Jeszcze 7 minut czytania

Dorota Masłowska

JAK PRZEJĄĆ KONTROLĘ NAD ŚWIATEM, NIE WYCHODZĄC Z DOMU: En route

Dorota Masłowska

Dorota Masłowska

Stopniowo, wyjazd po wyjeździe, w moim byciu zaczęły zachodzić zmiany – i spotykałam podobnych sobie literackich akwizytorów, którzy jeszcze wczoraj byli na Festiwalu Poezji w Mozambiku, dziś już na Conradzie, jutro w Bremen, a pojutrze na Szpicbergenie

1.

Zawsze miałam się ku fudze histerycznej. Już w dziecięcym szale potrafiłam wybiec z mieszkania na ciemną klatkę, choćby tylko po to, żeby błąkać się pomiędzy filodendronami, wpijając się pazurami w dermę drzwi sąsiadów, płacząc i lamentując. Albo w urazie koczować pod zsypem, czekać aż któryś z rodziców zreflektuje się, że jednak może jeszcze się im na coś w życiu przydam i przyjdzie wywieść mnie z niewoli wściekłości i wrzasku. Podróż jako gest niezgody, negacji, może nawet oskarżenie rzucone domowi i jego regulaminom, obowiązkom, nudom, rutynom. Czy moje tegoroczne wielkie tournée jesienno-zimowe znowu nosiło takie znamiona?

Raczej nie. Choć pod względem intensywności, niskiej koordynacji, chaotyczności przemieszczeń – na pewno tak, po trzykroć tak. Moi nieliczni, policzalni na palcach jednej ręki bez niektórych palców, ale za to zdeterminowani stalkerzy nie mieli łatwego życia. Już wakacje były intensywne, zrobiliśmy 6 tys. km, jednak tak naprawdę wszystko ruszyło we wrześniu. Zaczęło się niepozornie od Ciechanowa, potem Hiszpania: Segowia i Madryt. Goteborg, a po powrocie: Poznań, Wrocław, Olsztyn. W Mińsku niby byłam trochę dłużej. I w Mińsku naprawdę mi się spodobało. Mieszkałam w hotelu Belarus wyglądającym jak przeterminowana gigarakieta, która nigdy nigdzie nie poleci, ale za to jak góruje, jak przytłacza, w jak imperialnej erekcji sterczy, rzucając cień na wielki, pusty, wybetonowany park.

Moim hitem był czynny do rana penthouse, chadzałam tam usiąść sobie z boczku przy śnieżnobiałym obrusie, skryć się wśród udrapowanych w łabędzie serwetek i zza nich patrzeć, jak pijane Vadimy i Lesze w strojach oficjalnych (ale w ekspresowym tempie poluźniających się, dekompletujących, deoficjalizujących, pokrywających się morsem okruchów, kapek sosów i plam perspiracyjnych, w których szyfrował się cały czas przebieg wieczoru) bawili się do ruskiego techno w euforycznym świetle dyskotekowej kuli. Taniec odbywał się na schemacie koła: mężczyźni kręcąc biodrami zmierzali rytmicznie ku jego centrum, by tam symbolicznie zawahać się i cofać znów fantazyjnym krokiem na swoje miejsca, dłońmi a to przygarniając, a to odpychając wyimaginowane obiekty. Nietrudno było o kolizję, jednak taka nie tylko nikomu nie wadziła, a nieraz jeszcze była pretekstem, by rzucić się na szyję ukochanemu kompanowi i całować, pieścić w odurzeniu jego wygolone odświętnie policzki, przylgnąć do niego całym ciałem i dyszeć w obojczyk; tulić mocno jego spoconą czaszkę do swojej, a nierzadko nawet w takim uścisku uciąć sobie drzemkę. Te hetero-gody tylko od czasu do czasu przerywały czujne, wystrojone ni to małżonki – ni to matki, wparowując na parkiet i holując takiego delikwenta na pobocze, by tam przywołać go kilkoma technicznymi policzkami do rzeczywistości. (W tym hotelu też pierwszy raz od dawna widziałam karaluchy. Mam nadzieję, że ostatni. Dochodzę do wniosku, że same w sobie nie mają one nic obrzydliwego. Dopiero ta sataniczna, umykająca ślamazarnemu ludzkiemu oku szybkość czyni z nich wysłanników piekieł.)

