Hej, kolego, więcej życia
Prozaik Waldemar Bawołek (po lewej) i Bohdan Zadura w Ciężkowicach, wrzesień 2015 / fot. Darek Foks

21 minut czytania

/ Literatura

Hej, kolego, więcej życia

Darek Foks i Bohdan Zadura

Myślę, że w jakiejś mierze obaj jesteśmy detalistami, niczego nie sprzedajemy ani nie kupujemy hurtem. Na hurcie można się nieźle przejechać – rozmowa o poezji, szpitalach i sporcie

Jeszcze 5 minut czytania

DAREK FOKS: Przed tygodniem wystąpiliśmy razem podczas festiwalu Stolica Języka Polskiego w Szczebrzeszynie. Godnie zastąpiłeś nieobecnego Andrzeja Sosnowskiego i uratowałeś mnie przed występem solo. Wspominam o tym, bo podczas tego wydarzenia rozmawialiśmy wierszami. Przynajmniej mnie się tak wydaje. To była dobra rozmowa i na temat. Myślę, że nie ma lepszej rozmowy niż rozmowa wierszami. Najlepiej byłoby ją tutaj powtórzyć. Sęk w tym, że prawie wszystkie teksty, które tam czytaliśmy, zostały wcześniej opublikowane i redakcja raczej by na to nie poszła, więc zmuszeni jesteśmy zrobić to tradycyjnie. Może zacznę od detalu, z nadzieją, że na detalach się skończy…
BOHDAN ZADURA: Z detalami bym uważał, diabeł w detalach się ukrywa, jeśli detal to to samo, co szczegół. Żartowałem, bo poważnie mówiąc, szczegóły są najważniejsze, jak można przeczytać w jednym z dawnych wierszy Johna Ashbery'ego. Myślę, że w jakiejś mierze obaj jesteśmy detalistami, niczego nie sprzedajemy ani nie kupujemy hurtem. Na hurcie można się nieźle przejechać, kupujesz na przykład cały nakład „Dobrej zmiany”, bo to brzmi zachęcająco, a naprawdę to bierzesz ją w ciemno jak kota w worku i nie wiadomo kiedy z tego worka wychodzi szydło. Jak brzmiałyby tytuły twoich książek poetyckich, gdyby nie były uszczegółowione? „Wiersze” zamiast „Wierszy o fryzjerach”, „Historia” zamiast „Historia kina polskiego” i raz jeszcze „Historia” zamiast „Historia poezji polskiej dla drwali”? Co do rozmowy wierszami, to też myślę, że jest to najlepsza rozmowa, na jaką mogą się zdobyć poeci.

