podtrzymywał całe życie. Nie lubił o tym mówić wprost. Uparcie i pod jakimkolwiek pretekstem dowodził jednak, że klęska dotychczasowej wizji świata i człowieka zapisała się w rozwijanych na Zachodzie naukach społecznych spotęgowaniem odruchu intelektualnej redukcji i relatywizacji wszelkich wartości, łącznie z samą wizją życia ludzkiego i waloru człowieczeństwa. Holocaust – twierdził – nauczył pogardy do człowieka, pokazał, że z człowiekiem można zrobić wszystko i ani kultura, ani religia, ani cywilizacja czy nauka nie stanęły temu na przeszkodzie; wręcz przeciwnie, widząc swoją bezradność, przestały stawiać bariery szerzącemu się złu i z czasem same mu uległy. Nauki techniczne miały olbrzymi wkład w dzieło opracowania metod masowej Zagłady; także socjotechnika. Był na to szczególnie wyczulony. Tropił we wszelkich dziedzinach ludzkiej aktywności triumf nikczemnych eksperymentów. Mówił o złej i zwierzęcej naturze ludzkiej, jakby z natury uzdolnionej do wyrządzania krzywdy (człowiek to jedyne zwierzę, powtarzał, które niszczy własny gatunek). Obserwacje takie czynił ze szczególnego, odosobnionego punktu widzenia, bo w jego osobie złączył się zarazem badacz i lekarz ludzkiej natury. Temu rzeczywistemu Camusowskiemu doktorowi Rieux dane było wypróbować ją wraz z całym kodeksem europejskiej kultury i poddać na swoim osobistym przykładzie wszelkim możliwym sprawdzianom męstwa i granic wytrzymałości. W jego wizję historii i kultury wpisane zostało dzieło zniszczenia. Ukryte, niewypowiedziane, nienazwane, było nieuchronne i irracjonalne. Jego korzeń w każdej cywilizacji i w każdej kulturze był zawsze ten sam – moment, w którym człowieka odziera się z ludzkich przymiotów, odmawia mu się prawa do istnienia, uznaje za nie-człowieka. Przydarzyło się to Żydom, za jego życia. W młodości i w warunkach najbardziej ekstremalnych potrafił się temu przeciwstawić z bronią w ręku, a kiedy trzeba było – przebiegłością, gołymi rękoma, zwierzęcym instynktem tropionego człowieka, który nie zamienił go jednak, wiemy o tym, w bestię. Już podczas Zagłady i po niej celem jego życia stało się uniemożliwienie jej: ocalenie od nieludzkiego losu jej ofiar także po ich śmierci przez utrwalanie pamięci o nich – konkretnych, pojedynczych; jakby chciał na zawsze ocalić od zapomnienia rysy ich twarzy i charakteru; wyodrębnić je z całej tej abstrakcyjnej unicestwionej zbiorowości i uczłowieczyć ją, ukazując w ten sposób potworność tego ekscesu, zrządzonego ludziom przez ludzi, i czyniąc z tego przestrogę dla współczesnych i potomnych. W wymiarze praktycznym była to walka o każde istnienie ludzkie – godne życie lub godną śmierć; po wojnie wytrwał przy tym usiłowaniu – został lekarzem kardiologiem. Walczył o życie każdego pacjenta i o każde życie, angażował się w każdy konflikt zbrojny, w którym dostrzegał tlącą się groźbę ludobójstwa, gdy trzeba było – także przeciwko Izraelowi. Nie był filozofem, ale właściwe mu było dążenie do zgłębienia sekretu życia ludzkiego, uchwycenia jego istoty, do dochowania wierności prawdom zdobytym i przekazania ich potomnym. Miał niezwykle rozwinięty zmysł obserwacji, czujnej i rejestrującej wszelkie odcienie doświadczenia, zapisującej na kliszy pamięci odruchy istoty zwanej człowiekiem bez przypisywania im waloru etycznego, tak jak badali tę naturę najwięksi przedstawiciele ludzkości. Mógłby za nimi powiedzieć: ,,Nic, co ludzkie, nie jest mi obce” – gdyby nie to, że unikał deklaracji w języku pojęć ogólnych i intelektualnych. Był raczej jak wielki pisarz. Doświadczenie Holocaustu mogło porazić i sparaliżować, zwłaszcza jeśli tak jak