Z kolei znów sklepy odzieżowe, sklepy zabawkowe, domy towarowe. Ślepe manekiny z dłońmi wzniesionymi w nieodgadnionych gestach, i odpychających, i zapraszających jednocześnie; tak samo pełnych dystyngowanej rezerwy, jak dziwnie lubieżnych; niekoherencje emocjonalne, na które może pozwolić sobie wyłącznie istota posiadająca nadgarstki o obrocie 360 stopni. Perfidnie brzydkie zabawki w foliowych worach, na których widok przypomina mi się dzieciństwo, ostry flauszowy zapach uszu misia. I te śniadania. Takie śniadania mogą być wyprawiane tylko w rzeczywistości, w której gdzieś w powietrzu wiszą ciągle jeszcze fabryki, zakłady, kombinaty, kołchozy. To są te skale, skale totalne, stołówki na 1000 ludzi, długie rzędy bemarów, w nich góry, kopy, masywy najlichszej paszy; porąbane siekierą ogóry, sine jajka na twardo, wygotowane z rozumu szaroróżowe kiście serdelek, słonin, wiechcie boczków.

Na końcu zaś najważniejsze – departament tortu; (Białorusini to fanatycy tortów. Pół kraju zajebane tortami, najgorsze. Średnio raz w miesiącu ktoś wdepnie w leżący na ziemi tort czy torcik i trzeba wyciągać w szpitalu. Druga połowa kraju zajebana Tortem Białoruskim, Światem Tortu, SuperTortem itp. Co tydzień Białorusin robi objazd po wszystkich cukierniach w mieście, żeby skompletować wszystkie tygodniki o tortach). Więc wcale nierzadko widuję ten zestaw na talerzach współbiesiadników: serdela i marcello; albo: płachta słoniny, tort sachera plus kopczyk sałatki olivier, jak kropka po wyjątkowo zmyślnym zdaniu. A w stołówie zawsze pełno. W całym hotelu pełno! Ciągle jakieś zjazdy. Więc jednego dnia: sami popi. Każdy rodzaj popa, jaki istnieje: pop gruby, pop chudy, pop poprzeczny, podłużny, mieszany. Innym razem: wyelegantowani wuefiści z Kazachstanu w czarnych, lśniących kamizelkach, obwieszczających kolorowymi literami nazwy klubów sportowych, żyrandol w holu wielkości pokoju! Kryształowy! Basen z mozaiką współczesną, recepcjonistki. 20, 25-letnie, ale już genetycznie tak wściekłe i surowe, że nie baw się przypadkiem przy nich długopisem, nie dotykaj mapki, której wyraźnie TOBIE NIE DAŁY, nie hałasuj rączką od walizki, nie wyjeżdżaj poza ramkę w karcie pobytu pod groźbą wyjścia zza kontuaru i wypierdolenia ci grubym jak wąż strażacki postsowieckim warkoczem.

To Mińsk. Ale potem znowu dzień po dniu: Wrocław, Katowice, Toronto. W dodatku wybuchły strajki LOT-u. Był overbooking, byłam chora, opóźnienie rosło i rosło, koczowanie na lotnisku. Znużeni czekaniem pasażerowie wyjmują coraz więcej rzeczy, coraz więcej jedzeń, książek, ubrań i właściwie kiedy w głośnikach wybrzmiewa ogłoszenie, że jednak lecimy, to już moczą nogi w miednicy, już zakładają przyłącze gazu i zmieniają wykładzinę przy naszym gejcie. Ja po kolejnym Theraflu w jakimś osobnym stanie jaźni, wyciszona, pogodzona, biernie unosząca się na falach wzburzenia i podminowania innych oczekujących. Bo wtedy czułam już wyraźnie, że rozbijam jakiś bank, przekraczam pewien Rubikon, za którym podróż przestaje być ekscytującą odmianą, awanturą, a staje się moim obiektywnym statusem. Tak, podróż stała się moim domem. A ja ją inhabitowałam. Zamieszkałam w podróży, stałam się lokatorką autobusów 128 i 175, obywatelką Okęcia. (Już znałam na pamięć snujące się tam typy: międzygalaktycznych nomadów czekających na transfer. Mamuśki lecące z wałówką do synów na wyspy. Panie wracające do Chicago. Smukłych szwedzkich biznesmenów w nieskazitelnych garniturach, z blackmirrorowymi pulsomierzami, monitorami wellnessu i synchronizatorami rozwoju personalnego; diody pulsujące cały czas na ich bezprzewodowych słuchawkach. Zawsze też pracownik fizyczny z Litwy z konopnym wąsem, w mokasynach do dresu i całym życiem w jednej torbie sportowej. Prince Polo za 8 złotych, książka KAŚKI Nosowskiej, stare zdezelowane krokodyle w gablotach, brzęczące klamry zdejmowanych pasków.)

