Samokrytyka z importu
Ben Canfield / CC BY-NC 2.0

21 minut czytania

/ Literatura

Samokrytyka z importu

Rozmowa z A. Lederem, A. Lipszycem, B. Stasińską, A. Pełką, J. Sową

Może dobrze nam z tym, że przyglądamy się cudzej samokrytyce, sami zaś nie bylibyśmy wcale skłonni do gniewnych gestów w odniesieniu do własnej kultury czy własnego społeczeństwa – dyskusja o roli literatury austriackiej w Polsce

Jeszcze 5 minut czytania

ADAM LIPSZYC: Od pewnego czasu można w Polsce odnotować niemałe zainteresowanie powojenną literaturą austriacką, oczywiście bardzo wybiórcze. Jest tak w dużej mierze za sprawą teatru, ale nie tylko. Thomas Bernhard jest czytywany arcychętnie: właściwie każda jego książka, gdy tylko ukaże się w polskim przekładzie, recenzowana jest we wszystkich większych czasopismach. Mamy już zresztą po polsku niemal wszystkie jego najważniejsze rzeczy. Elfriede Jelinek narobiła szumu w teatrze i za sprawą filmu Michaela Hanekego, przez chwilę może był na nią snobizm, ale – także jako trudniejsza w odbiorze – spotyka się z mieszanymi reakcjami. W każdym razie można chyba powiedzieć, że wielu czytelników w Polsce literatura austriacka pociąga ze względu na swój wymiar krytyczno-społeczny, ze względu na przenikający ją nieokiełznany gniew.

Często słyszę pytanie: „Dlaczego nie ma polskiego Bernharda albo polskiej Jelinek?” i czasem sam je sobie zadaję. Rzeczywiście, nie mamy aż tak gniewnych postaci i można nad tym ubolewać. Z drugiej strony sam fakt, że pytanie to powraca w trybie niemal rytualnym każe się zastanowić, czy w tym zainteresowaniu Austriakami nie ma fałszywych tonów. A może jednak dobrze nam z tym, że przyglądamy się cudzej samokrytyce, sami zaś nie bylibyśmy wcale skłonni do takich gniewnych gestów w odniesieniu do własnej kultury czy własnego społeczeństwa? Kiedy sobie wyobrażam kogoś, kto mógłby w Polsce mówić takim tonem jak Jelinek, uświadamiam sobie, że populacja polskich czytelników, którzy by się zachwycili takim autorem, byłaby znacznie mniejsza niż populacja miłośników samej Jelinek. Wreszcie warto też zwrócić uwagę, że ten zachwyt ma jeszcze jeden watpliwy aspekt: po trosze redukuje literaturę do jej wymiaru polityczno-społecznego, powoduje, że czyta się tylko niektórych autorów, a na dokładkę zamazuje się czasem znaczne różnice między nimi (różnice między Bernhardem a Jelinek byłyby tu chyba dobrym przykładem).

ARTUR PEŁKA: Ta literatura pada u nas na bardzo podatny grunt. Mimo ogromnych różnic kulturowych między Polską a Austrią, widzę między oboma krajami jednak duże podobieństwo, które można byłoby określić jako powinowactwo tożsamości czy też raczej powinowactwo zbiorowej podświadomości. Wynika ono, po pierwsze, ewidentnie z katolicyzmu. Choć, jak wiadomo, Austria jest w przeciwieństwie do Polski państwem bardzo zsekularyzowanym, to katolicyzm pełni w niej w pewnym sensie rolę religii państwowej, a w każdym razie na pewno ma ciągle duży wpływ na tożsamość zbiorową dużej części społeczeństwa. Ten wpływ jest zresztą bardzo często ukazywany w literaturze jako opresyjny. To motyw nieustannie przewijający się u Bernharda, Jelinek, ale także Turriniego, Mitterera, Schwaba itd.

Tekst stanowi zapis dyskusji „Samokrytyka z importu. Po co Polakom Jelinek, Bernhard i inni gniewni Austriacy?”, która odbyła się w październiku 2016 roku w Austriackim Forum Kultury w Warszawie. W dyskusji wzięli udział Andrzej Leder (filozof, psychoterapeuta), Adam Lipszyc (filozof), Beata Stasińska (wydawczyni, animatorka kultury), Artur Pełka (germanista, teatrolog) i Jan Sowa (socjolog, teoretyk kultury).