on doświadczyło się (miało odwagę doświadczyć) przede wszystkim ogromu zbrodniczości ludzkiej natury; reakcja Edelmana przypomina sposób reagowania największych artystów naznaczonych tym przeżyciem, takich jak Tadeusz Borowski, Imre Kertész, Czesław Miłosz, Primo Levi. Jak oni czuł się powołany do dania świadectwa i starał się latami odnaleźć właściwy sposób wyrażenia go i przekazania. Widziałam, jak szukał nazw i słów. Paula Sawicka potrafiła otoczyć go opieką i serdecznym zrozumieniem, spisywała pod dyktando jego wspomnienia; potrafił ją besztać, kiedy w jej zapisie raził go własny język. Unikał określeń wzniosłych, wieloznacznych, usuwał ogólnikowe, nazbyt lotne. Zabiegał o wierność świadectwa, mowę prostą i najbliższą zapamiętanym doznaniom. Szukał słów właściwych – nie ogólnych, nie szumnych, nie patetycznych; nazw w jego odczuciu najbliższych samemu doświadczeniu i jego naturze – zawsze fizycznej, konkretnej, nieuogólnionej. Potrafił obłożyć się wojskowymi mapami opisywanego terenu; opowiadając, sprawdzał każdy szczegół. Jak wielki pisarz nigdy nie wypowiadał wprost morału; chciał go przekazać swoimi wspomnieniami i całym swoim niezwykłym życiem. Tropił w sztuce, literaturze, nauce, języku intelektualistów, dziennikarzy, polityków zarodki zła; miało ono dla niego zawsze tę samą postać: niedostrzeganie w ludziach waloru człowieczeństwa i sprowadzanie ludzkiego istnienia do zredukowanego, ogołoconego, okaleczonego obrazu już w punkcie wyjścia, na początku rozmowy czy rozumowania. Doznał wszystkiego, co można uczynić z człowiekiem, i wiedział jedno – to do końca jest człowiek, i to, co stanowi o jego wartości jedynej, niepowtarzalnej, to jego życie. Z tego punktu widzenia krytykował też sztukę nowoczesną, zwłaszcza malarstwo abstrakcyjne, które jego zdaniem wyrzekło się człowieka, wpierw bawiąc się w jego deformowanie, aby w końcu go unicestwić. Lecz z tego samego punktu widzenia przyznawał wartość architekturze Libeskinda i ekspozycji w waszyngtońskim Muzeum Holocaustu, gdyż ta sztuka potrafiła wiernie i przejmująco utrwalić akt nieludzkiej deformacji. Był w tym swoim dążeniu ocalenia każdego pojedynczego życia wielki, proroczy, zapamiętały. Podobny duchowo artystom i myślicielom naszego czasu, którzy wywarli na nas największy wpływ. I oni, i my poszukiwaliśmy swojego kamienia filozoficznego w nieredukowalnej wartości życia ludzkiego. Marek Edelman posiadł go instynktem męstwa i wierności pośród doświadczeń XX wieku odsłaniających raniące prawdy o kulturze europejskiej.
Pojawił się w naszym życiu na początku lat siedemdziesiątych. Pamiętam go w mieszkaniu Wiktora Woroszylskiego, może to były urodziny gospodarza, może święta Wielkiej Nocy; rozmowa, wydaje mi się, miała związek z Sołżenicynem, jego ekspulsją, jego książką i mówiliśmy, jak zawsze wtedy, co robić, jak przezwyciężyć własną niemoc. Siedzieliśmy na ziemi w dużym pokoju jadalnym. Nieznany mi człowiek oparty plecami o drzwi balkonu przesunął w pewnym momencie po naszych twarzach uważnym spojrzeniem przenikającym chmury dymu papierosowego i rzucił: – Bez powielacza nie ruszycie z miejsca, pokażę wam, jeśli chcecie, jak to się robi; dosyć tego mędrkowania, weźcie się do konkretnej roboty. Wydał mi się zarozumiały i nieodpowiedzialny; takie słowa mógł wypowiedzieć tylko ktoś całkowicie nieświadomy rzeczy (czyli nieświadomy, jak sądziłam, primo, naszej niezwykle skomplikowanej sytuacji, secundo, politycznie naiwny). Dwa–trzy lata później w tym samym pokoju wciąż mędrkowaliśmy, to znaczy biliśmy się z myślami, czy uruchomić „Zapis” i czy moment jest ku temu właściwy...