2.

Toronto… W Toronto jak to w Toronto. Oto progresywne społeczeństwo, w którym pisarza traktuje się z należną mu specjalną troską i nadopiekuńczością, dbając o to, by się nie zgubił, nie znudził, a przede wszystkim by nie zgłodniał. Nawet na wycieczce autokarowej na Niagara Falls dostajemy torebki z prowiantem (soczek, jogurcik, wafelek, jabłko), a potem panie pionizują nas, wiedząc, jak ważne po karmieniu pisarza jest porządne odbicie i zapobiegnięcie w ten sposób ulaniu czy bolesnym kolkom. 

Również życie towarzyskie jest tu sztucznie zapładniane i moderowane: oprócz licznych obiadków, cateringów i przyjęć, co wieczór w hotelowym penthousie odbywa się party. Ja wiadomo – maniaczka, kolekcjonerka penthousów z póki co 1-elementową, ale prężnie rozwijającą się kolekcją, jestem tam pierwsza, i już smalltalkuję, już zagaduję o rzeczy, które kompletnie mnie oczywiście nie interesują, już wygłaszam zdania krągłe i stosownie banalne, ale z mogącym zaczepić uwagę interlokutora „złamaniem” („o, a dlaczego tak uważasz?”), już to dokładam cyfrowego drewna do parakominka, który jest projekcją płonących szczap. Ponieważ ten penthouse, tak jak i miński, stanowi kompleksową fantazję o bachanaliach, tylko z innego obrządku kulturowego: nie ceniącego sobie tak bardzo łabędzi z serwet, kul i tańców w kole, za to mającego inne fiksacje. Przestrzeń zaaranżowana jest więc nowocześnie, na luksusowe mieszkanie rapera, rapera z „Klanu”. Wszystko udaje tu wszystko: kompozyty drewno, asymetryczne kanapy i porcelanowe farmazony – design, fabryczne obrazy – sztukę współczesną. Całość udaje przyjęcie – jednak byłby to jakiś szczególny rodzaj przyjęcia bez gospodarza, z samymi tylko pisarzami udającymi (wyjątkowo słabo) rozbawionych gości (bez generalizacji, ale rzadko są to osoby ładujące się z modelkami do jacuzzi i podpalające cygara 1000-dolarówkami), snującymi się neurotycznie po pokojach udających pokoje.

