Jeszcze 2 minuty czytania

Łukasz Gorczyca

DOBRY WIECZÓR:
Lot kulą w płot

Łukasz Gorczyca

Łukasz Gorczyca

Jedziemy na lotnisko i pan Wiesław, taksówkarz, mówi: „Świat rozrasta się we wszystkie strony, a im staje się większy, tym więcej w nim zakamarków. Świat staje się globalny, a im bardziej globalny, tym bardziej lokalny. Dzięki nowym środkom komunikacji to, co globalne, staje się szybciej tym bardziej globalne, ale to, co lokalne – też łatwiej dostępne”. Racja, można na przykład wsiąść w samolot i polecieć z jednego lokalnego miejsca w inne miejsce lokalne po drugiej stronie oceanu, żeby zobaczyć, że z każdej perspektywy sprawa ta wygląda podobnie.

Nie to, żeby podróż lekką była. Każda lokalna kultura szczelnie wypełnia własne terytorium – tym bardziej, im mniej zdolna jest do podbicia reszty świata. Tak więc nie popuści nawet na pokładzie samolotu odlatującego z Warszawy na drugi koniec świata. Kultura lokalna gra też niezawodnie kartą niedrogiej nostalgii. Niby wszystko wiadomo, a jednak melodia ze „Stawki większej niż życie”, witająca pasażerów na pokładzie zakupionego przez narodowego przewoźnika nowoczesnego samolotu typu Dreamliner, wywołuje efekt chwilowego zawieszenia. Muzyka filmowa Jerzego Matuszkiewicza awansowana do rangi oficjalnej, polskiej elevator music to propozycja przemyślana i rozbrajająca zarazem – na chwilę przed odlotem wszystkie te znajome obrazy z filmowych czołówek i napisów końcowych przemykają przed oczyma, mieszając się z odgłosami nerwowgo upychania bagażu podręcznego i kliknięciami pasów bezpieczeństwa. Proszę się przygotować na daleki lot!

Muzyka z Klossa to sprawa lokalna, tania. Samolot z Ameryki – Dreamliner – i jego usterki wynikłe z niedotarcia podobno (w moim ktoś nie dotarł drzwi do toalety) to temat globalny, czyli kosztowny. Głośny swego czasu slogan „Działać lokalnie, myśleć globalnie”, jeśli tylko roztropnie go rozczytać, zawierał w sobie złotą receptę na sukces. A więc: zarabiać globalnie, wydawać lokalnie. W szybkim samolocie na długim dystansie jakoś łatwiej objąć myślami większy kawałek rzeczywistości. Szybkość i łatwość komunikacji (chociaż, jak twierdzi współpasażerka, NASA wciąż nie chce uwolnić opracowanej już z dawna technologii teleportacji) nieustannie odmienia sytuację. Oto geograficzne miejsce pobytu nie ma już większego znaczenia. Wszędzie w zasadzie są już dostępne te dwie równoległe opcje: ekonomiczna lokalna lub ekskluzywna globalna. Najlepiej zresztą widać to w samolocie, w tym szczególnym momencie, w którym personel pokładowy zasuwa zasłonki między poszczególnymi klasami. Owszem, zgodnie z podstawową wykładnią kapitalizmu – im klasa zamożna bardziej zamożna, tym biedni mniej biedni. Tę zasadę próbuje egzekwować Slavoj Žižek, który – jak przyznał w jednym z wywiadów – przy wysiadaniu z samolotu zawsze przechadza się między siedzeniami biznes class w poszukiwaniu solidnych, darmowych skarpet.

Nim jednak dotkniemy na powrót ziemi, jedna jeszcze niepokojąca myśl, że zasada lokalne vs globalne aplikuje się doskonale również do sztuki i wszelkich kultur jej pokrewnych. Na pokładzie polskiego Dreamlinera każdy może skorzystać z umieszczonego w fotelu centrum rozrywki, obejrzeć filmy, ulubiony program telewizyjny (pod warunkiem, że jest nim właśnie ten, a nie inny) czy postawić pasjansa. W dziale globalnym określonym hasłowo „Kino hollywodzkie” można obejrzeć „Grawitację” (no chyba, że ktoś jest nieszczęśliwie pochłonięty lekturą książki „Katastrofy lotnicze” zakupionej w kiosku na lotnisku Okęcie). Za to w dziale lokalnym – „kino polskie” – obrazy krzepiące inaczej: film o starej nomenklaturze niszczącej zdrowy, młody polski biznes, political fiction o wspólnej z kryminalistami operacji polskich służb z wojną w Afganistanie w tle, a na dodatek coś na kształt romantycznej komedii o młodej polskiej parze na saksach w Hiszpanii – on niechcący zabija człowieka, ona świadomie dokonuje aborcji ich dziecka. Kultura lokalna, to warto może skwitować, zdradza niezmienną skłonność do autokrytyki,  a czasem wręcz aż do samookaleczenia. A może to tylko jej specyficzny, słowiański rys. Jak to powiedział przy kolacji filolog z Toronto (gdzie właśnie lądujemy) do znajomego, też Kanadyjczyka, który uparcie kwestionował odrębność literatury słowiańskiej od literatury w ogólności: jest mroczna, skupiona na sobie i mało w niej pejzażu.