Po drugie, zarówno w Polsce, jak i w Austrii, wciąż żywy jest mit dawnej wielkości. W Austrii wiadomo: to potężna monarchia, wielkie imperium Habsburgów, a u nas: wielka Polska „od morza do morza”. W tym micie – zarówno na gruncie polskim jak i austriackim – dużą rolę odgrywa też kwestia wielonarodowości, wielokulturowości. My wyparliśmy ten fakt z wiadomych względów, Austriacy też pewnie chętnie by to zrobili, ale im się to nie uda – wystarczy spojrzeć do książki telefonicznej, gdzie większość nazwisk nie brzmi wcale z austriacka, czy też przespacerować się po peryferyjnych dzielnicach Wiednia. Z tym mitem i próżną tęsknotą za utraconą wielkością wiążą się też pewne kompleksy narodowe, które są kompensowane w różny sposób.

Maria Janion mówiła niedawno, że naród, który nie może istnieć bez cierpienia, sam musi sobie je zadawać... Masochizm, choć w trochę innym wymiarze, dotyczy też Austriaków, wystarczy spojrzeć jak bardzo masochistyczna jest ich literatura. A jeśli mowa o bólu, to należy – po trzecie – przypomnieć, że zarówno my, jak i Austriacy, uważamy się za naród ofiarę. Polacy jako ofiara faszyzmu, państw zachodnich, które nam nie pomogły, potem „żydokomuny”, „lewactwa” itd. Natomiast Austriacy wykreowali siebie na pierwszą ofiarę Hitlera. Myślę, że ta wyimaginowana rola kozła ofiarnego też jakoś nas zbliża.

Rozmawiając o popularności literatury austriackiej w Polsce pamiętać trzeba, że jej katalizatorem był przede wszystkim teatr. Co ciekawe, popularność tej literatury rozpoczęła się u nas nie od wystawień sztuk, lecz od teatralnych adaptacji powieści. Po raz pierwszy w Polsce Bernharda inscenizował Erwin Axer, wystawiając w 1976 roku sztukę „Święto Borysa”. Wcześniej zresztą z wielkim powodzeniem wyreżyserował tę sztukę w Wiedniu w Burgtheater, u nas natomiast została ona przyjęta bardzo chłodno. Literaturę Bernharda oceniono jako epigońską, nudną. Dopiero Krystian Lupa w 1992 roku, wystawiając „Kalkwerk”, przyczynił się do popularyzacji Bernharda. Z Jelinek było identycznie. W 1997 roku Grzegorz Małecki wystawił „Klarę S.” – i to była kompletna klapa. Egzaltowana retoryka, tekst niesceniczny, niezrozumiały – mówiono. Dopiero w 2007 roku Emilia Sadowska wystawiła w Poznaniu „Amatorki” i od tego momentu zaczęła się dobra passa dla pisarki.

ADAM LIPSZYC: A jak się sprzedaje ta literatura?

BEATA STASIŃSKA: Recepcja pisarzy austriackich jest intensywna, co nie znaczy, że zatacza bardzo szerokie kręgi. Nie wpadajmy w zachwyt z tego powodu. Literatura ta jest odrzucana w kręgach konserwatywno-tradycyjnych, które uważają Austriaków za skandalistów, epatujących okrucieństwem maniaków, a jednocześnie deklarują nieczytanie tej literatury. Musi to być literatura w swym przekazie zbyt bolesna i dotykająca głęboko skrywanych problemów. Natomiast jak już ktoś czyta w Polsce Austriaków, to jest to często fascynacja granicząca z obsesją. I nierzadko chęcią naśladowania.

Jeśli chodzi o sprzedaż, to w przypadku Jelinek tylko „Pianistka” była bardzo i długo obecna na rynku, w czym pomógł – oprócz literackiej Nagrody Nobla dla autorki – film Hanekego. Pozostałe książki, czyli „Amatorki”, „Wykluczeni” i „Żądza”, sprzedawały się w nakładach kilkutysięcznych. „Dzieci umarłych”, powieść, która zdaniem Jelinek jest w jej dorobku najważniejsza, przeszły właściwie bez echa. W przypadku Bernharda każda książka jest recenzowana i czytana, ale to są maksimum kilkutysięczne nakłady, czyli tak naprawdę wąski, ale wierny krąg czytelniczy. Natomiast ciekawe jest to, jaki wpływ ma literatura austriacka na życie intelektualno-artystyczne.