Kluczowe jest to, że gdy wracałam, negocjacje LOT-u z pracownikami wcale nie miały się ku konsensusowi. Wręcz przeciwnie: przebukowywanie, opóźnienia, bieg przełajowy przez lotnisko we Frankfurcie; wróciłam do domu późnym popołudniem, a już następnego dnia o 10 rano miałam pociąg do Krakowa. Więc znowu ten Kraków, nie mówiąc o tym, że po powrocie lecieliśmy od razu na Sycylię. To był nasz planowany od dawna urlop, zalecany przez amerykańskich naukowców wypoczynek aktywny: rejs, 7 wulkanów w 7 dni. Śmierdząc jeszcze w pociągu wulkanami: Bydgoszcz (tu bardzo wyraźnie pamiętam, że po przebudzeniu w nocy jestem całkowicie pewna, że znajduję się ciągle na jachcie, że czuję pod sobą zimne cielsko morza, pomiatające moimi narządami fale. Wrażenie to utrzymuje się długo i wiele argumentów mi potrzeba, żeby zrozumieć, że wszystko to jednak jakieś za duże, za przestrzenne jak na kajutę, a Bydgoszcz ma duże szanse na dostęp do linii brzegowej, ale nawet przy obecnym galopującym tempie ocieplenia dopiero za jakieś 20 lat) oraz Łódź. (Ta ostatnia akurat 11 listopada i to pamiętam bardzo wyraźnie. Do Warszawy wracam późno, ulice wciąż nabuzowane są niedawną celebracją niepodległości; na dworzec przyjeżdża po mnie mój chłopak, by pomóc mi uniknąć niepotrzebnych znajomości. Potencjał tych ostatnich jest duży: w okolicach Centralnego trwa swoisty karnawał, hordy już bardzo nacelebrowanych, ale ciągle niesytych młodych mężczyzn aktywnie szukają tam okazji do dalszej celebracji. Tak właśnie stojąc na przystanku, stajemy się świadkami spektakularnej bójki dwóch nawalonych typów z gościnnym udziałem równie nawalonej kobiety, która z kaskaderską brawurą z rozbiegu rzuca się to na swojego partnera (Kurwa, Dominik!), zwanego dalej roboczo Dominikiem, to na jego adwersarza (Odpierdol się od niego, chuju!), zwanego dalej Chujem. Alkohol drażni ego, podsyca wyobraźnię, obniża zwrotność i celność. Figury walki stają więc się coraz bardziej fantastyczne, inspirowane jakimiś widzianymi dawno albo wcale filmami kung-fu; kopy chybione, ale pełne zawijasów, bluzgi tak zawiłe, że nieartykułowalne grzęzną w rozbitych ustach. I w pewnym momencie, gdy żylasty Dominik drobi kogucimi kroczkami w kierunku Chuja, skupiony lub usiłujący się skupić, z pięściami gotowymi do powąchania, z głową jaszczurczo zwieszoną i wysuniętą, widzę, po prostu widzę, to znaczy wiem, że nie widzę – ale NIEMALŻE widzę REPTYLIAŃSKI GRZEBIEŃ na jego karku, przysięgam). (Ciekawa też jest postawa nas, zwykłych ludzi stojących na przystanku, którzy obserwujemy to wszystko znużeni, spoglądając na telefony, wymieniając zmęczone spojrzenia, w jakiejś beznadziei czy może właśnie nadziei, że zaraz wybuchną z głośnym bum! wśród swądu siarki, zostawiając tylko nadpalone wylinki). (Wreszcie koniec; jeszcze kilka kontrolnych bluzg i szamotanin, i dziewczynie udaje się wepchnąć Repto-Dominika do przejścia podziemnego. Chuj za to wraca, jakby niepewien wyniku, licząc na opinie, recenzje, gratulacje, uwagi techniczne, wyrazy solidarności. Nie doczekawszy się ich, zaczyna aktywnie szukać rozmówcy, powiernika, u którego mógłby zdeponować swoją narrację o tym, co się stało, intuicyjnie opowieścią próbując kontynuować to, czego nie mogły skończyć zmylone etanolem pięści. I oczywiście kogo wybiera, nie muszę mówić („ale wykurwiłem mu mordo, aż mnie ręka jeszcze boli, całą pięść mam zdartą, takiego dzwona dostał, mordo”)).

3.

