Jeszcze 5 minut czytania

Dorota Masłowska

JAK PRZEJĄĆ KONTROLĘ NAD ŚWIATEM, NIE WYCHODZĄC Z DOMU (22)

Dorota Masłowska

Dorota Masłowska

Poczta Polska zdaje mi się jakąś schulzowską fantasmagorią. Składem podrób podróbek i kopii kopii. Szpitalem tandetnych rzeczy, które naśladując krzykliwe konwencje estetyczne transformacji, przywołują jakieś niegdysiejsze śniegi, nieaktualne sławy i chwały, krzywe Jezusy i niedźwiedzie Wojtki

Kto wciąż nie widział najnowszej reklamy Poczty Polskiej, niech tak już pozostanie, w spokoju ducha i z nienaruszonym poczuciem tego, co możliwe, co niemożliwe, co boskie, co cesarskie, co niecesarskie itd. Co by nie było, to 2 minuty życia; zdaje się ono oceanem wolnego czasu, a po każdym skończonym dniu zaczyna się nowy, ale ten bezkres to tylko złudzenie; każda chwila jest cenna i trzeba pieścić ją, macać, nagryzać jak złoto. Więc jeśli chodzi o ten spot, to lepiej sobie w tym czasie poruszać palcami u stóp i będzie w tym więcej głębi i szeptu wszechrzeczy; wystarczy, że ja już wzięłam na siebie obejrzenie tego…

Chociaż obejrzenie to też nie to słowo. Bo właściwie należałoby klip ten rozpatrywać jako reklamę radiową z elementami wizualnymi. Jest to dialog dwóch kobiet, młodych, lecz starych, wymieniających różne artykuły i chwalących ich dostępność na poczcie. Całość bazuje na rachitycznych witzach („Piękna nasza Poczta cała”, „Polska chyba!”) i bezwzględnej eksploatacji skończonej puli gier słownych wokół czasownika „polecać”. Ilustruje je ubożuchna plansza przedstawiająca falujący łan polskich zbóż, spod którego na sparciałej gumce anachronicznej animacji wyskakują cukierki kukułki, skajowe damskie portfeliki i inne artykuły życia codziennego. 

Gdy jednak to tak opisuję, używając wielu różnych słów, może się zdawać, że całkiem sporo się tam dzieje, jednak dzieje się tam niedużo, niewiele, ktoś powie, że w sam raz, ale mało, bardzo mało. Tak malutko, że nie imają się tego utworu ani beki, ani wysypy memów; najwytrawniejsi internetowi prześmiewcy chytrzy jak małpy nie mają się tu czego złapać i na czym huśtać, na czym siadać okrakiem i udawać kopulację. Tak samo nonsensowne zdaje się już dociekanie, czy spot stworzony został na amidze, kalkulatorze czy suszarce do grzybów; czy zrobił go szwagier zastępcy sekretarza kierownika, czy szwagier bratanka chrześniaka szefa Orlenu, czy budżet wynosił 150 zł, czy 150 groszy. Powstał, istnieje; poprzedza programy w telewizji i filmy w kinach, i jednego nie można mu zarzucić: niekoherencji. Jest perfekcyjnie spójny ze specyfiką reklamowanej marki. Pytania może więc należy formułować szerzej. 

.

No bo rzeczywiście: za oknem niby ten XXI wiek. W Rossmannie promocja dronów, a pod domem rozrastająca się kupa przewróconych, rozkraczonych hulajnóg elektrycznych, pikających tak alarmująco, błagalnie i po ludzku niemal żałośnie, że łatwo sobie wyobrazić, że w przyszłym roku będą już mówiły biegle po polsku… A za dwa może nawet wchodziły w relacje emocjonalne i kochały się z jeżdżącymi na nich ludźmi, a korzystając z tego, że nic nie czują i zbudowane więzi nic dla nich nie znaczą, będą dominowały swoich duposercych pasażerów i manipulowały nimi, wyłudzając dane osobowe i namawiając na przepisanie na siebie ich majątków… you name it. Zrodzone z tych mezaliansów humanoidy stworzą osobną superkastę, która będzie w ramach dziejowej zemsty jeździć na ludziach i porzucać ich w losowych miejscach, przewróconych bez jedzenia i picia. 

