Jeszcze 6 minut czytania

Dorota Masłowska

JAK PRZEJĄĆ KONTROLĘ NAD ŚWIATEM, NIE WYCHODZĄC Z DOMU (23)

Dorota Masłowska

Dorota Masłowska

Od pierwszych zajęć kursu, widząc, że moje wysiłki i starania krawieckie SYSTEMOWO naznaczone są bezsensem, zajęłam się obserwacją zawiązującej się przy nauce wspólnoty

Nigdy niesyta awantury swojego czasu zapisałam się na kurs szycia. Dzięki temu spędziłam wiele godzin w fascynującym świecie szwów, lamówek, zamków krytych, wiskoz, zaszewek, karczków biodrowych i włączonego na półgłośno Radia Plus. Wykroje Burdy objawiły mi się jako ponadpisywane jedne na drugie dziesiątki map; map westymentarnych skarbów, które mogą nie zostać przeze mnie odnalezione nigdy. Ale samo zanurzenie się w plątaninie linii, wśród których wprawne oko potrafi namierzyć rękaw lub odszycie dekoltu, a moje widzi tylko bełkot rozpełzających się zarysów i krzyżujących ze sobą tropów, już przyprawiało mnie o poczucie niemożności, obezwładniającej pokory – konieczne stało się uznanie mojej całkowitej bezradności wobec tajemnic kroju, konstrukcji i mody.

Jeszcze kręciło mi się w głowie, a już na stoły wjeżdżały bele tkanin; brzydkie żorżety, których nie szkoda na niewprawne ręce uczennic; już oko dręczyły desenie kojarzące w przykre, ale rozsądne małżeństwa kwiatki i kratkę albo jakieś gorejące błędne maziaje, zwane tu „picassami” („podaj mi tą w pikasy”). Oszpilkowane w intymnych miejscach manekiny i slalomujące wśród nich szykowne krawcowe ­– które w swoich świetnie skrojonych i dopasowanych kostiumikach tak bardzo różnią się od nas, dziodów, strachów na wróble w banalnych, nieforemnych projektach z sieciówek. Standaryzowanych łachach pasujących na każdego i na nikogo: za luźnych w łydkach, a za ciasnych w kroku, pijących w nadgarstkach, bułkujących się na piersiach; zwisami i deformacjami tkaniny drwiąc sobie z ciała ludzkiego, że narodziło się tak niedoskonałe, rarogowate, nieprzystające do surowych wymogów HM-owej rozmiarówki.

I choć rzeczy, które uszyłam, nie założę ani na bal debiutantek, ani na rozmowę o pracę, to kurs bardzo zmienił mój stosunek do odzieży. Co innego wciągać bezmyślnie co rano bluzkę kupioną za równowartość obiadu, co innego skonfrontować się z niegramotnością własnych rąk, które stają okoniem nad wdaniem głupiego rękawa albo na kwadranse zawieszają się nad jedną kieszenią. Tymczasem wielkie fabryki tłoczą, tłoczą, tłoczą, małe rączki szyją, szyją, szyje chylą się w mozole nad lichą bawełną, zapełniając HM-y i Bershki bieżączką, która po kilku praniach nadaje się tylko do mycia okien. Od pierwszych zajęć widząc więc, że moje wysiłki i starania krawieckie niejako SYSTEMOWO naznaczone są bezsensem, zajęłam się obserwacją zawiązującej się przy nauce wspólnoty.

Choć ta nie formuje się też od razu. Początkowo osiem kobiet w wieku 40 minus dystansuje się do siebie w różnych zwyczajowych oględnościach. Podczas przedstawiania się, może ze względu na wchodzącą już w odruch ochronę danych osobowych, prawie każda mówi, że „pracuje w firmie”. Sześć z nas pracuje więc w firmie, dwie są z dziećmi w domu, jedna wychowała się w Irlandii, jedna ma ciągle zdjętego adidasa, bo ją boli noga. Choć pierwsze gadki-szmatki przy ekspresie do kawy idą topornie, to atmosfera stopniowo rozluźnia się, a praca zaczyna wrzeć. Godzina za godziną pochylone, skupione przy swoich robótkach, nieświadomie odtwarzamy figurę „kobiety przy krosnach”. 