Na pierwszych pięciu stronach swojej autobiografii Bernhard używa mocnych słów – „nikczemny”, „ohydny” itd. – z taką temperaturą, na którą z jakiegoś powodu polscy artyści, a zwłaszcza polscy pisarze, nie mogą sobie pozwolić. Dlaczego? Jeśli polski pisarz próbuje z podobną dawką retoryki pisać literaturę krytyczną, co chwilę trafia na bariery lub sam sobie je stawia: bo rozbiory, bo wojny światowe, bo komunizm – i ten gniew gdzieś ulatuje. Takie próby i deklaracje pojawiały się u Michała Witkowskiego, Agnieszki Drotkiewicz, Wojciecha Kuczoka. U tego ostatniego największą siłę krytyczną miał „Gnój”, ale później pisarz ten nie dostawał już takiej twórczej gorączki. A rzeczywistość co i rusz domaga się takiego gniewu i twórczej krytyki. I dzieła na miarę nowych „Dziadów”…

ADAM LIPSZYC: A co da się powiedzieć o skuteczności tej retoryki gniewu, rozpaczy, odrazy, bazującej na hiperboli, powtórzeniu, resentymencie, który się nie wstydzi swojej resentymentalnej pozycji? O skuteczności tej wściekłej samokrytyki, która nie boi się tego, że jest nieładna?

JAN SOWA: Ja mam poważne wątpliwości, czy to, co nazywamy samokrytyką, rzeczywiście jest samokrytyką. Artur Pełka wspomniał o katolicyzmie jako podstawie podobieństwa. Natomiast wydaje mi się, że najważniejsza różnica dotyczy tego, że Austria jest jednak społeczeństwem klasy średniej i postępowej polityki socjalnej. W takiej sytuacji samokrytyka jest rzeczywiście samokrytyką, ponieważ jest artykułowana przez artystów i artystki należące do klasy średniej i odnosi się do klasy średniej. Jedna z moich ulubionych powieści Bernharda, „Dawni mistrzowie”, jest wielkim atakiem na wysoką sztukę i na mieszczaństwo, które uwielbia samo siebie za to, że tak bardzo uwielbia tę sztukę.

W Polsce sytuacja jest zupełnie inna. To, co nazywa się samokrytyką, jest niestety najczęściej biadoleniem elit nad tym, jaki mamy strasznie tępy i ciemny lud. W tej perspektywie bardzo ciekawa jest recepcja „Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną” Doroty Masłowskiej. To książka, która przedstawia pewne środowisko społeczne, czyli blokersów, dresiarzy, w krytycznej perspektywie. I elity szybko wciągnęły ją w swoje ramy: „O, mamy taką inteligentną dziewczynę, która przybliża nam tych dzikich z blokowisk”.

Tymczasem prawdziwa dzicz III RP to jest klasa średnia, która się zamyka w grodzonych osiedlach. Mówię to dosłownie, nie przenośnie: barbarzyństwo oznacza życie poza cywilizacją, a cywilizacja to jest życie z innymi ludźmi. Jeżeli ktoś się odcina od innych ludzi kratami, to zachowuje się jak osoba niecywilizowana, jak barbarzyńca. Żeby w Polsce rzeczywiście była możliwa samokrytyka, która nie byłaby klasizmem, musielibyśmy dostać parodię czy krytykę tych właśnie osiedli grodzonych, a nie to, co widzimy w „Wojnie…”. Wydaje mi się, że klasizm jest kluczem do zrozumienia, dlaczego w literaturze i sztuce polskiej nie wydarzyło się coś, co tak doskonale udało się przeprowadzić w Austrii, czyli właśnie samokrytyka.

To się wiąże z problemem importowania kultury. Nie jestem przeciwnikiem uczenia się czegoś od kogoś – jak najbardziej należy to robić – natomiast mam problem z uzasadnianiem imitacji przez wyższość. To, że we Francji, Anglii czy Stanach Zjednoczonych pewne rzeczy działają, nie oznacza, że zadziałają u nas. Nasza sytuacja jest specyficzna. A imitacja nie jest gestem zupełnie nowoczesnym. Nowoczesność polega na tym, żeby autorefleksyjnie odnieść się do tego, co jest dane.