Więc: tak, w obliczu wielkiej rewolucji technologicznej, na progu której chwieje się dramatycznie nasza cywilizacja, zapytajmy po prostu: co z tą Pocztą? 

W komentarzach pod klipem niesmak, powtarza się pogardliwe „jak z lat 90.”. Czyli nieudolnie, półamatorsko, słabo technicznie, bidnie. Co ciekawe – w urzędach pocztowych w roku 2019 znajdujemy wcale niemało zaczerpnięć, może świadomych, może podświadomych cytatów z praktyk, poetyk i estetyk transformacyjnych; zdaje się, że znalazły tam bezpieczną przystań; może nawet więcej: po latach banicji – szczelinę, przez którą mogą powracać do obiegu rzeczywistości. Przypadkiem? A może nie przypadkiem? Tę kwestię spróbujemy poddać ostrożnej analizie, wyczuleni na fakt, że nie mają do tego przypadku zastosowania standardowe logiki i zdrowe rozsądki. 

Przez parę tygodni studiując wnikliwie i „Kompendium pocztologii”, i „Teorię i hermeneutykę poczty”, przebrnąwszy przez „Sprzedaż wyrobów cukierniczych w urzędach. Nadzieje i perspektywy”, a wreszcie cały rocznik „Poczty Wyznaniowej”, próbowałam nagryźć temat na różne sposoby.

Dochodzę jednak do wniosku, że by opisać narastającą z kwartału na kwartał dziwność PP, trzeba użyć narzędzi subtelnych, szczególnych, precyzyjno-nieprecyzyjnych. Najlepiej po prostu na niej być. Oddychać nią, pozwolić jej się przenikać i przepełniać. Wtedy dopiero, ściskając w dłoni przepocone awizo wypisane przez kurę pazurem, ale opatrzone też kodem kreskowym; słuchając pogwarek starszych ludzi, którzy przyszli zapłacić za grobowiec rodzinny, przy czym jest to ich jedyna misja tego dnia i mogą to robić wiele godzin, a i tak zostanie im jeszcze wiele godzin, oraz ciężkich wymownych westchnień tych, których czas to pieniądz, więc w kolejce jedną ręką oglądają serial na smartfonie, drugą wysyłają e-maile, a nogami robią łydki na wyimaginowanym stepperze… Słuchając dwóch pechowych Chinek usiłujących zapłacić jakiś rachunek, podczas gdy pracownica uparcie, z mściwą satysfakcją mówi do nich po polsku, tyle że BARDZO DUŻYMI LITERAMI; wreszcie patrząc na zabałaganiony stojak, na którym nienaturalnie rozmnożone między sobą książki Beaty Pawlikowskiej: jak chodzić, jak podnosić ręce, jak pozytywnie wiązać buty, mieszają się z poradnikami antysemickimi i samouczkami uzdrawiania, możemy złapać za nogę płochliwego ducha, jakim jest duch Poczty Polskiej.

Zacznijmy jednak od początku. Od tego, że jest to instytucja w procesie, przez ostatnie lata zaciekle modernizowana i cyfryzowana. Przecież do każdego z nas przychodzą jeszcze czasem w najbardziej niezrozumiałych snach tamte niegdysiejsze forniry, tamte zamawiane rozmowy telefoniczne, pełen grozy i nieodwołalności huk przybijanych pieczątek. Długopisy na sznurku pakowym, śmierdzące podarte gąbeczki do zwilżania znaczków; skłócone kolejki do okienek pełne układów, ostrożnych sojuszy i wrogich przejęć; wagi, paki, druczki, dyliżansy; nawoływania i przekomarzanki zawsze zagonionych pocztylionów. 