Marek przyszedł wtedy do nas za szybko. Zazwyczaj zjawiał się w porę. To też było jego niezwykłą cechą. Przybywał z konkretną propozycją i wskazywał, jak należy postąpić. Zawdzięczam mu pod tym względem ogromnie dużo, jedna z jego akcji ratunkowych dotyczyła „Zeszytów Literackich”, poparł też swoim nazwiskiem „Apel Antygony” w obronie pamięci o dąbrowszczakach, który bez jego podpisu byłby skazany na fiasko. Mówią, że bywał brutalny i obcesowy, że obsztorcowywał najbliższych współpracowników, poniżał kobiety i wymyślał dziennikarzom za stawianie głupich pytań. Ktokolwiek się na niego uskarżał, nie mógł mieć wątpliwości, że za każdym jego gestem i zachowaniem kryła się zawsze ta sama nauczka, ten sam morał. Krzyczał na tych, którzy się dziwili, że Żyd konający w getcie z głodu nie chciał się przeciwstawić okupantowi i gnany na Umschlagplatz nie walczył o swoje życie – bo żaden człowiek konający z głodu i bezbronny, nie tylko Żyd, nie jest do tego zdolny. Łatwo się irytował. Denerwowały go nawet osoby, które w swoim stronniczym, jakkolwiek przenikliwym, odważnym i prekursorsko narysowanym obrazie niedoli Żydów rezygnowały z prawdy szerszej: uważał, nie mówiąc tego wprost, że przenikliwa, odważna i prekursorska analiza ludzkich zachowań nie może się ograniczać do opisu losu żydowskiego i żydowskich spraw. Był najbardziej wyrozumiały dla tych spośród nas, którzy do prawd o człowieczeństwie i ludzkiej naturze dochodzili drogą odkrywania tragedii losu żydowskiego; przyprawiali go o złość ci, którzy nie byli w stanie ujrzeć ludzkiej krzywdy i bólu poza historią Żydów. A także ci, którzy historii Żydów odbierali prawdę i kolor. Ci, którzy – jak mówił – nią handlowali, i ci, którzy ją fałszowali nadmiernym patosem. Słowem, irytował się często, ale miał ku temu swoje głęboko przemyślane powody i instynktem potwierdzaną wierność doznaniu. W ostatecznej instancji chodziło mu o prawdę doświadczenia. Zupełnie niedawno napisał o miłości w getcie i o tym, co przeżył podczas Powstania Warszawskiego roku 1944. Obie te wiekopomne opowieści ogłosił na łamach „Zeszytów Literackich”. Może obawiał się, że gdzie indziej byłyby drukowane czy czytane z jakichś ubocznych – dla niego – powodów. Obie przysporzyły nam największą liczbę czytelników (mówią o tym dane pozyskane w internecie). A on nie chciał, jak mówił, „kupczyć Żydami”.
Interesował się literaturą, choć nie czytał wszystkiego. Był niezwykle inteligentny, niezwykle spostrzegawczy i dogłębnie mądry. Znał na wylot ludzką naturę – przenikał cudze intencje, reakcje, zachowania. Słynął z nieomylnej diagnozy. Potrafił przepowiedzieć nie tylko rozwój choroby, ale także nastrój chorego. Znał prawdy najtrudniejsze: że ból jest straszny, że choroba wystawia pacjenta na najcięższe próby, on zaś – swoich najbliższych. Troską i akcją ratunkową obejmował jednych i drugich. Hanna Krall w ostatnim filmie o Edelmanie użyła porównania, mówiąc, że był on jak dobry Charon, który towarzyszył w przeprawie na drugi brzeg i potrafił sprawić, żeby nie była bolesna, samotna, gorzka. To prawda, starał się odchodzącym zaoszczędzić mąk i towarzyszył im do końca, nikogo nie opuścił. Każdą śmierć traktował jak osobistą porażkę. Uczuciowo i umysłowo pozostał bundowcem. Wspomniałam, że Jacek Kuroń na początku lat sześćdziesiątych w ,,komandosach” ujrzał spełnienie swojego ideału ruchu społecznego. Na tej samej zasadzie Marek Edelman, zawsze wierny pamięci Bundu, który go ukształtował w jego sierocej młodości i w którym odnalazł swoją nieistniejącą wtedy rodzinę, potrafił w połowie lat siedemdziesiątych rozpoznać się w korowcach i ich etosie. Wiele razy go w Polsce zraniono. Zadra, że nie zaproponowano mu wstąpienia do KOR-u, była może najtrwalsza. – A tam, mówili, że mają dla mnie co innego i trzymają mnie na inną okazję, skwitował, kiedy go kiedyś spytałam, czy kiedykolwiek padła taka propozycja. Pod koniec życia wrócił do tego tematu.