ANDRZEJ LEDER:
Zygmunt Freud miał poważne wątpliwości, czy katolika w ogóle można psychoanalizować. Myślę, że między innymi dlatego Austriacy są popularni w pewnej części polskiej klasy średniej, ponieważ dają nadzieję, że może jednak się da. A idąc dalej, tym, co fascynuje w literaturze austriackiej, jest zmaganie się z bezradnością. Przy czym w Polsce ta bezradność jest głębsza i wiąże się z lepiej chyba utrwaloną pamięcią hierarchii społecznej, a także z różnymi, wciąż żywymi, sposobami jej wyznaczania. To, że polscy pisarze zaczynają ostro, a potem zęby im tępieją, wynika, jak sądzę, z wejścia w „teatr statusu”, zabiegania o pozycję wobec jakiegoś wyimaginowanego – podkreślam: wyimaginowanego – dysponenta honorów i godności.

Pod tym względem Austria jest podobna, bo to też jest społeczeństwo z ogromnymi wewnętrznymi różnicami kulturowymi. Z jednej strony jest tradycja Wiednia, sąsiadowania kultury dworskiej, ludowej, żydowskiej, mieszczańskiej, wreszcie przybyszów ze słowiańszczyzny, kultury wszystkich eksperymentów i przekroczeń, które określiły klimat tego miasta na przełomie wieków, a z drugiej strony chłopi tyrolscy, Lederhose, Franciszek Józef i Fritzl. Już nie mówiąc o ukwieconych cmentarzach bojowników z SS. Z jakiegoś powodu to właśnie język niemiecki w Austrii potrafił wypowiedzieć tę obłudę, opisać tę krainę pustego gestu. Może dlatego, że żyjąc w tym świecie, pisarz austriacki ma ogromne zaplecze niemieckiego odbiorcy, może pisać do niego. Wydawało mi się kiedyś, że w Polsce Masłowska mogłaby to zrobić. Ale trafne jest to, o czym mówił Jan, że ona się nie zajęła własną grupą. Mieszczaństwo w Polsce jest silne, ale jednocześnie jest pozbawione formy kulturowej, która by dawała ramy dla refleksji. Mieszczaństwo nie umiało stworzyć opowieści o sobie; podejrzewam zresztą, że ono tego nie chce. I dlatego musimy ją importować.

ARTUR PEŁKA: Niezwykła kreatywność i krytyczność języka literatury austriackiej, jego zdolność do wypowiedzenia sytuacji społecznej wynika z kilku czynników. Po pierwsze, musimy pamiętać o ożywczym wpływie wielokulturowości, o tym, że niemieckojęzyczni Austriacy byli w monarchii mniejszością. Po drugie, ogromny wpływ na literaturę austriacką miała filozofia żydowska, ale też żydowski dowcip. Jelinek do dzisiaj twierdzi, że nauczyła się pisać w zasadzie pod wpływem swojego ojca, który był Żydem. Po trzecie, nie wolno zapominać o tradycji filozofii austriackiej, z Wittgensteinem na czele, filozofii bardzo ukierunkowanej na język.

Osobną kwestią jest import kulturalny, o którym mówił Jan Sowa. Właściwie cała historia kultury, a tym samym cała historia literatury polega na imporcie – coś sprowadzamy do siebie, coś przychodzi do nas, a my przerabiamy to na swoją modłę, inspirujemy się. Wspomniałem na początku o modernizmie wiedeńskim. Przecież te wszystkie prądy przyszły do Wiednia z Francji, Anglii, Skandynawii, a Austriacy w sposób genialny przystosowali je do swojej kultury, tworząc wspaniałe, nowatorskie dzieła.

