Jeszcze 2 minuty czytania

Urszula Zajączkowska

PLENER: Kawał maszyny

Urszula Zajączkowska

Urszula Zajączkowska

Chwytam Hasselblada 500 c/m i naprawdę wiem, że mam go w dłoniach. Kawał maszyny. Czarna skrzynka pamięci chwili. Rejestrator czasu lotu po ziemi

A co to za fanaberia światła tak sobie swobodnie fruwać w tym moim czarnym pudełku? Rozmazywać się po rozluźnionym płótnie czułej kliszy, w nieskończonościach odcieni? Co to za swawolne gesty soczewek, ogniskujących promienie w jarzące się bukiety, które ja bezwstydnie podglądam w wizjerku, okienku aparatu? Że jest dziura w obiektywie, a tam są soczewki, pokrętła, przeguby, naciski, i to światło dookoła, które wierci się i wpada w pułapkę. Tego światła już nigdy nie oddam – rozciągam wcześniej w aparacie kliszę światłoczułą, by na niej ono się rozbiło i tam zginęło.

A do tego wszystkiego, zaskakująco, potrzeba siły. Nie prądu, GSM, wi-fi czy bluetootha. Jakoś to teraz zawstydzające – to szukanie ładowarki, gniazdek, zasięgu sieci, wpisywanie haseł dostępu, polowe karmienie telefonu energią z powerbanku, która w naszej ojczyźnie bierze się z palonych szczątek roślin – zwanych węglem. Więc one hajcują się też dla światła w naszych telefonach. W analogu potrzeba tylko skurczu moich mięśni. Bo w tym przyrządzie działają sprężyny, dźwignie i trybiki. Są zależne tylko ode mnie. Tak urzeczywistniają się w nim tarcie i momenty sił. Moje stawy i tamte wajchy muszą się zsynchronizować. Gdy zmieniam przesłonę – zasłonkę w okienku – uruchamiam kaskadę ruchów ukrytych opłatków, uwalniam chroboty zapadek i kółek zębatych, by wreszcie szmerem czarnych listków zasłonić nieco wlot dla światła. Dziura się przymyka, a ja nie dopuszczam do prześwietleń obrazka.

Reguluję też czas. To dopiero odkrycie. A więc jednak mogę coś z czasem zrobić? I tak decyduję, na ile podzielę chwilę, w czasie której obiektyw spoglądać będzie na czyjąś twarz. Krótko – 1/250 cząstka sekundy, gdy światła jest nadmiar, a może strasznie długo – 1/8 część sekundy, gdy jest już światła niedostatek? Jak długo naświetlać, jak szeroko otworzyć wlot dla światła? Wszystkie te zdarzenia szczękiem i chrobotem ustanawiam w obiektywie. Dotykam go, dobrze wiedząc, że cała widzialność przyszłej fotografii właśnie od tego zależy. Sama zaś muszę się zaraz całkowicie zatrzymać, przestać oddychać – by podczas naświetlania nawet w najmniejszym stopniu aparat nie drgnął. I żadnego mojego pulsu – nie chcę, by mazał mi niewyraźnościami, we wzlotach i upadkach skurczów przedsionków, bo teraz naświetlam kliszę ułamkiem sekundy rzeczywistości. Tak umieram wedle czasów ekspozycji, ginę, jak każe przesłona, trupieję na chwilę, trzymając aparat – bo tylko wtedy obraz ożyje.  

Właśnie tak teraz zbieram obrazki – na fizyczną tasiemkę kliszy. Foto-grafia. Tylko w analogu dotyka ona swej rzeczywistej postaci. Bez udawania. Tu jest tylko phōtós – światło, i jest graphein – ­rysowanie. Nie ma świecącego się ekranu pełnego pikseli z roziskrzonego, byłego węgla. Tu wszystko odbywa się mechanicznie.

Bo okropnie znudziła mnie łatwość, ergonomia, dostępność podpalcowa telefonu. Bezdźwięczność, płaskie ekrany i kompulsywna natychmiastowość, czyniąca mnie coraz mniej dbałą w patrzeniu, coraz mniej doceniającą klatkę zatrzymanego momentu. Napieprzanie rozdrobnień chwili, trzepanie tanich obrazków w pianach rozpaczliwych kadrów bez sensu, płytkie w światłach cyfrowe bibułki. I więcej, i gęściej. I oczywiście dzielenie się tym z całym światem, opłatki klatek, nasypy obrazków, bez litości dla pękającego nadmiaru. Tracę tak wzrok, tracę widzenie. Dotyk–fotka–koniec. Obrazek na ekranie.

