Jeszcze 2 minuty czytania

Urszula Zajączkowska

PLENER: Żyłki

Urszula Zajączkowska

Urszula Zajączkowska

Stoimy w górskich grubych butach – ci, co znają imiona roślin, teraz przysmażani w olejach rozmarynu. Nawet opuncje niby kwitną, ale w ich okolicy nie żyją wcale już pszczoły dla tych kwiatów

Nie ma chwili w ciągu dnia, by w dziury moich oczu nie wpadały dzikie promienie wprost z kosmosu. Pędziły łagodnie w czerni, a teraz niespodziewanie szatkują gazową poduchę ziemi – nasz błękitny airbag – słonecznie ją rozjarzając. Bo właśnie tam, w powietrzu, kreski światła bez znieczulenia łamią swoje osie na drobnych, zagubionych w niej materiach. Potykają się na cząsteczkach wody w postaci chmur lub czyjegoś oddechu, na skrzydełkach muchy, ich przeszytym żyłkami pergaminie – światło jasne i proste załamuje się na wszystkim. Wystarczy cząstka kurzu, pyłku albo i łuska ryby. Takie potrzaskane światło włazi w kratery moich źrenic i już nie chce z nich wyjść. Wiem to, uznaję i zwykle wcale się tym nie wzruszam (to tylko fizyka), a jednak niedawno doznanie światła prawdziwie mnie poraziło gdzieś na współrzędnych 38°42′0″N, i 26°0′0″E, na jednej z wysp Morza Egejskiego.

Właśnie w tym punkcie na globusie mogłam patrzeć, jak zmiany klimatu żrą jego zielone plamy, czyli kilkusetletnie drzewa, runo żywiczne, resztki antycznych kwiatów symboli. (Oczywiście przywiozłam do pracowni wiele ich zdrewniałych zwłok. Patrzę na nie teraz, leżą na biurku.) Mogłam wejść w trzaskające bordowe runo, w chrzęsty brązowych pędów, w szare liście zjawiska, które nas dopiero czeka. Ja, co tarzam się za dnia w laboratorium pełnym zielonych ciał, co spaceruję po lasach i zasadzam się w chwastach miasta, nagle tam, kilka kroków niżej na mapce świata, zobaczyłam ich przemiany, zaschnięcia, bez drogi ucieczki. Kazały mi się z sobą żegnać rozrzedzone koronki tamaryszków, przeczesane suszem liści – właśnie poddały się w walce, którą toczyły od lat. Zobaczyłam wszystko w rażącym świetle, wyraźne i bez cienia, czyli stężone i jaskrawe. Prosto w oczy.

Rośliny już adaptują się do tego, co je czeka, powolnymi gestami bezlitosnej selekcji, bo przecież nie ma w przyrodzie próżni. Runo znika, umiera, częste pożary nie dają szansy na odnowienie. Mogłoby być tu chociaż ciemniej, jak w takich chwilach w teatrze. Ale nie. Patrz! Wielki reflektor pomoże ci zobaczyć każdy detal tej śmierci.

Stoimy tam w górskich grubych butach – botanicy – ci, co znają imiona roślin, teraz przysmażani w olejach rozmarynu. Patrzymy, że nawet opuncje – mówimy na to: sukulenty, wy: kaktusy – niby kwitną, ale naprawdę co z tego, kiedy w ich okolicy nie żyją wcale już pszczoły dla tych kwiatów? Po kilku dniach znowu dotykam ich byłych żółtych płatków korony, teraz brązowych, i strasznie się zawstydzam, gdy po delikatnym moim tknięciu odpadają jak głowy wysuszonych mumii.

A teraz przyglądamy się temu, cali w promieniach słońca, stojąc na skale dzikiej wysepki bez imienia. Botanicy, moi przyjaciele od zieleni, stoimy na dzikim lądzie, bezludzkim, gdzie mamy nasze laboratorium, jak szkiełko mikroskopowe, na którym widać w stężeniu, co tak naprawdę się dzieje obok nas. Nikt tu nie nawadnia drzew, nie ma trawników z rolki, grządek, kwiatków w donicach. Kamień góry pali nasze ciała bardziej niż beton na Marszałkowskiej. Poza tym są tu tylko wątłe zielenie, żadnego baru czy klimatyzowanych jaskiń wymyślonych przez człowieka. Sterczą wyłącznie wysuszone pędy, tłusto w powietrzu parują oleje i żywice, a w tym oddychamy my. Spocona patrzę dalej, a tam, za zatoką, inna wyspa, pełnoludzka, rozkoszna. Jej laguna jest dla mnie teraz jak chłodna margarita z parasolką, posoloną krawędzią kieliszka z piany, wypełnioną rozweselającym płynem. Tam odpoczywa homo sapiens. Tu drapiemy my. Dzikusy od roślin i robactwa.