BEATA STASIŃSKA: Problem z krytyką polega na tym, że artysta w Polsce nie ma wyraźnego wroga. Krytycy nie wzniecają debat, pisarze właściciwe się z nimi publicznie nie spierają. Tak zwany lud i nowe mieszczaństwo naprawdę artystą się nie interesują, póki pisarz czy artysta, jak ostatnio Olga Tokarczuk, publicznie nie kala ojczystego gniazda. Podobne wypowiedzi wpisane w tekst literacki giną. Z kim zatem ma pisarz dyskutować i komu się sprzeciwiać? Na kogo wylewać swą złość i mówić bolesne prawdy?  Dla austriackich pisarzy drobnomieszczanin był i jest jednak przeciwnikiem. A w Polsce mieszczanin, który się dopiero rodzi i nie ma mocnych form kulturowych, jest przeciwnikiem wątłym i na artystyczne refutacje raczej obojętnym. Tym, co zostaje polskiemu artyście, jest tak naprawdę samokrytyka dotycząca jego miejsca w społeczeństwie i tego, co on o tym społeczeństwie i o sobie w nim ma do powiedzenia. Z tego głównie powodu uciekamy w fascynacje Bernhardem i Jelinek, sami mało produkujemy takich diagnoz.

ANDRZEJ LEDER: Z tego też wynika słabość powieści w Polsce. Powieść – czy to Bildungsroman, czy powieść francuska – opowiada o pewnej drodze, która zaczyna się w punkcie słabości i prowadzi do emancypacji. A w Polsce takiej opowieści nie ma, co sprawia również, że trudno zacząć odnosić się do niej krytycznie.

BEATA STASIŃSKA: A kiedy pomyśleć o książkach, które w ostatnich dwudziestu paru latach próbowałyby zmierzyć się z hegemonią katolicyzmu w Polsce, to są to najczęściej przypadki nieudane albo takie, które przeszły bez echa.

JAN SOWA: W ciekawy sposób, choć pośrednio, odnoszą się do tego „Ości” Ignacego Karpowicza, które pokazują między innymi rozkład heteronormatywnej rodziny. Ale znowu to jest samocelebracja pewnej awangardowej grupy warszawskich intelektualistów i bohemy.

ANDRZEJ LEDER: Swoją książką „Kościół, lewica, dialog” Adam Michnik w zamian za poparcie opozycji demokratycznej oddał Kościołowi sferę wartości i sferę etyki. Sądzę, że trzeba to uparcie powtarzać, bo konsumujemy efekty tego gestu do dziś. Kiedy stawia się temat laicyzacji polskiego społeczeństwa, to nawet u światłych i lewicowych osób pojawia się jakiś lęk, że to jednak jedyna moralność, którą lud uznaje, że zeświecczenie będzie degradacją, więc: „Kościoła to jednak nie ruszajmy”. I mówią to często ludzie, którzy do tego Kościoła mają krytyczny stosunek. Jakby nawet dla lewicy, tej wywodzącej się z końca XX wieku, „Wielkim Innym” był Jan Paweł II. Ale z tego wynika, że nie mamy przestrzeni, żeby o polskim katolicyzmie rozmawiać w analityczny sposób.

BEATA STASIŃSKA: Jeszcze jedna dysproporcja między Austrią i Polską polega na tym, że artystom austriackim pewnie łatwo nie było, żyli w dusznym, zakłamanym kraju, ale dostawali nagrody, niektórzy trafiali na listy lektur. Może to rodzaj kooptacji, wynikającej z mądrości polityków? Z niczym takim nie mamy do czynienia w Polsce.

ARTUR PEŁKA: To, że literatura austriacka dobrze się sprzedaje, wynika nie tylko z jej jakości, lecz jest też wynikiem skandali, które wywołuje. Albo zabrania się dystrybucji kontrowersyjnych tekstów, jak w wypadku „Wycinki” Bernharda, co przyczyniło się do tego, że powieść ta była niejako szmuglowana do Austrii. Albo sami pisarze zakazują notorycznie wydawania swoich dzieł w Austrii bądź wystawiania ich w tamtejszych teatrach. Tak było z Bernhardem i przynajmniej przez pewien czas z Jelinek. Nawet jeśli nie można tego uznać za wyrafinowany chwyt marketingowy, tego typu posunięcia niewątpliwie zwiększają popularność.

JAN SOWA: To, że Bernhard mógł sobie pozwolić na taki gest, stanowi bardzo istotny kontekst dla zrozumienia kultury austriackiej. Tymczasem nie ma innego kraju polskojęzycznego poza Polską, więc my nie mamy takiego punktu odniesienia.