W Radiu Plus pada wciąż ten sam zeszłoroczny śnieg; siedzimy ze szpilkami w ustach, tylko od czasu do czasu którąś zakołysze nagle strumień wiecznie zielonych evergreenów; z ust wyrwie się tęskne, bezwiedne „mój sokole gromowładny” albo mimowolne, rzeczowe „na na na na – poker face!”. Między nimi pierwsze poszukiwania płaszczyzn porozumienia, pokrywających się gustów czy uwarunkowań; tak właśnie, zrazu nieufne, powoli zaczynamy konstytuować się w grupę. Nieodzownym elementem tego procesu stanie się zaś wspólne jedzenie słodyczy.

Czym dla grup spotkaniowych w „Antropologii codzienności” Rocha Sulimy podawane z ręki do ręki, przechylane, odwracane i ostukiwane butelki piwa, tym w naszej ściśle damskiej grupie są ogrywane na różne sposoby bułeczki, rogaliki, karpatki, „leśne mchy” i ciasta marchewkowe. Inne, „powszednie” produkty spożywcze przynoszone na kurs – wędliny, sałatki, ekspresowe zupki, napoje energetyzujące i bagietki z pobliskiej Żabki konsumowane są na boku, chyłkiem. Występne, obfitujące w zbrodniczy gluten, tłuszcz palmowy i sacharozę słodycze podlegają natomiast obrzędowym podziałom i komuniom, a towarzyszące im rozmowy i śmichy-chichy wygłaszane są w ustalonych sekwencjach. Cukier ma jakoby subtelne działanie sedatywne, ale jest t r a n k w i l i z a t o r e m niewątpliwie bardziej metaforycznym niż alkohol. Jak pisze Sulima, spożywanie tego ostatniego przez grupy mężczyzn stanowiło (i chyba wciąż stanowi) „swoistą manifestację bezinteresownego b y c i a, szczególnie wyrazistą w czasach realnego socjalizmu, jako kontestacja zasady «każdy człowiekiem pracy»”. Otóż NIE KAŻDY! – krzyczy swoim zachowaniem grupa spotkaniowa. Analogicznie cukrowe libacje kobiet to gremialne zawieszenie obsesji wokół ciała w czasach REALNEGO PERFEKCJONIZMU. 

Słodkości, obłożone zdrowotną ekskomuniką i wyegzorcyzmowane (przynajmniej deklaratywnie) z codzienności, stają się tu rekwizytem anarchii. Wspólny występek przeciw restrykcjom dietetycznym integruje grupę, zaś śmiechy i pogwarki zmieniają status grzechu ze śmiertelnego na lekki. Tu znów nasuwa się paralela do grup spotkaniowych. Bo tak jak początkujący „spotkaniowcy”, aby wkupić się w grupę, podkreślają osiągnięcia w piciu, ilości wypitych alkoholi i czasu, który na to poświęcili, tak jedzeniu słodyczy przez kursantki towarzyszą podobne „przechwałki”: hiperbole własnego rzekomego łakomstwa („Ja to nie zaczynam w ogóle, bo jak zacznę, to nie skończę”) i licytacje na żarłoczność („Ja to jak wezmę ciastka, to od razu paczkę”, „To jeszcze nic, ja to…”). Nieobca jest tu też idea „składki”, „zrzutki” – delicje są systematycznie pieczone lub kupowane przez kolejne ochotniczki, a starania aprowizacyjne podejmowane z intuicyjną symetrią i w nawoływaniu do sprawiedliwości.

Przy i po konsumpcji następują nieodmiennie żarty o tyciu, biodrach i konieczności uszycia szerszych rzeczy, narzekania na bycie bardzo grubą. Co ciekawe, podejmują się ich, czy to w ramach solidarności, czy też nie chcąc ściągnąć na siebie gniewu bogów, również adeptki krawiectwa niemające żadnego problemu z tuszą („Ty to jesteś bardzo szczupła” – mówi koleżanka do kursantki o zjawiskowej figurze. „To się tak zdaje, mam straszną dysproporcję między talią a biodrami” – zaklina się kursantka, składając prewencyjną samokrytykę na składkowym ołtarzu Kościoła Cukrowego).