I kiedy zatrzymuję się, żeby posłuchać opowieści o aurach minionych, że tu był kiedyś zimą śnieg, że były deszcze, że słodka woda obmywała liście po prostu, zwyczajnie spadając z gęstych chmur, kiedy mówi mi to dziewczyna stąd, nie mogę się nadziwić, że robi to tak łagodnie. Ten żar lasów, zagrabianie runa ostrymi zębami nadmiernego gorąca – to dzieje się tu już tak wyraźnie, że nikt nie ma dla tego zdziwienia. Nikt nie łudzi brednią, „że jak lato, no to upał, to susza!”. Tak i ja zostaję z tym paleniskiem w głowie, nie wiem jeszcze, co z tym robić, więc tylko grzebię, zbieram próbki i zapadam się w popiele, pracując na dziko.

Po chwili rozglądam się dookoła, ale heca! – nie ma nikogo. Wyspa ma średnicę kilometra, nie ma żywej duszy w zakresie jej ramion. Jestem tylko ja. Odpłynęli!? Do cywilizacji stąd jest 17 kilometrów łodzią. Nie mam zasięgu, prądu. Tylko resztkę wody i jakąś puszkę. Dziwnie się nie boję i jeszcze chcę tego więcej, poddać się tej chwili całkowicie. Czuję realność tej ocieplanej przyrody, tu rozpina się ona od rozpalonego nieba do środka kości, do płuc, gdy kończy się woda w butelce, gdy gotuje się krew i wrze mózg pod czaszką. Nie ma gdzie uciec, w żaden cień, klimatyzację. W końcu wiem, jak to jest: że jest człowiek i jego ciało nagrzane, jest pragnienie, skwar, skały, niebo i resztki roślin.

A jednak oni zaraz wołają. Wychylam się znad grani: są w wodzie. W błękicie pluskają się wszyscy na golasa. I jakby nigdy nic machają do mnie ręką. „Ula! Jump!”. I znowu, także na to, jestem nieprzygotowana. Jak to, na golasa? Ja przecież wciąż pamiętam swój adres zameldowania, że nie mieszkam w kraju, a w ojczyźnie, na domiar wszystkiego na ulicy Pana Michała Wołodyjowskiego, obok Zagłoby, i że do mnie trzeba skręcić za kapliczką. To wszystko tajemniczo sprawia, że publicznie wstydzę się ściągnąć majtki. Przed chwilą rozważałam koniec świata i siebie, teraz myślę o majtkach. Moje szaleństwo czyha już za skałą. Stoję i oglądam ludzi, to moje sanatorium serdeczności, w zdroju gołych kąpieli solankowych, otwartych, nad górą skalistą, patrzę, jedną nogą wciąż w Wołominie. W imię ojca i syna! Zrzucam wszystko z siebie, za sobą wszystko zostawiam, by krystalizować się w wodzie. Góra piecze się w słońcu, ekosystem w ekstremach. My pływamy w stylu chocholim. Odrywam się i zanurzam w niespodziewanie łagodnej gęstości wody. Chowam głowę pod skórę morza, nurkuję na długim wdechu. Cała ta przezroczystość zaczyna mnie pochłaniać. 

Żyłki świateł szydełkują piaszczyste dno w jaskrawą serwetę. Jestem tu, w podwodnej trawce, w szkle, w granicach objętości moich płuc. Na ramionach i rękach siatka świateł skupionych na zmarszczkach wody rysuje pływające, iskrzące wzory. Są jak pulsujące nerwy mózgu świata. Wstrzymuję oddech. Ale zaraz poraża mnie nagła, bezlitosna świadomość. Wiem przecież, że z każdą żyłką światła, tą migoczącą siateczką, tu, teraz w te wody upojne wlewa się ociupinka nadmiaru, z każdym tym promykiem migoczącym podgrzewa się świat, drobnymi kroczkami słońca wpełza ukrop. Więc te żyłki są jak moje, tylko że tamte mają gorączkę. Ja tego nie czuję, bo to wszystko przecież wciąż jest w granicach czułych głasków po mojej poparzonej skórze. Strasznie-pięknie drżą, roznoszą się, mnożą, migoczą.

Wypływam wreszcie na powietrze, oddycham skwarem. Nad moją głową wciąż ta ruda skała, wyprażona. Materiał badawczy. Zaraz tam wejdę, pozbieram próbki. Spocę się niemiłosiernie, znowu, całe ciało będzie w soli. Więc będę się jej kłaniać, schylając się, będę zbierać martwe próbki, powidoki fal gorąca i dalej suche badyle zgarniać, z żyłkami światła w oczach.

żyłki from Ula Zajączkowska on Vimeo.