ANDRZEJ LEDER: Dodałbym do tego ogólniejszą refleksję. Pod koniec lat 60. na Zachodzie pojawił się nowy lewicowy paradygmat, wskutek którego nawet chadecy i konserwatyści stali się „lewakami”. Dotyczyło to praw kobiet, stosunku do homoseksualizmu, a szerzej – kwestii rozpoznania swoich zbiorowych win, wreszcie – dystansu do nacjonalizmu. Na tej bazie, wydaje mi się, było możliwe włączenie chociażby Bernharda do kanonu lektur. W Polsce dokonał się odwrotny ruch. W latach 70. został ustanowiony konsensus narodowo-konserwatywny. Wszystko, co było wyraźnie krytyczne wobec paradygmatu narodowego, było eliminowane. I to zarówno przez opozycję, jak przez władzę komunistyczną. Wydaje mi się znamienne, że ten paradygmat do dzisiaj rządzi wyobraźnią decydentów w Polsce.

JAN SOWA: Do tego trzeba dodać, że nie mamy w Polsce tradycji antyfaszystowskiej, która nie byłaby po prostu antyniemiecka. U nas te dwie rzeczy się absolutnie zlewają. Nie mamy tradycji krytycznego przemyślenia faszyzmu.

ANDRZEJ LEDER: Jestem zwolennikiem tezy, że mieszczaństwo ma do odegrania emancypacyjną rolę i że należy je odzyskać dla kultury polskiej. Ogromnym naszym problemem jest to, że Polska nie stworzyła kultury mieszczańskiej – że jest, ciągle jeszcze, kulturą dworu ziemiańskiego z jego inteligenckimi emanacjami. Być może jedyną nowoczesną kulturą byli futuryści. Jesteśmy w takiej paradoksalnej sytuacji, że czytając Bernharda czy Jelinek, krytykujemy coś, czego w Polsce nie ma. Taką pustą dziurę. Bo tak naprawdę kultura polska jest w dużym stopniu przednowoczesna. I ten cały aspekt nowoczesności, który wiąże się z ekspandującym i emancypującym wszystko kapitalizmem, jest bardzo słabo kulturowo opracowany. Natomiast wydaje mi się, że teraz Polska jest w takim momencie, kiedy kapitalizm po prostu bucha. I to, jaką on formę kulturową przyjmie, jest jednym z elementów wojny kulturowej toczącej się w Polsce.

JAN SOWA: W Polsce mamy problem nie tylko z kategorią „mieszczaństwa”, ale również z kategorią „ludu”. Bo ludowy to dla nas znaczy folklorystyczny, podczas gdy people po angielsku to jest lud jako podmiot polityczny. To jest zupełnie inne rozumowanie, które w Polsce kuleje. I to jest część tego samego problemu.

ANDRZEJ LEDER: Ten rodzaj gry w „nienawidzę wszystkiego” jest możliwy tam, gdzie już zostały przerobione różne antagonizmy, choćby klasowe. W Polsce to brzmi fałszywie dlatego, że brakuje nam przerobienia owego etapu pośredniego.

ADAM LIPSZYC: Mówiliśmy o tym, że polscy pisarze boją się docisnąć swoją krytykę, a to z przyczyn rynkowych, a to dlatego, że Kościoła nie można krytykować, i o tym, że polskie mieszczaństwo jest kruche i nie potrafi być samokrytyczne, a chętnie ciosa kołki na ludowych głowach. Pewnie można by też dorzucić, dla równowagi, istotny wątek zatroskania ludem, które często nie pozwala na jego bardziej radykalną krytykę. Natomiast literatura austriacka – w istocie bezklasowa, jak zwracano tu uwagę – jest medium prawdziwie bezwzględnej samokrytyki społecznej. Jako taka potrafi fascynować polskich czytelników, powodowanych po części zasadną tęsknotą za radykalizmem, po części szczególną hipokryzją.

Ale niezależnie już od wszystkich bardzo istotnych uwarunkowań społeczno-historycznych, które decydują o różnicach między Polską a Austrią, trzeba na koniec wspomnieć o sprawie zasadniczej. Literatura austriacka, ta najwyższych lotów, niemal zawsze skupiona jest na pracy w języku, na krytyce języka, którym mówimy, sama siebie potrafi słuchać i poddawać refleksji, rozpaczliwie świadoma własnego uwikłania w społeczno-kulturowy żywioł, który atakuje. Między innymi dlatego to jest właśnie literatura, a nie seria ideologicznych oświadczeń. Czy Bernhard należy do jakiejś partii politycznej?