Jeszcze 3 minuty czytania

Stanisław Łubieński

ŚMIEĆ MIESIĄCA: Niezrównoważona bawełna

Stanisław Łubieński

Stanisław Łubieński

Na festiwalach prezentem numer jeden stała się bawełniana torba. Według badań brytyjskiej Environment Agency musi jednak zostać użyta 131 razy, by koszty jej produkcji zrównoważyły się z użytą raz zwykłą reklamówką

Zwieńczeniem spotkania autorskiego w małym czy średnim mieście jest zwykle wręczenie niechcianych podarków. Ja akurat odwiedzam biblioteki, ale inni odwiedzają urzędy, jakieś muzea czy zakłady, i z pewnością dostają podobne prezenty. W dobrej wierze czy w poczuciu, że trzeba się ich pozbyć, dyrektorzy, kierownicy i burmistrzowie rozdają zamówione z samorządowych pieniędzy monografie o miejscowych prekursorach cukrownictwa, wspomnienia jakiegoś dziadziusia, zbiory fraszek albo haiku lokalnych poetek. Kupowane w ogromnych ilościach pendrajwy, długopisy, ołówki, magnesy z nazwą miasta i logiem. Od tej chwili obdarowany ma sławić imię miejscowości czy instytucji, być jednoosobowym ambasadorem czy attaché we własnym domu. Wszystko z funduszy gminnych i samorządowych, a może nawet strukturalnych, więc jakby za darmo. Nic tylko brać.

Na festiwalach prezentem numer jeden w ostatnich latach stała się bawełniana torba. Najczęściej nosi w sobie jakieś katalogi, publikacje okolicznościowe, trzy smycze, broszurki i różne przedmioty z logo. Kiedy torba jest brzydka, myślimy sobie: „będzie na zakupy”, podobnie jak stary dres czy stary mebel trzyma się „na działkę”. Na boczny tor, na drugie, gorsze życie. Swoje torby mają wszystkie instytucje. Teatry, instytuty, ministerstwa, wydawnictwa. Bawełna, wiadomo, ładna, prosta i ekologiczna. W awangardzie jest chyba wydawnictwo Wielka Litera, które wypuszcza nawet torby dedykowane poszczególnym książkom. Mam taką, która sławi książkę Marcina Kołodziejczyka „Prymityw”. Za dziesięć lat ktoś się będzie zastanawiał w metrze, co to była za płyta. Torba nie na tyle ładna, by zadawać z nią szyku na mieście, ale na zakupy w sam raz. To chyba lepiej niż brać w Biedronce kolejną reklamówkę z napisem „Chroń Środowisko”, prawda?

Plastik, mówiąc delikatnie, nie ma teraz najlepszych notowań. Pozornie sprawa wygląda prosto: bawełna to roślina, rośliny rosną w ziemi, są zatem ekologiczne. Jak mierzyć tę „ekologiczność”? Rozpowszechnionym sposobem badania wpływu produktów na środowisko jest tak zwane LCA (Life Cycle Assessment), czyli badanie cyklu życia. Jego celem jest prześledzenie życia produktu od pozyskania surowca (można powiedzieć zarodka) aż do miejsca, w które trafi po zużyciu (grób). Bada się koszt środowiskowy całego procesu, na przykład ile zużyto energii, wody, materiału. Szczególną wagę, takie czasy, przykłada się do śladu węglowego. W internecie znajdziemy zestawienia LCA toreb na zakupy wykonanych z różnych materiałów: papieru, polietylenu (reklamówki), bawełny czy polipropylenu (większe, bardziej sztywne torby, jak niebieska ikeówka). Z tabelek, zawiłych wykresów i gmatwaniny wzorów wynika, że nie ma torby idealnej, wszystkie mają jakieś wady i zalety. Ciekawe jest jednak to, że w większości kategorii bawełniana torba wypada fatalnie. Zwyciężczynią jest, kto by pomyślał – reklamówka.