No więc właśnie, Toronto. Czy tak budowniczy i wizjonerzy Unii Europejskiej wyobrażali sobie społeczeństwo przyszłości? Idealnie multietniczne miasto, duże i małe zarazem, wysokie i bardzo niskie, w którym zarówno ideał lokalności (tradycji), jak i globalności (kapitału) znajduje wyraźnie widoczną reprezentację. Tutaj też, w scenerii zaskakująco egalitarnej, gdzie w wielobarwym tłumie bezdomnymi są przeważnie biali mężczyźni (coś jakby w Warszawie?), można też nauczyć się wiele o tym, komu i do czego potrzebna jest globalna kultura i sztuka.

Fiński architekt, który pod koniec lat 50. wygrał konkurs architektoniczny na nowy gmach ratusza w Toronto, zaproponował, aby plac przed nowoczesnym, reprezentacyjnym gmachem wzbogacić jedną z rzeźb słynnego (globalnie) brytyjskiego artysty Henry'ego Moore'a. Sprawa wywołała wielkie kontrowersje, szczególnie z uwagi na kwotę 100 000 dolarów, którą trzeba było zapłacić za rzeźbę. Ostatecznie mer miasta pozyskał środki z prywatnych źródeł i w 1966 roku monumentalna brązowa figura stanęła przed wejściem do ratusza jako pierwsze w mieście dzieło sztuki nowoczesnej w przestrzeni publicznej. To dzieło wraz z wysokościowym gmachem ratusza wyrażało idealnie kosmpolityczne, nowoczesne aspiracje kanadyjskiego miasta. Co prawda ówczesny mer poniósł przez tę sprawę porażkę w staraniach o reelekcję, za to miasto zaskarbiło sobie sympatię artysty, który przekazał obszerny dar dla lokalnego muzeum. Obecnie Toronto szczyci się największą na świecie kolekcją prac Moore'a w zbiorach publicznych.

Ta historia kojarzy się z innym lokalnym epizodem tego globalnego artysty. W 1959 roku w warszawskiej Zachęcie odbyła się wystawa indywidualna Henry Moore'a – jedna z wyjątkowych wówczas prezentacji nowoczesnej, zachodniej sztuki w Polsce. Ten głośny i inspirujący pokaz dziś pamiętany jest głównie ze względu na anonsujący go plakat projektu Henryka Tomaszewskiego – można zresztą ten afisz oglądać na bieżącej wystawie projektanta w Zachęcie. W jakimś sensie nie tylko nad jeziorem Ontario, ale i nad Wisłą doszło za sprawą sławnego brytyjskiego artysty do twórczego zapłodnienia kosmopolitycznej nowoczesności, chociaż globalne aspiracje zostały tu skonsumowane nieco inaczej. W Warszawie skłonni jesteśmy sądzić, że to nie tylko Henry Moore, ale również Tomaszewski i tzw. polska szkoła plakatu są sztuką globalną. W Polsce, ogólnie, kwestia wiary jest istotna. Tymczasem na świecie, globalnym świecie, wciąż więcej liczy się na pieniądze. Niestety, to, co globalne, powoli staje się już tylko kwestią ceny, co gorsza, lokalność też systematycznie drożeje i jedynie lokalna bieda nie przynosi oczekiwanych zysków.

I kiedy samolot ląduje z powrotem w Warszawie, to znowu gra ta sama muzyka. Następnego dnia ktoś (może nawet skołowany pasażer tego rejsu?) wylicytował na aukcji  w Warszawie oryginał okładki jednego z komiksów z kapitanem Klossem za 15 tysięcy złotych. Stawka większa niż życie? Niestety, tylko w walucie lokalnej. Sentyment wciąż wygrywa tu z aspiracjami.