Chwilami zdaje się, że kurs szycia to imadło, ściskające nas z dwóch newralgicznych stron. Jedna to konieczność ciągłego konfrontowania się z burdową rozmiarówką – probierzem NORMALNYCH, PRAWIDŁOWYCH rozmiarów ciała: na każdych zajęciach trzeba zmierzyć swoje poszczególne obwody i długości kończyn i wpasować je w te z tabelki („Jak to mi wychodzi 38? Nie chcę 38! – mówi jedna z kursantek, na pograniczu trochę udawanego, trochę prawdziwego płaczu. – Ja spodnie zawsze kupuję 36!”). Druga to gremialna negacja tych absurdalnych pomiarów, a przynajmniej chwilowe zagranie im na nosie, którego aktem jest wspólne łasowanie. Pozostałe żarty na kursie dotyczą lenistwa (np. o kupnej bombonierce mówi się: „Poczęstujcie się, zobaczcie, jakie pyszne upiekłam, ale się napracowałam!”) i popularne (znane m.in. z T-shirtów) deklaracje o byciu niegrzeczną dziewczynką, jędzą, heterą („Z czarnych rzeczy, to jeszcze mam czarny charakter”).

W tym czasie niedojedzone wypieki leżą na paterze, odgrywając rolę wiecznego ognia; mamią, magnetyzują, kuszą i grożą jednocześnie. Na koniec prowadząca kurs nauczycielka – niczym kapłanka – zamyka węglowodanową mszę serią kojących stwierdzeń afirmujących kobiety w ich słabości i niedoskonałości („Słuchajcie, takie jesteśmy: każda inna, każda piękna”, „Słuchajcie, nie ma ideałów. Każda ma coś”, „Umówmy się: my jesteśmy fit i koniec kropka”).

Ta inspirowana femvertisingiem, potoczna samoakceptacja jest w pakiecie, jest częścią rytuału. W ten sposób co zajęcia wykonujemy pełen wspólnototwórczy obrót na diabelskim młynie cielesnego terroru: „Powinnaś być szczupła, chuda, bardzo chuda, żadnych obrzydliwych dysproporcji między talią a biodrami! Bo jesteś za gruba, ale od czasu do czasu daj ponieść się przyjemności, spraw sobie odrobinkę niekontrolowanej rozkoszy, na którą zasługujesz, bo w końcu jesteś piękna taka, jaka jesteś, fit i koniec kropka. Tylko trochę za gruba, więc weź się wreszcie w garść i ściśnij się nią mocno. A potem wyluzuj”. Wyposażone w ciastka i torty oraz wszelkie narzędzia do poszerzania ubrań po ich konsumpcji bierzemy się do dalszego szycia.

Innymi tematami poruszanymi w trakcie kursu są dzieci (imiona, charaktery i zwyczaje, w kogo się bardziej wdały, wspólne oglądanie zdjęć), ciągły brak czasu, nowinki medyczne i toksykologiczne (co podobno jest trujące, co jest najgorsze, co gdzie wykryli, ile czego jest podobno w czym), ból głowy („Chcesz? mam ketonal”, „Najlepszy apap forte”, „To z odwodnienia, wypij szklankę wody, od razu ci przejdzie, zobaczysz”). Dalej: bieżące wydarzenia społeczne lżejszego (niezapalnego) kalibru, sposoby na urodę i przede wszystkim – co będzie nas tutaj najbardziej interesować – jakość odzieży powszechnie dostępnej w sklepach.

Ta, jak wiadomo, jest niska. Podczas rozmowy integracyjnej, próbując wyjaśnić swoją motywację do nauki szycia, niemal wszystkie kursantki wymieniły bylejakość rzeczy „sklepowych”. Złe kroje, tandetne tkaniny i wykonanie, wypchane kolana i łokcie, konieczność wiecznego dopasowywania, wysokie ceny. Jedna z kursantek miała za sobą epizod pracy w sieciówce – często powoływana była jako ekspertka, mogąca potwierdzić z „wewnętrznej” perspektywy niską jakość popularnych wyrobów tekstylnych.

