Jeszcze 2 minuty czytania

Urszula Zajączkowska

PLENER: Giń

Urszula Zajączkowska

Urszula Zajączkowska

Znowu idę na badanie krwi. I otrzymuję odpowiedź na pytanie: być albo nie być. Póki co: chyba być. To dzika borelioza właśnie mnie żre

Zapewne to działo mi się w lesie albo w laboratorium, w uczelnianym bufecie lub gdy utytłana tym wszystkim do cna wreszcie mogłam wrócić do domu. Niewątpliwie to też już we mnie było, gdy grzebałam w moim ogrodzie, oglądając październikowe grudki ziemi, a w nich resztki korzonków warzyw, które jedliśmy latem, z zachwytem. Z całą mocą rozpędziło się, gdy stojąc z tobą na przystanku, gryzłam jabłko, puchnąc ze śmiechu z jakichś uroczych twoich drobnych bzdurek, z jakichś niezwykłych historyjek, których nie sposób łapczywie nie łykać, jak tego kruchego jabłka. I nie mam też już żadnych wątpliwości, że całość ta tworzyła mi się od dawna, gdy tej jesieni spałam, a potem nagle budziłam się w tlącym jej środku, w tych niezwykłych, pomarańczowych niedzielach. Bo właśnie wtedy, w każdym z tych przypadków i w każdej ich chwili – w mojej pachwinie rósł guz.

Twarda, obca kula zagłębiała się w moim ciele jako zmetamorfizowana postać tkanek – oto jest, siedzi w mych ciepłych flakach i ma się dobrze. Kula! Nagle wyczułam ją dłonią, palcami obejmując całą jej postać. Pulsująca wiśnia pod skórą, budząca lęk przez jej manifesty, których zaczęłam słuchać. Najwyraźniej zgrzyty serca to za mało, przeżyty zawał to za mało, kardiologie to za mało. Teraz to będzie guz, więc bierz go, dziewczyno. Bierz!

Więc biorę to obce stworzenie. Patrzę na to jak na guzy i przeistoczenia, które częstokroć widziałam u drzew. Bo tam też to wszystko zamyka się w postaci kuli, to całe umieranie i paniczne defensywy tkanek. Raki drzew są jak amorficzne sfery, wyłaniające się wprost z pnia. Co to za różnica, że czasem wyrastają z czyjejś pachwiny?

A przecież ona – kula – jakże pospolita jest w całej naturze, niemal zwyczajna, więc chyba nie ma co się unosić. Kuliste są krople potu, ziarna skrobi w komórkach, barwne bańki mydlane, gałki oczne, cząsteczki tlenu, owoce śnieguliczki. Kuliste są też całe planety i trajektorie elektronów, wypalające w przestrzeni atomu rysunki jego świetlistych pól. Właśnie tak samo jak mój niewiadomy guz – on przecież jako żywo jest kulą. Toteż jest w moim ciele udział ogólnego porządku i kształtu natury, coś, co powstało tak jak zmarszczki na palcach przypominające wiązki nawłoci, którym blisko jest do pęknięć wysuszonej gliny, chińskiej porcelany i do rysunków pioruna.

Więc jak nocami dziko wydłużają się pędy chmielu, tak, że nie zatrzymasz ich żadną siłą, jak na badylach olch wiją się wężowiska kolczurki, jak zachłannie puchną czereśnie, że aż w końcu obnażają się im czerwienie – to właśnie tak w mojej pachwinie urósł guz. Z mojej tkanki stał się kulą.

Lekarka, choć cała w słowach, w zdaniach bez kropki, nie chce mi powiedzieć, czego tymi słowami szuka, kierując moje narządy na prześwietlenia, ekspozycje falami, na kłucia, nacięcia, preparaty z tkanek. Nie zdradza mi swojego głosu intuicji, gdy wypisuje listę parametrów, które ma spełnić moja krew. Oczywiście ja na to się godzę, bo przecież, jak sama pani doktor, też chcę wiedzieć, czy to już.

Wszystko to robię posłusznie i w tym sama nie poznaję siebie. Czekam i czekam, zaraz rozbieram się do skóry, myśląc o częstotliwościach promieni, o kolorach krwi. Guz rośnie. Oczywiście już wiem, że szuka się we mnie dowodów na chłoniaka. Więc czytam o nim w internecie i w bibliotece. Rozumiem, że teraz trzeba precyzyjnie ustalić, jak go przetrzymać najdłużej. A jednak dowodów na chłoniaka lekarze nie znajdują. Na nic nie znajdują dowodów. Za to ja patrzę na moją kulę na zdjęciach USG, MRI, zaglądam w jej mroczne oko, widzę wnętrze guza, czarną dziurę w kosmosie moich flaków. I nic. Niczego tam nie ma, tak mówią ci, co rozumieją, jak te obrazy odczytać. 