Dziś zastąpiły to wszystko najnowocześniejsze maszyny, komputery o superbłyskawicznych procesorach, a odbiór przesyłki kwituje się już nie gęsim piórem, a elektropodpisem na specjalnym wyświetlaczu. Co dalej? Cybernetyczny człowiek? Depczący po piętach PP Amazon zatrudnia już roboty. Tymczasem w urzędach PP pracują analogowi ludzie, głównie kobiety, niektóre intronizowane w latach 70. i wciąż niesłychanie surowe, władcze i upierające się, że w relacji urzędnik–petent nie ma miejsca na niepotrzebne dusery, zgodnie z hasłem „pani na poczcie nasz pan”. Inne z kolei, nawrócone już stosownymi szkoleniami na obrządek kapitalistyczny, zaraz po nadaniu twojej przesyłki proponują jej upgrade, nadanie jej statusu premium, a jeśli nie, to chociaż zakup batona musli albo szczotki do pleców. Większość zręcznie manewruje między obydwoma stylami. Tak więc zmiany, zmiany, zmiany łamane na brak zmian. W dodatku kilka lat temu doszło do rewolucji: świeckie dotychczas urzędy poddano gwałtownej, pośpiesznej, siłowej repolonizacji i rekatolicyzacji.  

Tu można by oddać się bratobójczej dyskusji, czy instytucja aspirującego do normalności państwa musi sprzedawać różańce i Zwierzenia św. Faustyny skotłumanione z pisaczkami, pisankami, plasteliną i herbatką ojca Klimuszko, parasolami i zastawą stołową; cóż: i tak, i nie, i nie wiem. Nie sposób jednak, patrząc na ten chaos celów, środków, wysiłków i opacznych ich efektów, nie zapytać o kondycję ekonomiczną spółki, nawet jeśli w świecie postprawdy musimy pogodzić się z brakiem odpowiedzi, tudzież równoważną z nim ich wielką mnogością. MÓJ internet twierdzi, że w dobie szybkich bezproblemowych tanich niegubiących przesyłek firm wysyłkowych sytuacja PP staje się fatalna; do tego kryzys wizerunkowy wynikający z zatrudnienia na stanowisku szefa pionu IT teologa, specjalisty od cudów ojca Pio (sic!). Ale – tak jak mówię – to MÓJ internet, być może w reportażach TVP Poczta to świetnie prosperujący podmiot, od którego Unia Europejska musi żebrać o pieniądze na chleb i podpaski.

Tak czy inaczej jej oferta bezustannie zaskakuje. „W hołdzie Miłosiernym. Rodzina Ulmów”, „Infekcje lecz ziołami”, „Czołgi. Stulecie broni pancernej”. „Jezu, ty się tym zajmij. Tajemnica księdza Dolindo”, „Uwolnijcie nas stąd! Rozmowa z Marią Simmą o duszach czyśćcowych”, „O chłopcu, który odwiedził niebo. Historia prawdziwa” „Chyłka. Zaginięcie”, „Becoming. Moja historia. Michelle Obama”, „Stop alergiom”, „Pierwsza komunia święta. Zrozumieć sakrament” – to tylko pierwsze z brzegu tytuły na standzie, podczas notowania których zostałam przyłapana i wezwana do okienka („Co pani właściwie tu robi?”), i musiałam przez to nabyć kolorowankę „Moja ojczyzna” za 4,99, by oczyścić się z oskarżeń o szpiegostwo na rzecz InPostu. Modlitewniki i żywoty świętych, zmieszane – zgodnie z transformacyjną słabością do duchowego eklektyzmu – z poradnikami uzdrowiciela, wielkimi horoskopami na rok poprzedni i literaturą neozabobonu. Wysyp tej ostatniej typowy jest dla czasów schyłku i kryzysu; dzisiejszy świat to płonąca rudera, a przyszłość jest wielką niewiadomą, kryzys uchodźczy, cywilizacyjny, gwałtowny przełom technologiczny i wybuchająca na naszych oczach katastrofa ekologiczna powodują niepokój, który potrzebujemy jakoś opanować, neozabobon dostarcza do tego prostych środków: odstawienie glutenu, nabiału lub po prostu przeciwrakowe jagody goji; restrykcje dietetyczne porządkują sprawy i pozwalają na odzyskanie poczucia kontroli NAD CZYMKOLWIEK. No i bardzo dobrze.