Rozmowa również prędko nabrała cech fatycznych: wspólne przechodzenie wciąż od nowa przez te same, uznane już argumenty nadawało naszym próbom krawieckim jeszcze większy sens i większą moc. Nie mogłam też im nie przyklasnąć: i ja dopiero co kupiłam sobie w znanej sieci sweter, w którym po pierwszym praniu ukazała się tajemnicza, niezgodna z prawami fizyki dziura. Oburzona niosłam go do reklamacji, całą drogę powtarzając gorzkie słowa, które wykrzyczę w twarz sprzedawcy, gdy ten odmówi jej przyjęcia. Jednak mężczyzna przebrany za nastolatka nawet nie podniósł na mnie oczu; wziął sweter i rzucając go na kupę podobnych, wybrakowanych egzemplarzy, polecił mi wybrać sobie coś w tej samej cenie. Patrzyłam z niedowierzaniem. Ledwie odcięłam od niego metkę – tę pępowinę łączącą go ze światem fabrycznej nieskazitelności, a już leżał na hałdzie szmat. Od jednego do drugiego statusu dzieliły go dwa dni. I jedno pranie. „Cóż, sprzedajemy tu śmieci, ZDZIWKO?” – mówiłaby może mina sprzedawcy.

Gdyby miał jakąś minę albo w ogóle na mnie spojrzał. Z głośników dudniła muzyka taneczna. W powietrzu unosił się upojny zapach perfum. Blade manekiny miały twarze bez rysów i ręce w bezradnym obwisie; wracały właśnie z brutażu, jutro jadą na Hel na kite’a, pojutrze do Berlina na koncert Swansów. Prezentując jednorazowe ciuchy, w których możesz przebrać się za kogokolwiek; kogoś, kim najbardziej nie jesteś. A potem jak bandyta po akcji, jak złodziej po napadzie na bank tożsamości wyrzucić je do pierwszego napotkanego kosza. Szyte za ułamki centów, nie mają właściwie żadnej realnej wartości. Tej ostatniej nabierają, dopiero gdy ktoś dopisze do nich marketingową baśń, podinscenizuje ją, puści stosowną muzykę i chmurę perfum. Albo chociaż umiejętnie o nich opowie; słowami jak zaklęciami nada im cechy, których być może wcale nie posiadają. Hokus-pokus – i oto woda szytych w Bangladeszu za bezcen szmatek zamienia się w cenne wino NAJNOWSZEJ KOLEKCJI.

Sposób konsumpcji odzieży zmienił się radykalnie w przeciągu paru ostatnich lat – widać to gołym okiem. Cykle rynku skróciły się i rozmnożyły; paradoksalnie właśnie teraz, gdy pory roku zanikają: jest tylko wielomiesięczny listopad, a potem niekończące się upały. Tymczasem w sieciówkach z dawnych dwóch sezonów zrobiły się raptem cztery, a potem sześć; popyt na nowości właściwie się nie kończy. Sezony, śródsezony, przedwyprzedaże i powyprzedaże; kupujemy ubrania coraz tańsze, coraz szybciej przeceniane, dawno poza naiwnymi, archaicznymi kategoriami niezbędności, użyteczności, trwałości, „porządne, starczy na długo” wcale nie musi tu być zaletą; każda nadmiernie trwała rzecz ruminuje po szafie jak wyrzut sumienia; stara, nudna i ciągle taka sama rzuca cień na zakup nowej, innej, lepszej. Coraz częściej chodzi nam przecież o sam akt kupna – czasem nawet nie trzeba zakładać czy używać, wystarczy wejść w posiadanie. To irracjonalne. Ale w przymknięciu na ten fakt oka pomagają nam marketingowe nadbudowy: opowieści, teatry, mające przywabić nas w wykreowane światy, rozbudzić nasze marzenia i aspiracje.

A te są naprawdę rozmaite. Odpowiadają na różne potrzeby, odpowiadają na ich brak. Świecące pustkami butiki domu handlowego Vitkac przypominają KOŚCIÓŁ DROGICH RZECZY: buty i torebki spoczywają na atłasach i uroczystych postumentach, odpowiednio oświetlone, niedotykalne, wyniosłe, osamotnione w gablotach, przeszkleniach, kubikach, tabernakulach. Strzegą ich wyelegantowani, samotni, mówiący językami konsjerże, pogrążeni w półkomie jak strażnicy w Zachęcie: tu sakralnie zdejmą pyłek, tam przesuną butem chodniczek.