Edelman był dla nas ważny z kilku powodów. Samo jego istnienie w Polsce wskazywało, że historia Żydów nie skończyła się Zagładą i że muszą oni zdobyć się na ukształtowanie nowej postaci swojej tożsamości. Po wojnie doprowadził do rozwiązania polskiej sekcji Bundu, gdyż uważał jej istnienie z góry skazane na polityczny fałsz w kraju, gdzie nie było już ani żydowskiej społeczności, ani jej języka, obyczajów, kultury. Najbliżsi towarzysze – Antek i Cywia – pojechali do Izraela. Edelman nie wierzył w syjonizm. Chciał być strażnikiem grobów poległych w getcie. Łapczywie kochał życie, mówił, że każdy, kto ocalał, rozumie, że najwyższą wartością jest samo życie. Założył rodzinę, został lekarzem, nie zapomniał, kim jest, i nie chciał zapomnieć przez co przeszedł. Był ważny dla każdego, kto stawiał sobie pytanie o to, w jaki sposób można, żyjąc w Polsce i czując się Polakiem, pozostać Żydem, nie wypierając pamięci o swoich żydowskich przodkach i ich losie. Dlatego z czasem dla nas, ludzi innego pokolenia, urodzonych po wojnie, o korzeniach wplątanych w mrok żydowskiej śmierci, nieznających języka i kultury innej niż polska, Edelman stał się kimś niezwykle ważnym, kiedy przyszło nam z kolei doprecyzować swoją tożsamość. Na początku lat siedemdziesiątych, wskutek wywołanej antysemickimi nastrojami fali emigracji naszych przyjaciół z Polski, musieliśmy sobie postawić to pytanie z całą ostrością. Edelman torował drogę tym, którzy nie chcieli wypierać się swojej tożsamości, to znaczy o niej zapomnieć, pomijać milczeniem czy też okrywać tajemnicą – jak zdarzało się wśród spolonizowanych ludzi z żydowskich rodzin w pokoleniu Edelmana. Niektórzy nieco młodsi od nas po Marcu poszli w inną stronę — starali się wskrzesić obyczaje, a nawet ortodoksyjną wiarę. Ludzie opozycji demokratycznej, zwłaszcza w jej masowym okresie, wzmacniali swoje więzi ze społeczeństwem; niekiedy towarzyszyła temu konwersja na katolicyzm. Edelman również w swoim ateizmie pozostał bundowcem, chciał państwa świeckiego z miejscem dla wszystkich wyznań. O środowisku żydowskich konwertytów wypowiadał się ze sceptycyzmem: jego zdaniem podjęli się nieudolnej imitacji wzorów, które nie mogą zostać wskrzeszone poza swoim naturalnym środowiskiem historycznym. Irytowali go ci, co swoim zachowaniem na scenie publicznej lub prywatnej dowodzili, iż niewygodna jest im pamięć rodzinnych korzeni. A najbardziej może ci, którzy starali się swoją żydowskość oprzeć o państwowe pieniądze i zrobić z niej wizytówkę. Sam wydawał się tym, który wyciąga wnioski z historii Żydów polskich i nie chce ani swojej tożsamości żydowskiej unicestwić czy zatrzeć, ani jej umacniać szablonami zachowań przejętymi z martwej jego zdaniem tradycji, lecz zbudować ją w Polsce — po Zagładzie, po powojennych pogromach, po antysemickich ekscesach oficjalnej polityki państwowej — własną egzystencją i poprzez utrwalanie pamięci o heroicznej walce Żydów o należne im ludzkie prawa. Oraz o ich równoprawne istnienie w polskiej historii i naszym życiu państwowym i obywatelskim. Sądził, że powinien był właśnie z tych względów zostać powołany do KOR-u. Byłaby to najbardziej wymowna adopcja bohaterstwa Żydów przez polską tradycję oporu i rodzimą tradycję republikańską kształtującą w podziemiu postawy obywatelskie. To nie nastąpiło; taka propozycja nie padła, jak pisałam, wobec nikogo naznaczonego stygmatem Marca; proszono go wtedy jedynie o złożenie podpisu pod Listem 101 w sprawie konstytucji, co uczynił. Czy to on był wówczas zbyt odległy od środowiska KOR-u, czy nie pomyślano o nim z rozmysłem — nie wiadomo. Dopiero w latach osiemdziesiątych, w czasie pierwszej ,,Solidarności”, Edelman, z temperamentu żołnierz pierwszej linii, znowu odnalazł swoje miejsce wśród walczących. W Polsce niepodległej został odznaczony Orderem Orła Białego, najwyższym wyróżnieniem państwowym. Odebrał je w imieniu tych, co zginęli, tych, co wyjechali, i tych, którzy zdecydowali się żyć w Polsce — ten gest ze strony niepodległego i demokratycznego państwa polskiego miał dla niego olbrzymią wymowę; miał też znaczenie dla wszystkich Żydów polskich w kraju i na świecie.