Detal przyszedł mi do głowy po przeczytaniu wiersza o czytaniu wierszy z twojej najnowszej książki z wierszami „Już otwarte”. Opisałeś w nim książkę poetycką Jerzego Jarniewicza „Woda na Marsie”. Ten opis otwiera raczej stanowcza i bardzo techniczna uwaga: „Takie powinny być / książki poetyckie / 50 stron / 42 wiersze / żaden nie dłuższy niż dwadzieścia linijek / żaden nie krótszy niż siedem”. Ten fragment bardzo mi się podoba, bo przypomina uwagi o pisaniu wierszy z mojej „Historii poezji polskiej dla drwali”. Dalej piszesz o tym, co zrobiły ci wiersze Jarniewicza, które są bardzo detaliczne w opisie naszej najnowszej historii. Przypominasz sobie różne rzeczy. Co poeta powinien zdecydowanie zapamiętywać, a o czym raczej zapominać?
Widzisz, teraz już wiem, dlaczego mnie też się podoba twoja najnowsza książka poetycka, mimo że jest w niej więcej niż 50 wierszy i zdecydowana większość z nich to utwory dużo krótsze niż siedem linijek. A najdłuższy bodaj tylko 12-linijkowy. Stanowcze i bardzo techniczne uwagi bardzo dobrze robią wierszom, dzięki nim w oczach czytelnika wiersz i poeta zyskują wiarygodność. Pytasz mnie o pamięć, jakbyś sprawdzał, czy pamiętam wiersz z „Historii poezji polskiej dla drwali”, który zresztą czytałeś w Szczebrzeszynie. Ten wiersz nie mówi o tym, jak być powinno, a jak jest. Nosi tytuł „Poeta pamięta”. Kiedy się słyszy takie hasło, to w tyle głowy natychmiast rozbrzmiewa „Który skrzywdziłeś” i właściwie wszystko się zgadza, bo u ciebie jest okładanie kijem i jest człowiek, który obrywa za to, że nie wie, co to łacina, więc jest prostym człowiekiem i drugiemu, który też nie wie, radzi, żeby się nie przyznawał przy tamtym, że nie pamięta. Wiersz ma formę podsłuchanego dialogu. Wynika z niego, że poeta, nawet jak nie pamięta, powinien udawać, że pamięta. Znowu trochę inaczej niż tak zwany przeciętny człowiek, który na ogół obrywa za to, że pamięta za dużo. Widzisz, ja dość długo pamiętałem teksty piosenek z międzywojnia – choć jak się domyślasz, urodziłem się później – chryzantemy złociste, smutek i żal, te ostatnie niedziele, i dopiero pod koniec życia zrozumiałem, że takie teksty należy zapominać, a pamiętać coś takiego: „Jeśliś mazgaj, szczerze wstydź się, ale lepiej natychmiast weź się w garść”. A jak sobie przepowiem „Hej, kolego, więcej życia”, to gotowy jestem napisać patriotyczny wiersz o złotym medalu olimpijskim Pawła Fajdka.

Bohdan Zadura

Ur. 1945, poeta, prozaik, tłumacz i krytyk literacki. Redaktor naczelny „Twórczości”. Laureat licznych nagród literackich, m.in. im. Stanisława Piętaka (1994), im. Józefa Czechowicza (2010), Nagrody Silesius w kategorii książka roku (2011), „Kijowskich Laurów” (2010), węgierskiej Nagrody im. Gábora Bethlena (2013), Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. H. Skoworody (2014), Fundacji Kowaliowych przy Związku Ukrainek w USA (2015) za popularyzację literatury ukraińskiej w świecie. Autor ponad dwudziestu tomów poezji, uprawia też prozę i krytykę literacką oraz zajmuje się przekładami z języka angielskiego, białoruskiego, rosyjskiego, ukraińskiego i węgierskiego.

A czy poeta powinien przejmować się pamięcią czytelnika? Bo ty w cytowanym wierszu trochę się przejmujesz.
Pytasz, to odpowiadam, chociaż nie wydaje mi się, żeby w moim wieku warto było sobie zaprzątać głowę czymś takim jak pamięć czytelnika. O dziwo w tym moim wieku mam pewnie więcej pomysłów na wiersze niż kiedyś i ważniejsze wydaje mi się, żeby je napisać, niż to, żeby się zastanawiać, czy ktoś je zrozumie, czy nie. Jeśli w wierszu inspirowanym przez „Wodę na Marsie” przedstawiam krótką listę filmów, które powinni obejrzeć czytelnicy moich wierszy, to jest to oczywiście metafora. Chodzi o pewien elementarny wspólny zasób wiedzy, doświadczeń, wspólny background, kod kulturalny – krótko mówiąc, umiejętność czytania ze zrozumieniem czegokolwiek.