W grafitowych półmrokach pustych korytarzy czają się straże, zaś wystrój sklepów przypomina swoim przepychem grobowce, piramidy. Do jeszcze większego uwznioślenia aktu zakupu zaprzęgnięto literaturę; szyby Vitkaca zdobią najprawdziwsze wiersze.

fot. Dorota Masłowskafot. Dorota Masłowska

Mroczny Vitkac tkwi więc w samym rozgorączkowanym centrum Warszawy niewzruszony jak skała, jak świątynia: cicha, pusta, wonna, tajemnicza. Do wysokich, niedostępnych dla zwykłych śmiertelników cen doliczone są stosowne kwoty za wszystkie te dygnięcia, ukłony, choreografie, pracę asystentów, czujne muśnięcia ich czystych pachnących palców. Tymczasem już kilka ulic dalej w TK Maxxie na Marszałkowskiej podobnie wykwintne ubrania wiszą na zbiorczych wieszakach z charakterystyczną ulotką „ich cena: 1028375047zł, nasza cena: 199zł”. To żer dla skner: te same przedmioty, ale po odliczeniu teatru i wierszy Adama Zagajewskiego. Wyrwane z kontekstu wycyzelowanych kolekcji i rzucone w chaos, podrapane łakomymi pazurami łowców okazji, przeczołgane po ikeowych torbach stylistek i kostiumografek, włóczone po podłogach studiów produkcyjnych, nierzadko wypaprane pomarańczowym podkładem i z powyrywanymi guzikami, kieszeniami, w których ktoś zostawił bilet ZTM i nie wyjął go przed zwrotem. W głośnikach Brodka i Dawid Podsiadło.

Całkowitym rewersem tych światów może wydać się zlokalizowany na załamaniu Ochoty i Włoch zabałaganiony bazar Bakalarska, gdzie przenieśli się sprzedawcy z dawnego stadionu: Wietnamczycy i Afrykańczycy, Kirgizi i Ormianie. Tu w burdelicznych alejkach pachnących chemikaliami do klejenia sztucznych rzęs i paznokci hybrydowych piętrzą się ubrania w stanie rąbanki, sprzedawane bez żadnych aranżacji i inscenizacji, nieraz wprost z chodnika; z kopy, z wora, nakładane łopatą.

fot. Dorota Masłowskafot. Dorota Masłowska

W nieosłoniętych kulisach walają się niezidentyfikowane szczątki ludzkie; obite korpusy nagich manekinów i ich zdekompletowane giry z kryminalnymi śladami lasotaśmy. Wybebeszone torby sumki prezentują odzież w stanie surowym, pastewną bezkształtną masę tekstylną prosto z fabryk – dając ciekawy wgląd w to, czym jest moda bez słów, które wpisywałyby ją w jakiś nęcący styl życia. Tu nie ma poezji na witrynach, nie ma nawet witryn, zaś akt sprzedaży odbywa się w języku ciała albo w polskim zdekompletowanym i porąbanym jak tutejsze manekiny: pani, kup, spodnie, spodnie fajne, spódniczka kup, fajne. Samorobne etykiety anonsują SKAFETY i PODKOLONOWKI, zaś zdobiące ubrania napisy stanowią cudowną, niezamierzoną kpinę z zachodniej neurozy marek: firmują je parzące się między sobą, upośledzone potomki znanych projektantów: Galviny Cluiny, Chluiny Kalwiny i Calculiny MacKalkuliny. Same zaś kroje i tkaniny z typowo orientalnym okrucieństwem miksują zachodnie trendy w modowe frankensztajny, mutanty, parodie.

Nisko, najniżej plasują się w hierarchii te ciuchy bez opowieści: tekstylne bękarty, dzieci-śmieci. Wystarczy jednak parę słów (no może trochę więcej) (paręset, parę tysięcy słów), by najtańsze no-namy zamienić w MARKOWE PRODUKTY W NAJLEPSZYCH CENACH. Jak? Na to pytanie odpowiadają nam z kolei katalogi firm wysyłkowych „Atlas for Men” i „Personal Shop”, które od czasu do czasu wypadają z „Gazety Wyborczej”.

fot. Dorota Masłowskafot. Dorota Masłowska

Już same ich nazwy przywołują aurę szeroko pojętej ZAGRAMANICZNOŚCI; wnosząc po perwersyjnie niedbałych fotomontażach imitujących sesje zdjęciowe, dostępność rozmiarów XXXXXXL, a także wytłuszczonym na każdej stronie numerem telefonu („łatwe zamawianie!”) – kierowane są do osób starszych albo w inny sposób wykluczonych z bardziej oczywistych obiegów konsumpcyjnych.

