Zbyt cichy przemysł
Daniel Koniusz, „Untitled. Catching views”

Zbyt cichy przemysł

Michał Libera

„Nie słyszałem nic. Żyłem w Górnośląskim Okręgu Przemysłowym przez dwadzieścia osiem lat i nie słyszałem nic” – zapis doświadczania pejzażu dźwiękowego

Jeszcze 3 minuty czytania

Nie słyszałem nic. Żyłem w Górnośląskim Okręgu Przemysłowym przez dwadzieścia osiem lat i nie słyszałem nic, mieszkałem między garażami z lewej i garażami z prawej, a naprzeciwko, no może lekko na prawo od mojego bloku i też między garażami z lewej i z prawej stał inny blok, ale przez długie dni, długie miesiące i długie lata, o porankach, w ciągu dnia i w środku nocy nie było nic, co mógłbym usłyszeć.

Tekst Michała Libery jest zapisem doświadczania pejzażu dźwiękowego Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego i stanowi ostatni element projektu „Trzaski”, który miał miejsce w Centrum Sztuki Współczesnej Kronika między 6 a 29 sierpnia 2015. Artyści: Daniel Koniusz, Tomasz Koszewnik, Łukasz Rodziewicz, Łukasz Sosiński.  Kurator: Piotr Drewko.

„Schizolentium”, o którym tu mowa, to rodzaj schizofonii, oderwania dźwięku od źródła akustycznego, które rozwinęło się w miastach przemysłowych, a jego cechą charakterystyczną jest równoczesna obecność źródła akustycznego i całkowita nieobecność efektu dźwiękowego.

Przez dwadzieścia osiem lat budziłem się o godzinie czwartej rano, o każdej czwartej godzinie każdego poranka przez dwadzieścia osiem lat wychodziłem na balkon palić papierosy. Robiłem to po cichu, choć w środku nocy nikt nie mógł mnie usłyszeć, a najpewniej też nikt nie mógł mnie zobaczyć, aż do godziny czwartej pięćdziesiąt, na którą codziennie czekałem i nigdy nie zostałem przez nią zawiedziony, bo z bloku naprzeciwko, no może lekko na prawo, z tego bloku na przystanek autobusowy idzie się nie więcej niż siedem, może osiem minut, więc żeby był jeszcze moment na dopalenie porannego papierosa przed wejściem do autobusu, który odjeżdżał parę minut po piątej, robotnicy wychodzili z tego bloku naprzeciwko, no może lekko na prawo, dokładnie między czwartą pięćdziesiąt a czwartą pięćdziesiąt dwie i zmierzali na przystanek. Codziennie więc wstawałem rano w Górnośląskim Okręgu Przemysłowym, paliłem papierosy i patrzyłem na robotników wychodzących do fabryki. I nie słyszałem nic. Budziłem się w tej dusznej ciszy zbudowanej z azbestu i wypchanej gazetami, ten pierwszy wygłuszał, a te drugie ocieplały mieszkanie, w którym się budziłem do swojego własnego, wewnętrznego, niewyartykułowanego głosu, głosu znudzonego swoim mówieniem i głosu muszącego ciągle mówić, choć nigdy nie słyszałem w pobliżu nikogo, kto taką potrzebę by odczuwał, budziłem się do tego niemego głosu, który dzień w dzień czy też noc w noc był dowodem na bezsenną ciszę mojego mieszkania, budziłem się, odsłaniałem firankę, otwierałem okno balkonowe, przestępowałem przez wysoki próg i znajdowałem się na powietrzu, na świeżym powietrzu, ale poza smrodem palonego węgla nic nie dostawało się do pokoju, a ja mogłem spokojnie palić papierosy na balkonie, patrząc na robotników, którzy wychodzili ze swoich mieszkań, udając się do dumnie wystającej zza horyzontu kopalni, w ciągu godziny docierali do niej autobusem linii dwadzieścia siedem, który po drodze mijał trzy osiedla, pętlę tramwajową, zamkniętą dyskotekę, most, na którym nie było żadnych samochodów jadących ani w lewo, ani w prawo, najpewniej zresztą dlatego, żeby nikogo nie obudzić, bo przecież inni robotnicy muszą spać, a przez te szkody górnicze samochody wpadałyby do dziur, wywołując beznamiętny klekot budzący tych robotników, którzy muszą spać, a oni, nie mając nic innego do roboty, wychodziliby wtedy na balkony i palili papierosy, czekając na swoją zmianę i patrząc na innych robotników wychodzących do fabryki o czwartej pięćdziesiąt albo i czwartej pięćdziesiąt dwie, a także i na mnie, który nie wychodził nigdzie.