Na jego pogrzebie zgłoszono słuszną propozycję, aby Muzeum Żydów Polskich wznoszone przy pomniku Bohaterów Getta w Warszawie, opodal miejsca śmierci jego przyjaciół z Żydowskiej Organizacji Bojowej, nosiło imię Marka Edelmana. Wolno sądzić, że Polska mogłaby się zdobyć na oddanie sprawiedliwości straceńczej walce o godną śmierć osamotnionym bojowcom z getta także w inny sposób. Należałoby przyznać wreszcie Edelmanowi z towarzyszami równoprawne miejsce w jej historii, obok żołnierzy AK i innych uznanych formacji zbrojnych. Muzeum Powstania Warszawskiego mogłoby w tym celu zostać przemianowane na Muzeum Obojga Powstań Warszawskich i oprowadzać po stolicy wycieczki złożone z turystów i uczniów szlakiem Marka Edelmana, bohaterskiego żołnierza roku 1943 i 1944.
Jeśli chodzi o mnie, podziwiałam jego męstwo i wielką ludzką klasę straceńczego bojowca. Przywracał mi koloryt dzieciństwa; tak bardzo przypominał nieulękłych i dumnych, uczestników wojny w Hiszpanii, przyjaciół mojego ojca i jego samego. Jego rysy miał być może każdy wysłużony żołnierz pierwszej linii, a ja mam do takich słabość.
Edelman był strażnikiem pamięci o swoich towarzyszach broni i o kulturze powstałej w języku jidysz. Był też strażnikiem każdej słusznej sprawy. Zjawiał się niezapowiedziany i nieproszony, jak wtedy na początku lat siedemdziesiątych w mieszkaniu Woroszylskiego, i przybywał z konkretną pomocą i otaczał opieką. Niczego nie czynił z wyrachowania, nie kalkulował szans zwycięstwa, sukcesu, przeżycia. Kto był osamotniony i zdany tylko na siebie, mógł w potrzebie zaznać jego życzliwej uwagi. Czuliśmy jego obecność w naszym życiu, jego ciekawość naszych spraw, jego uważne zainteresowanie, co sprawiało, że udzielała się nam jego moc, brawura, bezinteresowność. Tchnął w nas swojego niezależnego, nieustraszonego i nieprzekupnego ducha. Ktokolwiek widział go pochylonego nad chorym, zatrzyma w pamięci jego uśmiech, głos delikatny, ściszony, czułe słowa płynące z serca, dyktowane mądrym doświadczeniem, wzbudzające siłę do walki o życie i pragnienie życia — tkliwość, jakiej doznało się tylko ze strony własnych rodziców. Był w takich chwilach nieosłonięty, bez ochronnej maski i dopiero wtedy pojmowało się, jak wielkie serce miał ten niezwykły człowiek i że to ono było motorem jego postępowania. Był męski, silny i zawsze po stronie słabszych — chorych, ranionych, skazanych na klęskę i zagładę i stawiających czoła losowi. Jeśli nie on miał wzbudzać miłość i podziw, to kto? Toteż jak chyba każda z nas, członkiń batalionu kobiecego Marka Edelmana, chciałabym być i być, i być pod jego dowództwem. I żeby nas obsztorcowywał i nigdy nie opuścił.