Przed „Już otwarte” opublikowałeś książki poetyckie „Wszystko”, „Zmartwychwstanie ptaszka”, „Kropka nad i”, „Najlepsze lata”. Ten zestaw tytułów tak sobie pasuje do początków XXI wieku, czyli przynajmniej teoretycznego postępu. Tytuł „Już otwarte” też jakoś do początków nowego rozdziału w dziejach świata mi nie pasuje. Pasuje za to do galerii handlowej lub placówki służby zdrowia, chociaż dokładnie to wziął się chyba z czegoś w rodzaju połączenia handlu i służby zdrowia. Jako „minimalista i piewca literatury wyczerpania”, który ostatnio tytuły bierze głównie z ogólnodostępnych szablonów, chciałbym się dowiedzieć, jak to jest wymyślać tytuły po tytule „Wszystko”.
Poruszyłeś parę kwestii i zdaje się, że moja odpowiedź będzie dość chaotyczna. Wątpiąc w to, czy ja sam pasuję do początków XXI wieku, niespecjalnie się przejmuję tym, czy tytuły moich książek do tych początków pasują. To po pierwsze. Po drugie, one też jakoś – poza „Zmartwychwstaniem ptaszka” – nawiązują do szablonów. Po trzecie, w przeciwieństwie do ciebie, ja tytułów wcale nie wymyślam, one same niejako mi się nasuwają. Moim zdaniem tytuł „Już otwarte” oczywiście kojarzy się z galerią handlową czy po prostu z nowym sklepem, ale on nie wziął się, jak mówisz, z czegoś w rodzaju połączenia handlu i służby zdrowia. On wyrósł mi przed oczami. W pejzażu mojego miasta – naprzeciwko puławskiej Mariny, w pobliżu starego mostu, przy drodze do Radomia – pojawił się nowy element: dziwny, wysoki i dość wąski, o paskudnie pseudogotyckiej architekturze budynek z wielkim napisem „Już otwarte”. Czyżby pierwszy nightclub w Puławach? Jakieś centrum podejrzanych uciech? W mieście, w którym chyba nie ma sex shopu? Zakład pogrzebowy. To wdzięczące się, zachęcające, uwodzące, optymistyczne i wreszcie perwersyjne „Już otwarte”. Zatem raczej usługi niż służba zdrowia.

Jubileuszowe spotkanie Bohdana Zadury w warszawskiej kawiarni „Czytelnik”, luty 2015. Zdj. 1. Leszek Bugajski i Bohdan Zadura, zdj. 2. Grzegorz Gauden i Bohdan Zadura, zdj. 3. Adam Michnik i Bohdan Zadura, w głębi Grzegorz Gauden i Leszek Bugajski. Fot. Darek FoksJubileuszowe spotkanie Bohdana Zadury w warszawskiej kawiarni „Czytelnik”, luty 2015.
Zdj. 1. Leszek Bugajski i Bohdan Zadura,
zdj. 2. Grzegorz Gauden i Bohdan Zadura,
zdj. 3. Adam Michnik i Bohdan Zadura, w głębi Grzegorz Gauden i Leszek Bugajski.
Fot. Darek Foks.

W placówkach służby zdrowia z różnych powodów spędziłem w ostatnich latach sporo czasu, nie były to powody, o których piszesz w swoich wierszach. Nie byłem pacjentem. Muszę przyznać, że kiedy siedzi się godzinami na korytarzu izby przyjęć, wiersze do głowy przychodzą, a to głównie dlatego, że człowiek nie jest wtedy sam. Chodziły mi jakieś po głowie, ale nie przypominam sobie, żebym cokolwiek zapisał. Ty dosyć szczegółowo piszesz o swoich pobytach w szpitalu. Ktoś jako tako obeznany z medycyną mógłby pewnie spisać historię twoich dolegliwości. Mimo różnych wspomnień lubię ten wątek twoich ostatnich książek. Pewnie dlatego, że w jakimś stopniu mnie wyręczasz, przynajmniej na razie. Dlaczego dzielisz się z czytelnikiem tymi opisami?
Kiedyś mi się śniło, że o miejscu w rankingu poetów decydowała ilość użytych przez nich w wierszach słów, a tego typu tematyka poszerza słownictwo. Mówiąc serio, to nie wydaje mi się, żeby pierwszy zawał był mniej ważnym doświadczeniem niż pierwsza randka. Głupio sobie myślę, że takie szpitalne wiersze mogą zainteresować potencjalnych pacjentów, mogą może nawet dać im jakąś nadzieję, a jak trafią na przykład do mojego kardiologa, to będzie wiedział, o czym czyta.