Ten blok lekko na prawo miał cztery piętra i osiem klatek schodowych. Na każdym piętrze każdej klatki schodowej mieściły się trzy mieszkania, liczyłem i liczę nadal, trzy mieszkania na każdym piętrze, których są cztery, daje dwanaście mieszkań w każdej klatce schodowej, których jest osiem, co daje dziewięćdziesiąt sześć mieszkań, jeśli nie liczyć strychów i piwnic, do których nigdy nie miałem odwagi zajrzeć, być może razem z nimi byłoby tych komórek mieszkaniowych nawet więcej niż dwa razy więcej, a więc być może sto dziewięćdziesiąt dwie, bo każdemu należy się jedna piwnica, do których to stu dziewięćdziesięciu dwóch należałoby dodać jeszcze przynajmniej osiem strychów, jeśli one w ogóle istnieją, więc mielibyśmy z grubsza dwieście komórek mieszkaniowych, jeśli oczywiście nie liczyć balkonów, które mogłyby stać się tymczasowymi pomieszczeniami mieszkalnymi, więc mielibyśmy już prawie trzysta w sumie, choć z tych ostatnich prawie stu duża część zajmowana była przez kury, które tak samo jak ich właściciele, prawie stu właścicieli, a może nawet prawie trzystu i pewnie tyleż kur, prawie sto lub trzysta w tych kilkuset komórkach wyglądających razem jak wycelowany we mnie gigantyczny głośnik z kurami i ludźmi, i sprzętami domowymi, z których żadne, nigdy, pod żadnym pozorem nie wydało żadnego dźwięku. Kobiet nie było w ogóle. Dzieci też nie było. Więc cokolwiek te kury robiły na tych balkonach, robiły to tak samo cicho jak ich męscy właściciele, którzy ukrywali się za ścianami przynajmniej do czwartej pięćdziesiąt, kiedy zwykle ujawniali swe bezgłośne oblicza, ale bez względu na to, czy była to czwarta pięćdziesiąt rano czy popołudniu, z tych kilkuset mieszkań naprzeciwko mnie, no może trochę na prawo, nie dochodził do mnie żaden odgłos, nawet najmniejszy pomruk, nie brzmiały też głośne krzyki czy trzask tłuczonego szkła. To wszystko, co tam się działo, a coś dziać się jednak musiało, to wszystko musiało być ciszej niż po cichu, te kury i ci męscy właściciele kur, myślałem, bo gdyby zacząć dodawać te wszystkie ciche odgłosy z każdego z prawie trzystu, a niechby nawet i tylko prawie stu komórek mieszkaniowych, to przecież w sumie byłoby całkiem głośno, a jak już wspominałem, nie słyszałem nic, a wiem na pewno, że część okien była otwarta, a więc nic nie dostawało się na zewnątrz i nic nie dostawało się do wewnątrz, więc po co właściwie otwierać okna, zastanawiałem się, paląc papierosy na balkonie i pozwalając, by do mojego mieszkania dostawał się smród, bo nie miałem nigdy w moim mieszkaniu więcej szyb, a oni, myślałem, muszą je mieć, jedną bardzo grubą zaraz za oknem albo więcej niż jedną, może dwie lub trzy szklane ściany, które zatrzymywały wszystkie odgłosy robotniczego życia w Górnośląskim Okręgu Przemysłowym w ich komórkach mieszkaniowych, bo w końcu nic nie było słychać, a więc szyby te były za ich oknami po to, aby nic nie słyszeć albo może dlatego, że nic nie słychać, nigdy nie mogłem się zdecydować.