Tułaczka jest dziwnym stanem ducha. Percepcja zmienia się: droga rwie rzeczywistość na strzępy, obrazy, refleksy, wrażenia. Rzeczy dzieją się w pośpiechu, chaotycznie, niedożyte i niewybrzmiałe; kumulują się, ale nie tworzą żadnej opowieści, fluktuują w pamięci jak stłuczone szkiełka w kalejdoskopie, składając się za każdym potrząśnięciem w inny kształt. Tułaczowi nie rosną rośliny w jego ogrodach, tułaczowi więdną bukiety rzucone obok kolejnej koszmarnej torby festiwalowej (katalog, 10 ulotek, plakietka, przypinka, tomik niechcianej poezji, broszura, krówka, koszulka za brzydka nawet do spania) na hotelowe łóżko. Łóżko, które spowija zawsze ciasno sztywna opalizująca kapa, wetknięta rękami pokojowej pod materac tak mocno, że cierpną nogi. Casus Waldemara Bawołka, który na tegorocznej Gdyni codziennie przeklinał swoje łóżko, samościelące się, gdy tylko opuścił pokój („kolejny raz mówię jej, aby mi nie ścieliła! Ale nie, kurwa, wracam i znowu pościelone, i znowu wetknięte”). Waldemar, rzadko ruszający się ze swojego domu w Ciężkowicach, okazał się szczególnie cięty na hotelowe udogodnienia, świadomy swojego prawa do nieposłanego łóżka i zaciekle go broniący. Jego emancypacja w tej kwestii wydała mi się tyleż zaskakująca, co odkrywcza. Bo pozornie sytuacja, w której ktoś sprząta po nas bezszelestnie jest wymarzona. A przecież człowiek, którego obecności ślady bezustannie się usuwa, doznaje pewnego pomieszania; oderwany od ciągłości swoich działań, pozbawiony prawa do swojego barłogu, do swoich zaniechań i abnegacji. Ściera mu się i usuwa, sprawdza i uzupełnia poziomy, wymienia ręczniki czyste na czyste, puka się do niego i budzi go telefonicznie, nie pozwalając spokojnie abnegować, spokojnie gnić.

Świdnica. Po odczycie już chcę iść do hotelu, ale coś mnie kusi, żeby jeszcze zajrzeć na chwilę do Cafe Teatralna. Tam zastaję seans stagnacji i zaniechania, w którym udział biorą trzej mężczyźni i ich jakby wychowawczyni, p. Jola. Razem melancholijnie gapią się w telewizor, który jak ledowe ognisko pełga w ciemności niemrawym ogniem przestarzałych hitów (Metallica, Limp Bizkit, Bruce Springsteen, O.N.A.).

Mężczyźni nabywają i spożywają swoje trunki metodycznie, sumiennie, w milczeniu, jakby wyrozmawiali swojego czasu wszystkie rozmowy, wysłowili wszystkie słowa, a teraz już tylko niespiesznie pozbywali się sił, usypiali w sobie plany i ambicje, ciekawość świata, resztki woli. Czuję się tam jak jakaś przemotywowana pracownica korporacji w leśniczówce w Złotopolicach: z tymi moimi budzikami nastawionymi w telefonie na każdą możliwą godzinę, wiecznie ZAROBIONA, trafiam nagle w bezczas, próżnię, suspens, bezsens. Moi kompani mają 30, 40, 50 czy 60 lat; oczy zamglone, nieczujne; zęby nieliczne. Te łagodne puste usta, niemowlęce albo starcze nie gryzą, nie wpijają się w szyje przeciwników ani sutki kochanek, ale bezbronnie chłepczą z miseczek kolejne piwka i soplice. Do p. Joli mówią „Mamuniu”. Niby żartobliwie, ale widać, że jest ona piastunką ich mizernej kondycji. Przy tej kobiecie starzy synkowie mogą gasnąć bezpiecznie, degradować się w kulturze i godności. („Być sobą, być tylko sobą, nic nie udawać. Pośmiać się, porozmawiać kulturalnie, nie fisiować, nie bluzgać jeden z drugim, bo myśli, że jest nie wiadomo czym” – mówi jeden z mężczyzn, afirmując spędzony wspólnie wieczór. I wiadomo, że tylko ze wstydu nie dodaje „prawda, Mamuniu? Prawda, że dobrze im powiedziałem?”)