To wszystko jednak wychaosowane ze świecami, obrusami nieplamiącymi, wyrobami skórzanopodobnymi krzyczącymi każdym krzywo nabitym napem: wysoka cena, niska jakość!; okularami, których moc można samemu sobie dobrać za pomocą załączonej do opakowania zbiorczego tablicy okulistycznej. Nie wiem jak na waszych pocztach, ale na mojej cały ten kiermasz zdaje się nienadzorowany; pozbawione superwizji rzędy szybko zamieniły się w stosy, stosy szybko zmutowały w hałdy, kupy, chaosy; stare mikołajki splątały się we wstrętnych, kazirodczych obłapiankach z nieświeżymi wielkanocnymi kurczaczkami. Leżą te góry k o s z m a r n i e wydanych lektur szkolnych (czcionka do szybkiego czytania!) i „Tortów siostry Anastazji”; nasypy bubli, kurhany tandety z wielkimi logami „wyprodukowano w Polsce!”, pytając (dosłownie i w przenośni): Quo vadis?

Według teorii banalnego nacjonalizmu brytyjskiego psychologa społecznego Michaela Bilinga tożsamość narodowa „sama się nie zrobi” : to właśnie ROBIENIE jest tu ważne, flaga nie może po prostu łopotać na wietrze. „Tożsamość narodowa jest tylko skrótowym określeniem dla całej serii znanych założeń o narodowości, świecie i «naszym w nim miejscu». Zwisająca luźno flaga i wybity na monetach orzeł nie wystarczą, by utrzymać owe założenia w należnym im miejscu nawyków myślowych. Muszą one być dyskursywnie wskazywane. Do tego celu konieczne są dzwoniące w uszach obywateli i stojące im przed oczami kalki myślowe”. Każda partia polityczna dochodząca do władzy narzuca swój ich zestaw; każda wprowadza swój komplet motywów, symboli i stereotypów, przez który od teraz będzie definiowane „my”; ważne też, kto się w nim NIE pojawi, kto zostanie w nim dyskretnie przemilczany; bo to właśnie te uzupełniające się nawzajem uproszczenia i pominięcia będą służyły do pielęgnowania deixis – poczucia „naszości” i „swojskości”. 

Tożsamość „robi się”, kiedy prognozy pogody czy narracje piłkarskie niby nigdy nic umieszczają NAS w centrum, a resztę świata na peryferiach, albo kiedy całe USA bryluje w koszulkach „USA” – to akurat dobry przykład, bo Amerykanie z afirmacji ojczyzny wyprowadzili prężną gałąź gospodarki. Za pomocą przedmiotów użytku codziennego deixis „wchodzi” w strefę ciała, jest „noszone”, „dotykane” i fizycznie obecne w przestrzeni prywatnej i publicznej.

Oprócz jakichś tam paczek i listów Poczta Polska w swojej nowej odsłonie to właśnie kiermasz deiktyczny, mający wtłaczać do obiegu codzienności rozbudzające narodową dumę gadżety i bibeloty. Jego kramy stoją najczęściej pośrodku urzędów i to wokół nich wężują kolejki; artykuły aktywnie przeglądane przez oczekujących, krążące w przestrzeni urzędu i odkładane gdzie popadnie, mieszają się bezustannie i w efekcie składają się w najbardziej niesamowite, poetyckie kombinacje, kolaże, brikolaże – wirujące kalejdoskopy NAS. 