Darek Foks

Ur. 1966, poeta, prozaik. W ostatnich latach opublikował książki: „Rozmowy z głuchym psem” (2013), „Debordaż” (2014), „Susza” (2014), „Tablet taty” (2015), „Historia kina polskiego” (2015), „Historia poezji polskiej dla drwali” (2015). Nominowany do Paszportu Polityki (2000, 2004), Nagrody Literackiej Gdynia (2006, 2013, 2014), Nagrody Literackiej Nike (2014), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2011, 2013), którą otrzymał za całokształt twórczości w 2014 roku, i Górnośląskiej Nagrody Literackiej Juliusz (2016).

Zalegam jednej redakcji z tekstem o pewnym festiwalu literackim. Myślę, żeby tak bardziej ogólnie sprawę załatwić i zaległość nadrobić. Ty od dosyć dawna opisujesz imprezy literackie. Wiem, że masz w szufladzie obszerny poemat na ten temat. Czy byłbyś w stanie zawrzeć w kilku zdaniach historię festiwali, które odwiedziłeś, i przy okazji przepowiedzieć przyszłość samej idei festiwalu literackiego? Nie proszę o to z powodu zmęczenia, chociaż czasami jestem zmęczony festiwalami. Pytam, bo chcę z grubsza wiedzieć, co mnie i koleżeństwo jeszcze czeka, no i może mi się to przydać w niełatwej pracy opisywacza.
Na początku było Kłodzko, chyba z udziałem m.in. Przybosia, całonocna podróż pociągiem. Toruński Maj Poetycki – to lata 60. Bardzo przyjemne. Jesień Poezji w Budapeszcie. Szybciej powinienem wymieniać, skoro to ma być parę zdań, zamiast kropek byłyby przecinki. Poesijos pavasaris, Maj nad Wilią to Litwa, jak „li”, to Spotkania z Literaturą Świata – Lesko, Sanok, Ostrowiec Świętokrzyski (pierwszy raz zobaczyłem Jerzego Harasymowicza). Puławy (podziw dla Andrzeja Sosnowskiego, z którym przegadałem i przepiłem całą noc, a on wygłosił z samego rana z pamięci brawurowy wykład), Legnica bardzo przyjemna, Wrocław, Poznań, Bydgoszcz, Przemyśl, Kutno, Łódź, Skierniewice (chociaż czy to festiwal? formalnie to był chyba konkurs), Rzeszów, Ołomuniec, Warszawa, Brno, Koszyce, Lublin, Lipsk, Lwów, Czerniowce, Kijów, Drohobycz, Vilenica, Tetovo, Tokaj, Mińsk, oczywiście Maastricht, gdzie byliśmy razem i gdzie zapadły między nam ustalenia co do tytułu wówczas następnej twojej poetyckiej książki – wtedy do Maastricht zapraszano poetów z nowo przyjętych do Unii krajów i się najedliśmy wstydu, bo Ministerstwo nie chciało nam kupić biletów, ale widać dla Holendrów nasz udział był ważny, bo sfinansowali tę podróż. Tak mi się zdaje, że żyjemy w epoce, w której festiwale są atakującą formą życia, zdominowały naszą epokę jak dinozaury czasy między jurą a kredą, nic tylko festiwale. No, jednego jestem pewien, prawdziwy poetycki festiwal w Puławach ci nie grozi, póki żyję – potem może. Jest w Puławach Festiwal Książki, jak sama nazwa wskazuje, niekoniecznie literacki, w znacznej mierze nastawiony na literaturę dla dzieci, i to bardzo dobrze, a w połowie celebrycki – z książkami aktorek, prezenterek, pogodynek i pogodynków.