Ze Świdnicy jadę do Ełku (tak: ze Świdnicy do Ełku). Podróż ta zajmuje mi dosłownie cały dzień. Jaką więc radością jest, gdy nagle podczas przesiadki na Centralnym przez szybę kawiarni dostrzegam tego starego farbowanego lisa, Janusza Rudnickiego, spożywającego kanapkę; i już życie nabiera znajomych, chaotycznych jak odcienie szamponów koloryzujących LONDA barw. Już kawa, ładowanie telefonów, już squatujemy One Minute, już pożyczamy sobie wałki, wsuwki i grzebienie, już dyskutujemy, przekrzykujemy się, więc dwie godziny upływają mi we względnej wrzaskliwej ekscytacji, ale co z pozostałymi jedenastoma, to przemilczę. Gdy tylko uda uporać mi się z Ełkiem, ciągnąc za sobą wszędzie charakterystyczny tukot kółeczek walizki na polbrukowych zagonach, jadę do Zielonej Góry. Z zalet tej ostatniej to to, że śpię w hotelu zlokalizowanym właściwie na dworcu – rano po prostu wychodzę z łóżka i wsiadam do pociągu; jeszcze tego samego dnia ląduję w Tbilisi. (Wyjeżdżam o 7 rano zimą, jestem o 2 w nocy wczesną jesienią). Nie myślcie, że kłamię, ale zawożą mnie do jakiegoś lekko przyrujnowanego pałacu. Budzi mnie rano śpiew papużek za oknem. Wieje wiatr, wysoko w powietrzu wirują kolorowe liście, zakutane babiny sprzedają pomidory i wiechcie ziół, żebracy modlą się głośno i teatralnie dygoczą w udawanej febrze. Piękni mężczyźni tłuką się po mordach w namiętnych bójkach z krzykami, płaczami, wyklękami skrzyżnymi. Jest dziko, nienormalnie, przepięknie, fanatycznie.

W drodze różnie bywa. Przeważnie fantastycznie, choć równie często okropnie; mało to razy wychodząc ciemnym świtem, rzucałam ostatnie spojrzenie na piękne twarze śpiących bliskich i miałam ochotę zawyć boleśnie nad swoim losem. Czasem dalsza tułaczka zdawała się już wprost niemożliwa, nie do wytrzymania, a wnętrza flixbusów i hotelixów „U Luizy” przebrzydłe; zdawało mi się, że jeszcze chwila i zacznę rwać tapicerkę w PKP, wskoczę w butach na kanapę i destrukcyjnie zacznę kręcić wszystkimi gałkami ogrzewanie, światło, radiowęzeł!!! Choć przecież zdaję sobie sprawę, że jestem tułaczem na swój sposób uprzywilejowanym: z noclegiem, z biletem, z obiadem. Najczęściej w obrządku jest jakiś sposób celebracji mojej osoby, czeka kierowca; jestem szanowną panią, panią Dorotką lub też po prostu PANIĄ (– Mordo, gdzie jesteś? – Nie mogę gadać, wiozę PANIĄ. – Wzięłeś mi ten kabel USB, ten z kwadratowym bolcem? – Nie, dopiero jadę. – No to ja już kurwa nie wiem. – Stary, nie mogę gadać, wiozę PANIĄ). W każdym z tych miast czeka na mnie coś. Instytucje. Teatry, domy kultury, biblioteki. Osoby. Konstelacje osób. Społeczne mikrokosmosy. Czasem otwarte, czekające na gościa jak na zbawcę. Pazerne wręcz, gotowe zassać go, usynowić, wziąć na zakładnika konfliktów, rozjemcę, świadka w sprawach rozwodowych, żyranta kredytów. Równie często hermetyczna tak, że relacja nie wykracza poza small talk, podpisanie umowy i samotny powrót do hotelu. Tam spożycie sałatki bulgur z Żabki we wstrętnym pokoiku z widokiem na ścianę ostańca, z majaczącym we mgle wielkim neonem SALON MEBLOWY. (Ale zanim usłyszę: „ach jej, a latte było? A na sojowym było?”, powiem, że nie mam nic do sałatki z Żabki, a wręcz przeciwnie. Żabki, Rossmany i Carrefoury wydają się ostojami bożego ładu, gdy wizytuję ich delegatury w kolejnych miastach, by czasem nawet nic nie kupić, a tylko zobaczyć, że wszystko jest mniej więcej to samo i w tym samym układzie. Żyjąc na walizkach, w walizkach, w przedziałach, Żak Expressach i apartamentach gościnnych, człowiek łapie się czegokolwiek, próbuje zbudować sobie jakąkolwiek przewidywalność. Ale jest jakby to robił w rytm piosenki „Push the tempo” Fatboy Slim).