Jednak czy rzeczywiście skłaniają do narodowej dumy? Pocztowe deixis ma swój własny, osobliwy kod estetyczny. Widać go wyraźnie w publikacjach dla dzieci. 

Powstały one jakby bez miłości, bez namiętności, z samego cynicznego, nieudanego, niedokończonego seksu. Anarchiczne w swej szpetocie, za nic sobie mają harmonie i kompozycje, perspektywę, proporcje, logikę. Można domyślać się, skąd przyszły, ale nie wiadomo, dokąd zmierzają. Przywodzą na myśl opisywane przez Olgę Drendę w „Wyrobach” najntisowe podróbki, w których dzięki swej pilności i zmyślności dłonie zwykłego człowieka wschodu mogły wykraść zachodnim gigantom pilnie strzeżone copyrighty i stworzyć sobie same ich produkty na własnych warunkach. Szata graficzna książeczek przywołuje tamte koślawo imitowane w latach 90. Disneyowskie bajki, tylko jeszcze bardziej zmutowane i sparszywiałe. Ich szpetota jednak nie jest wypadkiem przy pracy, ona naśladuje źle naśladowane, podrabia nieudolnie podrobione, paczy spaczone.

Estetyczne nowotwory lat 90. powracają w drugiej dekadzie nowego millenium, oferując nam rzeczy świadomie wstrętne, znajomo obrzydliwe. W dobie transformacji sfera wizualna wariowała, ale wynaturzenia nie okazały się wcale przejściowe, lecz na stałe weszły w poczucie „swojskości” Polaków. Niby nie musimy już mieć brzydko, ale chcemy, bo lubimy, bo stać nas, bo MOŻEMY. Tu jest Polska. Nie elegancja-Francja – krzyczą książeczki potworki.

Nie lepiej ma się sprawa publikacji religijnych. Tu mamy paradoks przedstawień w zamierzeniu tak obłędnie pięknych, że licznik nagle wariuje, nie mieszcząc już tak skrajnych wartości i niepostrzeżenie…

.

…trach! Jezus Chrystus zmienia się w prześliczną, emanującą łagodnym erotyzmem Conchitę Wurst… Tu z kolei ta światłość wylatująca z uszu.

.

Wreszcie – karty okolicznościowe, niektóre tradycyjne, zachowawcze w środkach artystycznych i przywoływanych figurach…

Mężczyzna zaharowujący się pod batem swojej jadącej wygodnie na wozie małżonki, najprawdopodobniej domagającej się zakupu futra.)(Iksiński Iksińskiej kupił!) Mężczyzna zaharowujący się pod batem swojej jadącej wygodnie na wozie małżonki, najprawdopodobniej domagającej się zakupu futra (Iksiński Iksińskiej kupił!). 

(PODPIS POD ZDJĘCIEM: Dlaczego mężczyźni noszą krawaty? Bo każde bydle musi być uwiązane.) Dlaczego mężczyźni noszą krawaty? Bo każde bydle musi być uwiązane. 

Albo z kolei sięgających po najnowocześniejsze osiągnięcia technologii (trójwymiar, hybrydowość). 

.

I tak powoli zbliżamy się do półki z galanterią skórzaną. Nie jestem rzeczoznawcą, ale portfele te, saszetki, tzw. pedałówki, czy minikosmetyczki patriotyczne mają dziwną relację jakości do ceny.

Niektóre mają spore przywieszki w barwach narodowych wielką czcionką krzyczące „polska firma” albo „produkt polski”. Inne – rzucone gdzieniegdzie tajemnicze zaklęcia „4uCavaldi” czy „Ronaldo”, które kreują atmosferę nonszalanckiej włoskości, zaś komunikowane w jaskrawych kołach, kończące się na 99 ceny stwarzają wrażenie okazji, promocji, zysku, wręcz bezwysiłkowego zarobku. To nie są rzeczy, które kupi ktoś bogaty. W jawny sposób ta oferta kierowana jest do konsumenta naiwnego, niebiegłego w rozczytywaniu marketingowych ściem, a jej produkty – jakby puste, prowizoryczne, pretekstowe.