Niech pani weźmie antybiotyk. I niech pani odpoczywa. Zobaczymy.

Więc robię to przez dwa tygodnie. I przez dwa następne też. Nowym antybiotykiem karmię się i wykańczam cały mój wewnętrzny mikroświat. Odpoczywam, łykam i odpoczywam po tym, co łykam. Ale ciągle nic się nie zmienia. We mnie zaś powolutku wzbierają fale. Odwiedzam wciąż szatniarki, lekarzy i lekarki, pielęgniarki i salowe, klamkami pełnymi patogenów otwieram przychodnie i kliniki. Szukamy. Po kilku tygodniach pojawiają się wybroczyny na skórze gratis. A to novum niepojęte! Kilka czerwonych plam. To chyba już rozkład ostateczny, dematerializacja, wpadam w humorki już niepohamowane. I zaraz zupełnie przypadkowo trafiam do lekarza od dzieci, od bobasów, który pewnie bardzo dokładnie wie, co one mają w swoich środkach. Siedzę właśnie naprzeciw niego, całkiem nie-dziecko. A on czyta stos wyników moich badań. Jest okropnie cicho i długo. Słyszę, jak oddycha. Patrzę w podłogę, na szafki, książki, moje buty. Ja też oddycham. Czekam. Jak od dwóch miesięcy. Poddaję się i niczego nie oczekuję, lecę, resztka satelity w kosmosie. I wtedy głowa przede mną podnosi się, doktor od dzieci patrzy prosto w źrenice i zadaje mi tylko jedno pytanie: czy lubię chodzić po lesie? 

Więc znowu idę na badanie krwi. I otrzymuję odpowiedź na pytanie: być albo nie być. Póki co: chyba być. To dzika borelioza właśnie mnie żre.

Kolejne dwa antybiotyki do jedzenia przez 21 dni, do karmienia się aż pod gardło, do wypełniania moich najdrobniejszych szczelin. Właśnie tam żyją między innymi krętki Borrelia burgdorferi, które zamieszkały sobie przetransportowane wprost ze ślinianki wygłodniałego kleszcza, wcześniej będąc w jego drobnych jelitkach, a przed tym wszystkim u jakiejś myszy lub w sarnie. Teraz są we mnie.

Poza antybiotykami mam też odymiać wybroczyny brzozą. Myślałam, że to żart. Ale nie. Pewna pani robiła to w piwnicy. Więc pożywiam się antybiotykowym roundapem, wypalając się od środka, a wieczorem, po wykładach, po poważnych dyskusjach, tabelach i wykresach siekierką siekam szczapki brzozy. Przygotowuję też płaty kory i śpiące witki z pąkami. Rozpalam ognisko. Mrok rozżarzam jasnym punktem w ogrodzie. Wrzucam korę brzozy i duszę płomienie, bucha dym. Rozbieram się, paruję i zaraz stoję w puklach ich siwego kadzidła. Cholernie dobrze mi po całej skórze, choć duszę się, ale już potem coraz mniej i mniej, aż oddycham całkiem nieprzeźroczyście, zupełnie na szaro. Spoglądam na gałęzie wiązu, pękając tłumionym dzikim śmiechem, że właśnie teraz, nieco tylko dalej niż one, jest księżyc, na dodatek w pełni, a ja wędzę się na goło i grzeję betuliną, a ona wżera się mi w skórę. Jaram się i odlatuję całkiem dobrze. I tak duszę skórę w nocy, za dnia rażę krew antybiotykami. I powtarzam wszystko posłuszną iteracją nakazaną przez lekarza.

Po miesiącu tych zabiegów czuję, że w środku jestem już jak sterylny gazik. Ale za to guz wreszcie zaczyna się kurczyć.
– Jakie ma pani imię z bierzmowania? – na koniec pyta lekarz od dzieci.
(A niby dlaczego miałabym mieć jakieś inne imię, niby dlaczego miałabym przystępować do jakiegoś bierzmowania, co to za wymysł?)
– Marta – odpowiadam. – Jak ta od sprzątania, gotowania, prania i zamiatania. Ta, którą upomniał Jezus, że jest tak bez gustu przyziemna, nieuduchowiona, choć przecież sam potem u niej jadł, siedział, wysoko gadał i zaraz poszedł… – zaczynam wzburzać się na dziko, w myślach kotłować się, nie widząc, że to pierwsze oznaki zdrowienia.
– Powinna mieć pani Sylwana.
Powiedział mi tylko tyle.

Kosmos BorreliKosmos Borreli