Przypomina mi się gorące popołudnie tego lata w Dusznikach-Zdroju. Na tyłach zdobnych kamienic, wśród chlewików, starych wózków dziecięcych i zmęczonych upałem kwiatów omy i starziki chłodzą się piwkiem. Niespodziewanie – huk, harmider, hałas. W okienku na jednym z poddaszy dostrzegamy wielkiego mężczyznę w zapoconej koszulce-konkubentce. Cały zgrzany, czerwony jak cegła wygraża on, wyrzeka i lamentuje, wywija pięścią, po wariacku eksplikuje swoje żale, doznane od ludzkości krzywdy i nadużycia, których ogrom nie mieści się w tym małym oknie i gwałtownymi falami wylewa na ulicę, nie spotykając się z żadną reakcją, z żadnym odzewem czy próbą empatii. I wtedy on, niezrozumiany, niewysłuchany, zbywany, zostawiony sam sobie, wskazuje na mojego chłopaka i w ostatecznej desperacji woła boleśnie: PROSZĘ CIĘ, BĄDŹ TAK SZCZERY i PRZYJDŹ TU DO MNIE! To uniwersalne żądanie, tak nagle klarowne i konkretne w profuzji wariackiego larum, ciągle brzmi mi w uszach. Bądź tak szczery i przyjdź tu do mnie. Come as you are. Ehe, już idę! – odkrzykuje mu przytomnie, mrugając do nas jakaś kobieta wracająca z pracy i wybuchamy wszyscy śmiechem. I śmiejemy się, śmiejemy, śmiejemy, śmiejemy głośno, bo tak naprawdę płaczemy, płaczemy, płaczemy razem nad żałością jego, a może przede wszystkim swoją. Nad wieżą samotności, po której jak wariat tłucze się każdy z nas, nie mogąc doprosić się, by wreszcie ktoś wpadł do niego na herbatkę i powiedział, co tak naprawdę jest grane.

Droga zmieniła moje wyobrażenia o samotności. W drodze trzeba nauczyć się nią zarządzać, administrować. Co innego życie we wspólnocie, w swojej wynegocjowanej w niej roli, co innego wymyślanie się i ustanawianie co parę dni od nowa wobec zupełnie nowego otoczenia. Stopniowo, wyjazd po wyjeździe, zaczęłam widzieć zachodzące w swoim byciu względem innych ludzi zmiany; a może zauważyłam je dopiero, spotykając podobnych sobie literackich akwizytorów, którzy jeszcze wczoraj byli na Festiwalu Poezji w Mozambiku, dziś już na Conradzie, jutro w Bremen, a pojutrze na Szpicbergenie. Często artyści w drodze ulegają pewnej psycho-dyfuzji; widać ją w szybkiej likwidacji dystansów, zaskakującej łatwości obejścia, potoczystych small talkach, beztroskich aktach „too much information”, nadużywaniu swoich kompetencji społecznych. I ja też, taka zawsze sometimes antisocial – always anti-social, teraz wirowałam na parkietach, wskrzeszałam z popiołów gadki szmatki, animowałam party i moderowałam dyskusje, swatałam pary; gadałam, gadałam i gadałam, już nie wiedziałam z kim, o czym i kto jest kim: czy te osoby są mną, a ja nimi, czy odwrotnie, jeszcze inaczej, nie wiem jak. Coś pękło i rozlałam się po tych wszystkich ludziach, a oni rozlali się po mnie.

Tak często byłam sama, ale niemal zawsze i wszędzie wpadałam na kogoś, z kim już zaraz czułam się blisko, kto zawierzał mi swoje sekrety i kompleksy, a komu ja zawierzałam swoje, kogo terapeutyzowałam albo kto terapeutyzował mnie. To, że nigdy się już prawdopodobnie nie zobaczymy, w niczym tu nie przeszkadzało, wręcz wzmagało jeszcze ten spontaniczny ekshibicjonizm, tak jakby trzeba było szybko nadrobić te wszystkie lata, kiedyśmy się wcale nie znali, a i tak do nadrobienia pozostawały ciągle te, kiedy się już nigdy nie spotkamy. Przyjaźń i międzyludzka bliskość rozkwitała na jedną noc jak kwiat paproci, tym bardziej wybujały, im bardziej nie dało się ani go zerwać, ani przesadzić, ani wziąć odnóżki. (I tylko raz we Wrocławiu w jakiś okropny wieczór z nieklejącym się życiem towarzyskim powiedziałam złośliwie do świeżo poznanego pisarza z Malty, z którym nie mogliśmy wyjść z kołowrotu nudnych small talków: „see you in the next incarnation”. Już jakieś trzy tygodnie później wpadłam na niego w lobby hotelu w Kanadzie).