Według badań brytyjskiej Environment Agency opublikowanych w 2011 roku bawełniana torba musi zostać użyta 131 razy, by koszty jej produkcji zrównoważyły się z użytą raz zwykłą reklamówką. Dlaczego bawełna jest tak kosztowna? Choćby dlatego, że to roślina, która potrzebuje dużo wody. Można powiedzieć, że jest wiecznie spragniona. Do produkcji kilograma bawełny potrzeba (w zależności od regionu) od dziesięciu do dwudziestu tysięcy litrów wody. Jedna para jeansów wypija aż siedem tysięcy litrów. Ponadto bawełna potrzebuje ogromnych ilości sztucznych nawozów i agresywnych środków ochrony roślin. Dziś jej uprawy zajmują 2,4% wszystkich terenów rolniczych na ziemi, ale wykorzystują 16% wszystkich używanych w rolnictwie insektycydów i 6% herbicydów

*

O niszczącym wpływie bawełny na środowisko opowiada historia Aralkum. To słowo jak łoskot spadających kamieni oznacza pustynię w Azji Centralnej. Niech nas nie zmyli jego starożytne brzmienie, sto lat temu ta pustynia jeszcze nikomu się nie śniła. W latach 50. radzieccy hydrotechnicy postanowili użyć wody z rzek Amu-Daria i Syr-Daria do nawodnienia pól w rejonie Morza Aralskiego. Na tym obszarze produkowano niemal całą bawełnę dla Sojuza. Fatalna konstrukcja kanałów nawadniających sprawiała, że połowa wody znikała, zanim dotarła na pola – wsiąkała w niezabezpieczone dno czy wyparowywała. Zmniejszony przepływ wody rzecznej sprawił, że już w latach 60. morze zaczęło się kurczyć.

Dawne porty stoją dziś na piaszczystych pustkowiach. Zardzewiałe trupy kutrów służą za apokaliptyczny plener dla fotografów i niebezpieczny plac zabaw dla dzieci. Rybackie wsie dzielą od wody dziesiątki kilometrów. Znikanie morza zmieniło nieodwracalnie klimat regionu (dotkliwe zimy, krótkie, suche wiosny), a roznoszony z wiatrem toksyczny, zasolony pył niszczył wszystkie uprawy. Od czasu upadku Związku Radzieckiego i zapaści systemu ochrony zdrowia średnia długość życia spadła w regionie o kilkanaście lat. Najczęstsze są choroby układu oddechowego, wątroby i nerek. Liczby: 99% ciężarnych kobiet i blisko 90% noworodków cierpi na anemię. Rosnące zasolenie morza doprowadziło do wyginięcia wszystkich rodzimych gatunków ryb. Obecnie jego powierzchnia jest podzielona na kilka osobnych basenów i wygląda na satelitarnej mapie jak wysychająca polna kałuża z błotem w różnych odcieniach.

Akumulowanie niepotrzebnych darmowych dóbr to problem, który znamy z autopsji. Na początku lat 90., jak wszyscy rówieśnicy, brałem dziesiątki niebieskich ołówków z Ikei. Dawali, to brałem. Nie wiem, jak to się stało, ale w domu mamy 14 bawełnianych toreb. Z pewnością kilka przegapiłem, wpadły gdzieś za szafę, schowały się za kaloszami, wcisnęły się w najciemniejszy kąt i przykryły kłębami kurzu. Traktujemy je jak śmieci, tylko że głupio je wyrzucić, skoro nie są wybrakowane. W niczym nie zawiniły, nie zgrzeszyły dziurami czy niefunkcjonalnością. Są po prostu niepotrzebne. Wszystkie zostały wyprodukowane w krajach rozwijających się, nie znalazłem żadnych informacji o certyfikatach zrównoważonych upraw. A więc polskie teatry, wydawnictwa i ministerstwa kupują najtańszy materiał z przemysłowych plantacji, które niszczą środowisko życia ludzi i zwierząt. Przykre, prawda?

Bawełniane reklamówki / fot. Stanisław ŁubieńskiFot. Stanisław Łubieński

Najnowsze, zeszłoroczne LCA przygotowane przez Danish Environmental Protection Agency (Miljøministeriet) przynosi bardzo zaskakujące wnioski. To niezwykle kompleksowe, złożone badanie uwzględnia znacznie więcej czynników oddziaływania na środowisko niż przywołane wcześniej brytyjskie, na przykład wpływ na ocieplanie klimatu, powiększanie dziury ozonowej, rakotwórcze działanie na organizm człowieka, eutrofizację i zakwaszenie ziemi i wód, a nawet ilość pierwiastków radioaktywnych, które przenikają do środowiska w procesie wydobycia surowca, produkcji czy utylizacji. Z badań wynika, że tak zwana bawełna organiczna jest niemal trzy razy bardziej szkodliwa dla środowiska niż ta przemysłowa. Organiczna nie wykorzystuje nawozów ani pestycydów, a przez to jest mniej wydajna. By wyprodukowano z niej podobną ilość surowca, potrzeba więcej zasobów (np. wody) i większego obszaru niż dla uprawy przemysłowej.