Niby wiem, że w ustawieniach telefonu mogę to jeszcze okrasić dźwiękiem, erzacem migawki, by mi w brzmieniu „klik” przypominał, że robimy zdjęcie. Nigdy tego nie chciałam. Bądźmy uczciwi, ajfonie. Ty tylko płytko drażnisz światło, ty przeliczasz je na zero i jeden. Ty segregujesz obraz rozdzielczością matrycy. Ale ze światłem i czułościami cieni, ponad naszym widzeniem, gęstymi gradientami szarości – ty nie masz naprawdę nic wspólnego.

Dlatego właśnie ten kawał mechanicznej, analogowej, średnioformatowej skrzyni zaczął mi towarzyszyć w patrzeniu i patrzenie rozszerzać. Waży to ponad półtora kilograma. Nie schowam tego do żadnej kieszeni, w mojej torebce dusi się, do plecaka boję się go wepchać. Pierwsze odkrycie. Trzeba to dźwigać. Odzwyczaiłam się od takich spraw.

aparat

Chwytam Hasselblada 500 C/M i naprawdę wiem, że mam go w dłoniach. Kawał solidnej maszyny. Czarna skrzynka pamięci chwili. Rejestrator czasu lotu po ziemi. Jacyś inni nosili go od 1962 roku, więc rysował świat już chyba z tysiąc lat przed moim narodzeniem. Od dzisiaj fotografuję nim tylko twarze. Zbieram światła z ich naskórka, radiacje ze skóry, iskrzenia oczu. To lustrzanka z tzw. kominkiem, czyli ja patrzę w dół, na spodzie jest szkiełko, na którym wyświetla się obraz. Wciąż bez prądu, tylko światłem przeniknięty. Kwadrat ramki i czyjeś oczy. Muśnięcie pomroku, strużka jasności na czole. Brew poczochrana. Drgnięcie niemożliwie pięknie pomarszczonej powieki. Zapaść zamyślenia, niewyraźność poruszenia. Światło z twarzy człowieka łamie pryzmat i podaje mi pod oczy. Oczywiście, że się wzruszam na tych ćwiczeniach z fizyki istnienia.

Mierzę to, ustawiam, na jak długo migawka obnaży kliszę, chroboczę, skrzypię, naciągam, pokrętłami wiercę, dźwigam i tylko patrzę. Jestem już gotowa, maszyna też. Ale właśnie wtedy przeciągam ten ostateczny czas, jak skoczek przed finalnym ruchem oddającym go w działania chwili, nad którą już nie może zapanować. Pewnie trwa to nanosekundę, ale dla mnie rozpięte jest w bezkres.  

Wtedy chciałabym zrezygnować, nie chcę zatrzymywać tego skrawka czasu, utrwalać go fotografią. Bo czuję, że naprawdę nad nim panuję, dlatego chcę uwolnić go, puścić w swój bieg, nie mój. Niech przepadnie, rozpięty tylko w mojej pamięci. A jednak przykładam palec na spust, cisnę i już zaraz jest to stuknięcie lustra, przełamanie szklistości obrazu i maźnięcie światłem. Klap! Negatyw się zaraża, światłem zapładnia. Mam to. Zawijam kliszę pokrętłem i chowam w czeluściach rolki. To wszystko.

Zawsze jest taka dziwna cisza po tym, bo przecież obrazu nie ma. Nie pokażę, jak to wyszło. Nie puszczę zaraz w śmietnik internetu. Jeszcze sporo będę musiała się napracować, zanim zobaczę cokolwiek albo całkiem nic.

Na razie kręcę rolką. Znowu ją naciągam. Nowe pasmo światłoczułe czeka już, by poddać je działaniu nowych cieni. Na chwilę odstawiam aparat od oka. Rozmawiamy normalnie. Pijemy wino. Maszyna leży. Ale ja ciągle pamiętam, że w niej jest klisza naświetlona twoją twarzą.