Ostatnim przystankiem mojej podróży była Moskwa. Jej władze tak dokładnie obwiesiły ją światełkami, gwiazdeczkami, kiśćmi i girlandami lampeczek, jakby iluminacje były częścią profilaktyki najgorszej od lat fali depresji, samobójstw i zbrodni. Całymi nocami przez okno naszego pokoju wpadała dziwna, mlecznoniebieska jasność, dzięki czemu do pisania nie musiałam zapalać świecy i znowu ryzykować zajęcia się ogniem szlafmycy. Choć wrażeń i przygód było znowu mnóstwo, to i tak naszą ulubioną rozrywką było chodzenie wieczorami do dyskontu Dixie. Jego kraina, bidna i niezbyt schludna, działała na nas jak magnes – intuicyjnie lgnęliśmy tu, gdzie nie obowiązywał obrządek turystyczny, szatnie, strażnicy, bramki i café latte, a liczyły się syr, suszone rybki, kompot z mirabelek oraz dwaj nikczemnej postury i urody ochroniarze. Nie sposób było nie zauważyć, że swoją rolę traktują poważnie i nie zwykli cackać się z takimi, co paczkę XL chipsów „Moskiewski kartofel” wsadzają sobie pod polar i twierdzą, że są w ciąży. „Szukajcie innego frajera” – mówił gibki, militarny krok, którym kłusowali alejkami, bojowe spojrzenia, a zwłaszcza dzierżone w dłoniach duże, pozlepiane przylepcem pejdżery, może nawet z możliwością emitowania promieni laserowych, „oślepiania” przeciwnika wiązką światła czy „paraliżowania” go za pomocą supernowoczesnej siatki ultradźwięków. Wciągał nas też i magnetyzował podziemny świat metra: chmurne herod-kasjerki w sylwestrowych koafiurach, zaganiani kurierzy Yandexu, babinki w futrach niedawno ściągniętych z niedźwiedzi, dopiero co wygarbowanych i brwiach świeżo powiedzionych czarną kredką. Szuby i lisy okalające twarze kobiet śliczne i pomalowane jak bombki; czerwone usta, opalizująco fioletowe powieki, kwaśny róż zmarzniętych policzków. Mróz i zalegające ulice sztywne białe zaspy – to wszystko przypominało coś strasznie miłego, sprzed globalnego ocieplenia – chrupanie śniegu pod kozakami, zapach kożucha, dymu z kominów i obieranych mandarynek. (Wtedy już zupełnie zaczęłam się czuć jak bohaterka jakiegoś sci-fi z nutą PRL-owskich sentymentów, która weszła do zaczarowanej szafy i przez cały film błąka się wśród pogód, klimatów, ustrojów politycznych i czasów, wszędzie natrafiając na te same napisy „Coca-cola”).

Teraz już jestem w domu. Od nowa uczę się porządku codzienności, kształcę i pielęgnuję rutyny. Od jednej z pań bibliotekarek dostałam nawet (nie pierwszą, zapewniam, że nie pierwszą) „roślinę, której nie trzeba podlewać”, dziękuję, z bożą pomocą zrobię, co będę mogła. I tylko co jakiś czas, gdy na ulicy mijam autobus 175 z napisem Lotnisko Okęcie, zamykam oczy i to jest jak słyszeć piosenkę jeszcze przed założeniem słuchawek; wiedzieć, co leci właśnie w słuchanym często radiu – wiem, po prostu wiem, kto nim jedzie. Na tych dwóch podwyższonych siedzeniach pytlujące niezrozumiale dwie wymalowane Tajki. Za nimi elegancka pani, sądząc po porządnych ciuchach Brytyjka. Dwaj mnisi z gitarą. Gruby ciemny gość, przez ramię widzę nieidentyfikowalny dla mnie język na jego smartfonie. Farbowany żulik (jak wejdą kanary na Baleya – nie będzie miał biletu). Coś we mnie dalej jedzie, umysł pokątnie odtwarza algorytm fugi.