Nie byłem zbyt szczęśliwy przez tych dwadzieścia osiem lat spędzonych na balkonie w Górnośląskim Okręgu Przemysłowym, choć teraz wiem już, że to codziennie niezawodne poczucie osłupiającej, śmierdzącej ciszy powinienem był nazywać luksusem, powinienem każdej nocy czy też każdego poranka dziękować za nie rozwojowi przemysłu, który przed moimi podnieconymi oczami i na próżno dopominającymi się o to samo uszami dokonywał swojego żywota, żywota, które rozpoczęło się nieznośnym hałasem dzielnic robotniczych przyklejonych do fabryk, a teraz oto kończyło się nieznośną ciszą dzielnic robotniczych kompletnie i na zawsze od nich odklejonych, które oddalone były od kombinatu o godzinę jazdy autobusem linii dwadzieścia siedem, zaledwie godzina jazdy autobusem, która dawała mi do towarzystwa ciszę i robotników wychodzących do fabryki o tej porze, o sześćdziesiąt minut wcześniejszej, niż nakazywałaby konieczność. Kiedy paliłem papierosy o czwartej pięćdziesiąt na balkonie mojego mieszkania, robotnicy wychodzili ze swoich klatek schodowych pojedynczo i z pustymi rękoma, nie mieli teczek ani siatek, nie mieli rowerów ani kapeluszy, ale gdyby było inaczej, nic by to pewnie nie zmieniło, bo nawet ich kroki nie były słyszalne w tej ciszy, ich zatrzaskiwanie drzwi było nieme, a kiedy przyjeżdżał po nich autobus linii dwadzieścia siedem, był on tak samo bezgłośny jak ich zwierzęta na balkonach i dokładnie tak samo sparaliżowany w swej ciszy jak ja palący papierosy na balkonie, co sprawiło w efekcie, że zawsze na tym balkonie wydawało mi się, że wsie i miasta są tak samo śmierdzące i tak samo głuche, choć w telewizorze mówili i chyba nadal mówią, że jest inaczej. Ale wtedy nie miałem telewizora, więc czasem zostawałem tak na balkonie przez cały dzień, jeden na miesiąc, może dwa, nie uzbierałoby się ich więcej niż w sumie rok mojego życia w Górnośląskim Okręgu Przemysłowym, i patrzyłem na blok naprzeciwko mnie, no może trochę na prawo, a nieopodal widziałem skwer i piaskownicę, ale nie było w nich dzieci, bo dzieci w ogóle tam nie było, podobnie jak kobiet i inaczej niż zwierząt, i czekałem tak przez cały dzień, patrząc na opustoszałe ławki, które nawet wieczorem nie zapełniały się zmęczonymi robotnikami, choć ktoś od czasu do czasu przechodził, przemykał właściwie, bo jak inaczej nazwać szybko chodzących, milczących ludzi, ale właściwie nie było nikogo, bo robotnicy przyjeżdżali ze swojej zmiany o godzinie piętnastej i pili wódkę w komórkach mieszkaniowych, nie było ich słychać przez te grube szyby za oknami, ale widać i owszem, było ich całkiem dobrze widać w tych mieszkaniach, ale kto wie, czy nie pili też wódki w piwnicach, a może nawet na strychu, ale ważne, że w bloku, zawsze w bloku albo w pracy, ewentualnie w autobusie, ale nie na dworze, bo na dworze może byłoby ich słychać.