Byłożby to analogowe Zalando – tylko zamiast wirtualnego koszyka mamy tabelki, kupony, przelewy pocztowe, telefaksy, które z zakupu sześciopaku gaci robią niemalże akt notarialny. Sprzedawane w gazetce „Personal Shop” ubrania zdają się nie odbiegać nijak krojem ani jakością od tych z Bakalarskiej. Różni je wyłącznie to, że OPOWIEDZIANO O NICH, dołączono do nich narrację. A właściwie ją zaimitowano. Rozbuchane opisy i specyfikacje pełne są sformułowań takich jak:

„bliskość luksusu – w superofercie” 
„buty w kolorze koniaku stworzone dzięki włoskiej pasji – stwarzające wrażenie już noszonych”
„w środku są tak miękkie jak Twoje najwygodniejsze spodnie do biegania, nie będziesz chciał ich szybko zdejmować”
„damski sweter z efektem strukturalnym”
„te modele to gwarancja najlepszego wyboru!”
„stylowe bokserki przekonują nieporównywalną miękkością tkaniny”
„szeroki pas sprawia, że bokserki są niezawodnymi towarzyszami na każdy dzień”

fot. Dorota Masłowska


Twórcy dotarli do granicy, za którą bez problemu można sobie wyobrazić zanęty w rodzaju:

„dwie nogawki czynią spodnie jeszcze wygodniejszymi”
„rękawy stanowią zrównoważone środowisko dla ramion”
„praktyczny dekolt umożliwia wygodne umieszczenie głowy w bluzce, swobodne oddychanie!”
„przyjemna tkanina z miękkiego materiału”
„bluzka do noszenia”

Fake sięga tu tak daleko, że nawet tandetny katalog imituje katalog, a pusta narracja – narrację. Słowa krzaczą się i tautologicznie gliczują jak komórki nowotworowe.

Promocje imitują promocje:

fot. Dorota Masłowskafot. Dorota Masłowska

A jeden z oszałamiających prezentów powitalnych – PIĘKNY DESIGNERSKI ZEGAREK – prezentuje zagadkowe miasta takie jak: RIO (po prostu Rio) albo tajemnicze (może ktoś słyszał, był, nie wiem) Jumeau. Fatamorganiczny charakter przedstawionych światów nikomu tu nie przeszkadza. Liczą się „optymalny komfort noszenia w każdej sytuacji” i „kołnierzyk stabilny wymiarowo”.

Bo wcale nie chodzi tu o TREŚĆ tej opowieści; już sama jej obecność sprawia, że nabywanie „koszul w popularną szkocką kratę Henson & Henson, sztruksów z bawełny Royal Quest, czy też „nieprzemakalnych polarów” z kolekcji Góry Skaliste jest teraz jeszcze większą przygodą!

A co do zegarka – uwidacznia się w nim jeszcze jedna ciekawa, coraz śmielej moszcząca sobie w potocznej świadomości konsumenckiej kategoria – „designerskość”. To dziwne słowo wytrych otwierające serca (portfele) ludzi, którzy są już znudzeni sztampą, fabrycznością, masówką – chcą czegoś zindywidualizowanego, niemasowego, ZAPROJEKTOWANEGO specjalnie dla nich przez PROJEKTANTÓW. W ten sposób designerskość (czyli, za słownikiem: wizualna oryginalność, niepowtarzalność) rozszczelnia się i upowtarzalnia, tworząc zaskakujące schizofreniczne fuzje trendów w rodzaju Gosia Baczyńska dla Rossmanna albo młodzi łódzcy projektanci dla Biedronki.