Teraz trochę lżej. Jak ci się siedzi na puławskiej ławeczce ze swoim nazwiskiem?
Siedziałem na niej raz, podczas... Co się robi z taką ławeczką? Otwiera, wręcza, przekazuje, odsłania? No więc siedziałem przez chwilę w swoje urodziny. Towarzystwo Przyjaciół Puław ją ufundowało, a Biblioteka Miejska użyczyła jej miejsca. Potem kiedyś chciałem ją pokazać komuś z rodziny i bodaj Andrijowi Lubce, ale akurat była niedziela i można było na nią tylko popatrzeć z daleka, bo w dni wolne od pracy furtka prowadząca do biblioteki jest zamknięta. Moje stosunki z biblioteką są dość szczególne, lubimy się z paniami, które tam pracują, przy świątecznych okazjach fetowany jestem ponad miarę, ale żadna z moich książek nie spowodowała propozycji spotkania. Kiedyś mi powiedziały, że nie mają odwagi. Natychmiast przeszliśmy na ty, nie poskutkowało.

Bohdan Zadura, „Już otwarte”. Biuro Literackie, 52 strony, w księgarniach od stycznia 2016Bohdan Zadura, „Już otwarte”. Biuro Literackie, 52 strony, w księgarniach od stycznia 2016

Zachowujesz twarde dyski ze swoich starych komputerów?
Tak, to wyraz bezradności. Gubiąc się kiedyś w stertach szpargałów, myślałem, że komputer pozwoli mi wyjść z bałaganu. Z początku traktowałem go wyłącznie jako maszynę do pisania i szufladę. W tym pierwszym się sprawdzał, w tym drugim – nie. Boleśnie się przekonałem, że dużo trudniej zachować porządek na dysku niż w pokoju, że czasem łatwiej znaleźć kartkę papieru niż plik.

Dlaczego używasz smartfona?
To jest smartfon? Pierwszą komórkę dostałem w prezencie od żony, to ona z synem przedłuża umowy co dwa lata i z synem wybierają mi aparat. Pierwszy był bodaj Samsung, model Fisio, rzeczywiście nie wszystko miał pod sufitem tak, jak trzeba, bo na przykład wyłączał się przy temperaturze minus cztery. Któryś aparat z kolei to był już smartfon, z takich za złotówkę, reagował na moje gesty przy pierwszych trzech dzwonkach, po czwartym już nie chciał, ile razy bym nie przesuwał palcem po ekranie, nie mogłem odebrać połączenia. Musiałem oddzwaniać. Ten, który mam teraz, jest pod tym względem o niebo lepszy. Choć trzeba bardzo uważać, by przez przypadkowe muśnięcie nie zadzwonić do kogoś, do kogo nie chce się dzwonić. Gdybym miał odpowiedzieć inaczej na to pytanie, tobym powiedział, że smartfon ma większy ekran, łatwiej trafić palcem w to, co trzeba. A kiedy trzeba coś sfotografować, to ma się od razu większe zdjęcie. Małe dzieci robiące zdjęcia dużymi tabletami mają je jeszcze większe.