 

A więc ja ich nie słyszałem, bo jak już wspominałem, nic nie słyszałem, a nic nie słyszałem, ponieważ robotnicy pili wódkę w ciszy i oglądali telewizory w ciszy, i rozmawiali ze sobą w ciszy i w związku z tym musieli też pewnie pracować w ciszy, ale tego nie mogę stwierdzić z całą pewnością, bo zakłady pracy były grodzone i nie mogłem wejść na ich teren, nie mogłem zjechać szybem na dół i sprawdzić, czy kopalnie są takie same jak ich mieszkania, i nawet nie widziałem nigdy robotników wychodzących z fabryki, a tylko robotników wychodzących do fabryki, w związku z czym stałem tak czasem na tym balkonie, szerokim i płytkim, z czarnymi szczebelkami, i patrzyłem na ich balkony, wszystkie z czarnymi szczebelkami, bez żadnego prania, bez krzesełek wystawionych do słońca, bez stolików i bez rowerów, i myślałem o tym smutnym, cichym miejscu zwanym Górnośląskim Okręgiem Przemysłowym, który wydaje tylko takie dźwięki, których nie można usłyszeć, dowiedziałem się o tym, kiedy pierwszy raz usłyszałem słowo „tąpnięcie”, bo przecież samego tąpnięcia nie sposób usłyszeć, a więc wtedy, kiedy dowiedziałem się, że tutaj nawet umiera się w głuchej ciszy, pod ziemią, choć należałoby przecież mówić: „w ziemi”, a nie: „pod ziemią”, to znaczy w ziemi, która przesuwa się i osuwa, zawala się i zapada w tak elegancki sposób, żeby nie budzić robotników ani nie dać satysfakcji tym, którzy o czwartej rano wychodzą na balkon palić papierosy, i dopiero teraz rozumiem, że ta ziemia zawala się i zapada w siebie, produkując węgiel z obumarłych roślin, które nie mają dostępu do powietrza, a także ze zmarłych robotników, którzy odkąd pozostali w niej na zawsze, nie mogą usłyszeć nic innego poza tą beznadziejną ciszą, której są częścią, nawet jeśli tuż obok nich inni wiercą te korytarze, których nikt nie widział i którego to wiercenia nikt nie słyszał, i równocześnie na powierzchni musi się dziać proces odwrotny, muszą powstawać kolejne dzielnice, bloki, sklepy, kwiaciarnie, magle i boiska do piłki nożnej, a one wszystkie muszą być zewnętrznym, wierzchnim odbiciem tego, co dzieje się wewnątrz, cichym odzwierciedleniem tych wszystkich cichych komnat górniczych, w których głosy nie odbijają się od ścian, bo nie ma żadnych głosów, a turkot wagoników nie wywołuje żadnego echa, bo jak miałoby coś tak bezgłośnego wywołać jakiekolwiek echo, a skoro tak właśnie powstaje Górnośląski Ośrodek Przemysłowy, to mamy obowiązek uszanować jego ciszę, bo ta cisza pochodzi z tego, że nie słychać kopalni na powierzchni, a w ziemi nie słychać bloków o prawie trzystu komórkach mieszkaniowych, a pewnie w ziemi nie słychać też ziemi, a w blokach nie słychać bloków, bo ta gęsta i nieznośna cisza cała zbudowana jest z materiału, który pochłonął ten dźwięk spod ziemi, żeby nikt nie mógł go usłyszeć, a kształty, na które patrzyłem codziennie o czwartej rano z mojego balkonu, to kształty wyżłobione przez ulatniający się wszędzie, choć nigdy niesłyszany dźwięk Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego.

I tak upłynęło mi dwadzieścia osiem lat, nic nie słyszałem, a więc i nic nie mogłem mówić, bo jak dowiedli naukowcy, nic nie można powiedzieć, jeśli niczego się nie słyszy, nie można wydać z siebie skowytu, jeśli nie można go usłyszeć, a ja nie słyszałem nawet baru ani restauracji, ani nawet dyskoteki, ale to może dlatego, że w mieście, w którym mieszkałem w Górnośląskim Okręgu Przemysłowym, nie było ani baru, ani restauracji, ani nawet dyskoteki, aż w końcu po dwudziestu ośmiu latach zamienili kopalnie na centra sztuki i wszystko wróciło do normy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.