Tu wróćmy jeszcze do kolorowanki „Moja ojczyzna”: 

.

W ogóle kocham tę kolorowankę, dobrze wydane pieniądze:

.

I najchętniej pokazywałabym teraz strona po stronie, bo naprawdę każda jest na swój sposób niezwykła; evergreeny polskiej tożsamości flirtują w wyobraźni artysty z motywami stricte współczesnymi: 

.

No i moje ulubione: Chopin bez włosów, bez czaszki, z samym mózgiem. Plus Maria Skłodowska o bardzo szczupłych kolanach: 

.

Jeśli chodzi o współczesnych milusińskich, to jakoś tego nie widzę; kolorowaniem tej kolorowanki mogą być zainteresowane wyłącznie dzieci nienarodzone, a może i te ostatnie są zbyt przestymulowane, by dać się namówić na taką pyszną zabawę: 

.

Kończąc już jednak te żarciki, to właśnie tu zdaje się tkwić gorzki sekret pocztowego kiermaszu – oferuje on gizma do stymulowania tożsamościowej dumy i poczucia „MY”, jednak niegłupia ta przecież i praktykowana w wielu krajach idea materializuje się w nich zupełnie opacznie: bo są to niewydarzone buble, rzeczy-pokraki, mutanty; z góry zbędne, szpetne, a co za tym idzie, wstydliwe, ośmieszające, sprawiające przykrość swoim bezsensem. Są to przedmioty pozorne, bez walorów użytkowych, tak jakby liczył się sam akt ich nabycia, jakby tak naprawdę kupowało się ich kupowanie. Może właśnie ten „polski produkt” jest symbolem, cegiełką, rodzajem mniej lub bardziej metaforycznej inwestycji w „naszość” i „swojskość”, przez niego przedstawianą i zaklinaną. Byłby to model biznesowy podobny do Radia Maryja – zaglądanie do portfeli wykluczonych poprzez stymulowanie ich sentymentów i resentymentów. 

Kiedy dziś po raz ostatni weszłam na moją pocztę w celach badawczych, zrobiło mi się żal. Żal, bo jeszcze tysiąc razy będę tu z jakimś awizem czy listem, ale już nigdy jako czuły detektyw, który każdym nerwem usiłuje złapać tę aurę, jej tembry, odcienie, lśnienia; wszystko stanie się płaskie i banalne, a umysł zapełni się jałowymi wyrzekaniami na kolejkę i tempo obsługi. Tymczasem teraz, gdy ze słonecznej ulicy wchodzę do katakumb urzędu, w ciepły mrok wnętrza, słyszę pogodny głos urzędniczki, nieżałującej czasu na pogaduszki ze starszym panem… Za witryną przemyka z szatańskim wizgiem elektryczna hulajnoga; widzę na półkach te wszystkie brakoróbstwa, brzydkie i przez nikogo niekupione. Poczta Polska zdaje mi się jakąś schulzowską fantasmagorią. Składem podrób podróbek i kopii kopii, magazynem atrap i erzaców. Szpitalem tandetnych rzeczy, które naśladując krzykliwe konwencje estetyczne transformacji, przywołują jakieś niegdysiejsze śniegi, nieaktualne sławy i chwały, krzywe Jezusy i niedźwiedzie Wojtki; wywołują duchy zaklęte w badziewiach i piratach.

Prawdopodobnie i to niedługo przeminie, zastąpione sprawnym, laickim, przewidywalnym, podobnym do wszystkich urzędem-starbucksem, teraz jednak jeszcze chwilę trwa tak dziwne, bliskie, choć obce, okropne, tajemne.