Ile czasu dziennie spędzasz w internecie?
Nie prowadziłem takich badań. Myślę, że na głupotach nie więcej niż kwadrans. Przez głupoty rozumiem rzucenie okiem na kilka portali, głównie po to, żeby się przekonać, że w ciągu nocy świat przetrwał w niezmienionym kształcie. To znaczy, wciąż się zmienia na lepsze, tylko w gorszym gatunku, degradacja polszczyzny postępuje, a użytkownicy uważani są za coraz większych idiotów, którym proste informacje w niektórych portalach podaje się w punktach, nie wiem czemu zawsze w trzech. Poza tym, jeśli na przykład wieczorem obejrzałem jakiś ekscytujący mecz, to z samego rana lubię się utwierdzić w przeświadczeniu, że mi się nie przyśnił i że ktoś go widział oprócz mnie. Kiedyś biegłem rano do kiosku, żeby to znaleźć w gazecie, co oczywiście było zdrowsze. Nie byłem nigdy na meczu piłki ręcznej puławskich „Azotów”, na meczu piłkarskim puławskiej „Wisły” – ze czterdzieści lat temu, kiedy trudno było pomyśleć, że ten klub trafi do 1 ligi, ale w sezonie w każdy niedzielny wieczór sprawdzam, jak im poszło. Żadnej naszej klasy, żadnego Facebooka, żadnego Twittera, czasem zazdroszczę, czasem wejdę, chcąc się dowiedzieć, co się dzieje ze znajomymi, ale bez logowania się. Maszyna do pisania, szuflada, gazeta – i jednak biblioteka szeroko rozumiana. Kiedy tłumaczę, łatwiej mi korzystać ze słowników, które są w internecie, można nie tylko znaleźć słowo, ale i zobaczyć jego desygnat, poszperać w kontekstach. Czasem wklepuję siebie do wyszukiwarki, przydarzyła mi się zabawna przygoda. Znalazłem na portugalskich stronach kilka swoich wierszy, przetłumaczonych w Brazylii, a opublikowanych w czasopiśmie „escamandro” – ten brazylijski Skamander mnie rozczulił. Wklepałem do wyszukiwarki nazwisko tłumacza, Luciano R. Mendes. Kliknąłem na jeden z wyników, wyskoczył mi jezuita, arcybiskup, przewodniczący konferencji episkopatu Brazylii, zmarły na raka wątroby w 2006 roku. O Matko Boska – zawołałem w duchu jak Henryk Bereza. Potem coś mnie tknęło i wszedłem raz jeszcze w co innego. Różnica tkwiła w R. między imieniem a nazwiskiem. Hierarcha, zresztą kandydat na błogosławionego, to Luciano Mendes de Almeida, tłumacz Luciano R. Mendes.

Darek Foks, „Historia kina polskiego”. Biuro Literackie, 800 stron, w księgarniach od grudnia 2015Darek Foks, „Historia kina polskiego”. Biuro Literackie, 80 stron, w księgarniach od grudnia 2015

Wielu czytelnikom twoje wiersze zastępują filozofię. Czujesz się filozofem?
Miło to słyszeć. Jak wiesz, skończyłem studia filozoficzne, ale kiedy tylko to się stało, starałem się wyprzeć wszystko, czego na nich się nauczyłem. Więc w takim zawodowym sensie filozofem na pewno nigdy się nie czułem i nie czuję. Ale gdyby etymologicznie podejść do tego słowa, to zawsze wolałem z mądrym zgubić niż z głupim znaleźć.

Całkiem niedawno w naszym kraju rządziła niepodzielnie piłka noża, a rozmawiamy w czasie rozruchu XXXI Letnich Igrzysk Olimpijskich w Rio de Janeiro. Detale sportowe stanowią sporą część twojego poetyckiego świata. Można nawet odnieść wrażenie, że napisałeś swoją historię sportu, nie tylko polskiego, więc muszę zapytać o to, jak organizujesz sobie czas, czas kibica i czas pisarza (że o członku rodziny i uczestniku festiwali literackich nie wspomnę), bo z moich obserwacji wynika, że raczej nie może to być łatwe, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę twoje zainteresowanie prawie wszystkimi obecnymi tam dyscyplinami, no a dodatkowo Brazylia leży przecież tam, gdzie leży. Pytam, bo też muszę czasami coś napisać albo wyjść do sklepu, tyle że ja poprzestaję na skrótach w serwisach informacyjnych, a i to nie zawsze.
Świat zatrzymujący się raz na cztery lata, jedni, którzy zdobędą nieśmiertelną sławę, inni, którzy rozpłyną się w rzece zapomnienia – oglądając zajawkę transmisji olimpijskich, myślę, że to straszliwa grafomania i robienie ludziom wody z mózgu i usiłuję wyobrazić sobie tego facia, który takie teksty wymyśla, i tego, który im daje swój głos. Pierwsza olimpiada, którą oglądałem, to były Helsinki 1952 – oglądałem ją nie w nieistniejącej telewizji, a w kinie – po paru miesiącach, na filmie, kolorowym zresztą. Pierwszy raz Związek Radziecki brał udział w Igrzyskach i na ten film dokumentujący sukcesy radzieckich sportowców wysłano nas ze szkoły. Rio to siedemnasta za mojego życia olimpiada – te w Helsinkach i w Melbourne odbierałem inaczej niż pozostałe, bo one budowały marzenie chłopca o starcie w Rzymie czy w Tokio, pozostałe to już był sam podziw z nutą zazdrości. Oczywiście skłamałbym, gdybym rzecz sprowadzał do samej estetyki. Wrócę do tego za moment. Teraz wspomnę Meksyk, 1968 rok – różnica czasu taka jak teraz, telewizor w pokoju teściów, którzy kładą się spać o normalnej porze, ja o pierwszej, drugiej w nocy wślizguję się do nich, siadam na podłodze, narzucam koc na telewizor i na swoją głowę.