Znowu liczby: załóżmy, że standardową polietylenową reklamówkę wykorzystujemy dwukrotnie – przynosimy w niej zakupy i wkładamy do kubła jako worek na śmieci. I tyle. Mieszka z nami parę dni. A teraz uwaga: według tych badań bawełniana torba z uprawy organicznej musi być użyta dwadzieścia tysięcy razy, by koszt środowiskowy w porównaniu z reklamówką się zrównoważył. To znaczy, że musielibyśmy z niej korzystać przynajmniej raz dziennie przez pięćdziesiąt trzy lata (!). Dla ścisłości odnotujmy, choć osłabi to nieco efekt: badana torba z bawełny organicznej jest bardzo duża i ciężka. Może udźwignąć 50 kilogramów zakupów i waży 200 gramów (reklamówka zaledwie 30). Gdyby zaprojektowano ją w nieco skromniejszej wersji, wnioski LCA byłyby nieco mniej makabryczne. Ale wciąż zatrważające.

*

Badanie cyklu życia opiera się na określonych założeniach. Sceptycy mówią, że w zależności od tego, co chcemy wykazać, można zakręcić modelem tak, by podparł naszą tezę. W obydwu przypadkach przytoczyłem badania rządowych agencji ochrony środowiska, miejmy nadzieję, że to gwarantuje jakiś obiektywizm. Nie zmienia to jednak faktu, że LCA jest bezlitosne jak kapitalizm. Nie wzrusza się losem drobnego wytwórcy z certyfikatem uprawy organicznej, który zostanie uczciwie wynagrodzony za swoją pracę, ani przyszłością jego dzieci, które pójdą do szkoły, czy sąsiadów, których nie podtruł. LCA spłaszcza wszystkie czynniki do jednego poziomu. Innego badania, jeszcze bardziej kompleksowego i uwzględniającego czynniki moralne czy zwyczajnie nieprzeliczalne na jednostki z układu SI, po prostu nie ma.

W badaniach LCA reklamówka wygrywa zawsze, szczególnie że nie uwzględniają one przykrego i dość niepokojącego faktu, że tworzywo sztuczne zanieczyszcza oceany i się nie rozkłada. To, że siatkę zje wieloryb, nie ma wielkiego wpływu na efekt cieplarniany i ciężko przekłada się na język liczb. I tu już musimy zdecydować sami, co jest ważniejsze: wieloryb, zatruta ziemia czy efekt cieplarniany. Jakie będą dalsze losy obu toreb? Właściwie dość podobne. Plastikowa torba nie zostanie zrecyklingowana, w najlepszym razie powstanie z niej tak zwane paliwo alternatywne – wysokokaloryczny brykiet służący do opalania pieców, na przykład w cementowaniach. Torba bawełniana prawdopodobnie nie zostanie zrecyklingowana, raczej trafi na składowisko albo do spalarni śmieci.

Niepokoją nas te okropne, wirujące na wietrze reklamówki. Wszechobecne i tak jawnie, bezczelnie sztuczne. Na grupach zero waste co dwie godziny ktoś chwali się, że uszył sobie wielorazowe worki na warzywa ze starych firanek. Jeżeli możemy dać nowe życie babcinej firance, to świetnie. Mnóstwo ludzi jednak już zwąchało interes – leniwi i majętni, lifestyle'owo wrażliwi mogą sobie kupić gotowe woreczki z nowej firanki. Nie chcę nawet myśleć, co by wyszło z LCA. Materiału do nerwicy ekologicznej mamy zresztą pod dostatkiem: czy równie często jak o plastiku myślimy o tym, co wkładamy do reklamówek? To tanie awokado – czy nie pochodzi czasem z kontrolowanych przez kartele plantacji z Meksyku? A tanie bataty z Peru? Produkty przejeżdżają pół świata na nasz stół – ich ślad węglowy jest długi i śmierdzący. Ma też nuty niewolniczej pracy i wyciętej dżungli. Ale nasza jednostkowa ortodoksja niewiele zmieni, warto sobie po prostu uświadomić, że nie ma nic za darmo. Bawełniana torba kosztuje, to tylko nam wciskają ją jak coś bezwartościowego. Nauczmy się odmawiać, także sobie, to najważniejsza umiejętność współczesnego człowieka.