Na tym tle zaskakującą oazą sensu wydają się lumpeksy; te obozy przejściowe dla niepotrzebnych już ubrań, które się opatrzyły, zawiodły. Wyszły z mody, zniszczyły, ich właściciel wyjechał, zmienił osobowość, styl albo płeć, utył, schudł, a może po prostu oddał łyżkę. Hurtem przywożone tirami z innych rzeczywistości, są chaosem, który na powrót próbuje się uporządkować.

fot. Dorota Masłowskafot. Dorota Masłowska

Wzruszające są tu wysiłki sprzedawczyń, które oddolnie ze zdekompletowanych, rozszczepionych elementów tworzą naiwne autorskie kolekcje, układy i ustawienia helingerowskie, kierując się kluczem kolorystycznym albo szukając innej, pierwszej z brzegu logiki tam, gdzie jej nie ma.

fot. Dorota Masłowskafot. Dorota Masłowska

fot. Dorota Masłowskafot. Dorota Masłowska

W tej narracji ważna jest też światowość. Używane ciuchy są z „Zachodu”, „Szwajcarii” i „Londynu”. Wydaje się, że te ich zagraniczne proweniencje to nie tylko wabik na spragnionych światowych trendów – od dłuższego czasu przez europejskie kraje przetaczają się przecież te same tkaniny i fasony. Może więc „szwajcarskość” i „angielskość” w jakiś sposób odczyniają biologiczną intymność używanego już przez kogoś ubrania: dezaktywuje wyobraźnię co do pochodzenia ciucha; szwajcarskie plamy z dżemu i krwi są jakby łatwiejsze do zniesienia? Albo lepsze, elegantsze, bardziej cywilizowane? Niewątpliwie używane ubranie ma silny ładunek metafizyczny: gdzieś w splotach tkaniny, pod pachami koszuli, po kieszeniach czai się mniej lub bardziej metaforyczna substancja byłego właściciela. Oto koszula, która oblekała czyjeś plecy, oto kurtka, której kołnierz ktoś stawiał w chłodniejsze dni, tak jak my, zerkając w lustro przed wyjściem. To prowadzi nas do kolejnej, skrajnej już kategorii odzieżowej: ciuchy znalezione w przestrzeni publicznej.

Myślałam o niej ostatnio, mijając na ulicy spodnie damskie rzucone w nienaturalnej pozie na betonową donicę. Nie zdążyłam się nadziwić, a już parę kroków dalej kolejne spodnie damskie pozostawione na chodniku. Skąd raptem tyle spodni wałęsających się samopas, bez nóg, po moim mieście? Z doświadczenia wiem, że odłowieniu i przygarnięciu takiego bezpańskiego ciucha do własnej garderoby towarzyszy specjalny, głęboki dreszcz, dreszcz loterii życia. Wszystkie zgubione przez nas na imprezach szaliki i czapki, porwane przez morze okulary, porzucone u kochanków skarpetki, zdeparowane rękawiczki przepadają na zawsze w odmętach świata, wirach miasta, jeżdżą same tramwajami, lądują w śmietnikach albo dnach szaf i tam transformują, transformują, mutują się, dzielą, przeliczają i nie wiadomo kiedy wyskakują nagle na naszej drodze w zmienionej postaci, czy to torebki zawieszonej na drzewie, czy tejże ślicznej, niezwykle praktycznej śródsezonowej puchóweczki bez rękawów…

fot. Dorota Masłowskafot. Maciej Chorąży

Kursu nie ukończyłam. A oto i dlaczego: w dniu ostatniego zjazdu uszyłam połowę spodni, wieczorem były urodziny „Dwutygodnika”, nietrudno domyślić się, że w niedzielę nie wstałam w ogóle na zajęcia. Być może połówka spodni kuśtyka teraz po jakimś kontenerze czy wysypisku jak zombie, pozostawiona w tym okrutnym bardo niedokończenia, a porządne spodnie Atlas For Men z DWIEMA OSOBNYMI WYGODNYMI NOGAWKAMI wyśmiewają się z niej, dokuczają najokrutniej. A ja też błąkam się dalej po świecie, ani mądrzejsza, ani głupsza, umiejąc (albo raczej wcale nie umiejąc) uszyć spódnicę ołówkową, poduszkę z zamkiem krytym, sukienkę i pół spodni. I ciągle tylko tyle mojego, że potrafię to wszystko opisać.