Kiedyś byłem wszystkożerny, musiałem – teraz, jak czegoś nie obejrzę, to nie ma nieszczęścia. Nie będę nastawiał budzika na drugą czy trzecią w nocy. Przyjemnie, jak nasi wygrywają, ale średnio lubię to patriotyczne wzmożenie, jakie następuje przy dużych imprezach. Ta propaganda wiary, trzy minuty do końca meczu, sześć bramek w plecy, a komentator każe wierzyć: jeszcze nie wszystko stracone, nie takie straty odrabiano w historii tego sportu. Nasz Polak – to ładna figura z upodobaniem stosowana, jakby byli jacyś nie nasi Polacy albo nasi nie-Polacy – przegrywa w badmingtona 18 do 6. Komentator zadaje sobie pytanie: ciekawe, czy przy takim wyniku nasz zawodnik nie stracił pewności siebie. I będzie zapewne triumf – w każdym niewysoko wygranym secie, jakby nie wystarczało zwycięstwo.

Darek Foks, „Historia poezji polskiej dla drwali”. Raymond Q, 45 stron, w księgarniach od grudnia 2015Darek Foks, „Historia poezji polskiej dla drwali”. Raymond Q, 112 stron, w księgarniach od grudnia 2015

Tych medali ma być więcej niż poprzednio. Więcej niż dziesięć. Ale dajmy na to piętnaście medali, to nie piętnaście zwycięstw. Mam swoją taktykę na tę olimpiadę – jak będzie dobrze, to będę skakał pod sufit; jak będzie źle, pocieszę się, że propagandowo nikt tego nie wykorzysta. Nie wiem, czemu ma być najwięcej w XXI wieku. Bo w Atlancie 1996 było tych medali 17 (7 złotych, 5 srebrnych, 5 brązowych), w Sydney 2000 – 14 (6, 5, 3).

Jeśli już jesteśmy przy rywalizacji i patriotyzmie, to powiedz, czy w dorobku naszych poetyckich juniorów jest coś, co zrobiło na tobie wrażenie i dlaczego, przy czym junior to każdy młodszy od ciebie.
Nie powiedziałbym, że starasz się być specjalnie miły. Tak tę kategorię juniorską rozciągnąłeś, żeby się do niej załapać. Niech ci będzie: „Wiersze o fryzjerach” to był bardzo obiecujący debiut. Jeśli o prawdziwych juniorów chodzi, to wrażenie zrobił na mnie tom Piotra Przybyły „Apokalipsa. After party”. Bo zrobił.

Może jeszcze dwa zdania o polityce?
(milczenie)

Marzysz czasem, żeby przejść na polszczyznę bezdźwięczną, odkrytą i wstępnie opisaną przez Henryka Berezę? Jeśli tak, to co cię do tego skłania?
Tak. Twoje poprzednie pytanie.

Fragment większej całości, która ukaże się nakładem Zaułka Wydawniczego Pomyłka w 2017 roku.