Jeszcze 5 minut czytania

Dorota Masłowska

JAK PRZEJĄĆ KONTROLĘ NAD ŚWIATEM, NIE WYCHODZĄC Z DOMU (24): Problemy

Dorota Masłowska

Dorota Masłowska

Dziwaczny szmer własnego zdezorganizowanego istnienia, dziwaczny szmer nieczynnego świata, niepokojąco jest go tak po prostu usłyszeć. A jednak coś mi mówi, że to jest właśnie trudny, ekscentryczny dar tego czasu

1.

Od początku roku miałam problemy. Wielu z nas ostatnio je ma. Ale ja mogę powiedzieć, że byłam w awangardzie. Byłam tu trendsetterką, prekursorką. Miałam je zanim before it was cool. Nie to, żebym miała ochotę od razu robić o tym instastory. Chociaż właściwie może to kolejne moje bezproduktywne uprzedzenie. Współczesność oferuje tak wiele praktycznych narzędzi do kreatywnego samoobnażania. Tyle razy patrzyłam z mieszaniną politowania i ekscytacji na tych różnych celebrytów przehandlowujących ochoczo na instagramach swoje nieciekawe życie aż do ostatniej cytologii i USG, a moje zęby jadowe świeciły w ciemnościach pokoju. A może w tym szaleństwie jest metoda. Metoda, której po prostu nie znam. Może niepotrzebnie się na to zamykam, wyniośle ograniczając się do anachronicznego cierpienia w swoich czterech ścianach. Może to jest jak ściągnięcie in front of everyone wrzynających się od miesięcy w ciało majtek stabilizujących; są w tym gniew, bunt, szał, emancypacja, euforia wyzwolenia, wreszcie ulga, ulga stanięcia w prawdzie.

 
Albo i nic takiego tam nie ma. Są odsłony, kontrakty reklamowe i miliony monet. Ale potrafię sobie wyobrazić, że i jakieś bardziej niejasne, metaforyczne, niematerialne profity. Deprywatyzując swoją prywatność, podając ją do konsumpcji i oceny znajomym i nieznajomym, bliskim i obcym, doświadcza się na pewno jakiegoś… cóż, nie wiem, jak to wyrazić. Międzyludzkiego zanurzenia? Bliskości? Społecznego ciepła? Nawet jeśli jest ono toksyczne, upadlające, wstrętne i niebezpieczne jak powietrze w kiblu na Orlenie, w którym zacięła się i spłuczka, i suszarka do rąk. Niepodważalnym powetowaniem za publiczną ekspozycję i pewną idącą za tym bezbronność jest ludzka atencja. Kontrolne przejrzenie się w odsłonach i łapkach w górę, możliwość przewalutowania ich na poczucie własnej ważności, przyjemność i satysfakcja z bycia sobą… Wreszcie – wartość nie do przecenienia: feedback od internautów. Mogę sobie wyobrazić, że w momentach kryzysu może być w tym coś sympatycznego. „3maj się cieplutko!”. „Nic się nie martw, na pewno wszystko się ułoży. Duuużo zdrówka dla ciebie i córy!”. „Ta grafomanka? Pilch ją wylansował, niestety już nic nie napisała”. „W takim wypadku robię sobie taką oto herbatkę: melisa, dwie łyżki mięty i łyżka miodu albo coś mocniejszego”, „WALE WŁAŚNIE KONIA MI ZAWSZE POMAGA pozdrawiam”, „Kto to w ogóle jest? Nic nie słyszałem o tej pani, jakaś kolejna celebrytka wypromowana na niczym, niestety w Kaczorlandzie mentalność niewolnicza, zapraszam na mojego bloga, www.militarnepolary.pl”.

No i co z tego? To wszystko nie ma już w pewnym momencie znaczenia. Problemy wymuszają przewartościowania, relatywizują, zobojętniają. Zwłaszcza takie duże, nierozwiązywalne w chałupniczych warunkach, na które nie działa ani witamina C, ani Problemer Forte, ani Problemin Fast, ani nawet PROBLEMAX MAX Zatoki, zdawałoby się taki mocny. Problemy, które wymuszają konieczność zwrócenia się o pomoc do SYSTEMU, jakkolwiek by był niewydolny. Więc wyobraźcie sobie, jak stoję na izbie przyjęć (estymowany czas oczekiwania 4,5 godziny) i recepcjonistka krzyczy do mnie przez szybę, a ja jej odkrzykuję. Nazwisko? MASŁOWSKA! Imię? DOROTA! Nie słyszę? Jeszcze raz nazwisko? MASŁOWSKA MASŁOWSKA? MASŁOWSKA! Jak masło? TAK! Dorota? TAK! Jak Dorota? TAK! PESEL? Tu wywrzaskuję swój PESEL. Adres? Jak się domyślacie, tu wywrzaskuję adres. NIE SŁYSZĘ! Wrzeszczę ponownie swój adres wraz z kodem pocztowym, wrzeszczę datę urodzenia, wrzeszczę imię matki i wszystkie moje dane, te niewrażliwe, wrażliwe i te bardzo wrażliwe echem odbijają się od ścian pomalowanych mdłym duluxem w odcieniu „żółć wariacka”, podczas gdy recepcjonistka dwoma palcami wprowadza je do systemu, do wielkiego rejestru problemów i nieszczęść ludzkich, gdzie tkwić będą na wieczność, aż po miliardach lat odnajdą je może i wystawią w Muzeum Ludzi i Dawnej Ziemi jakieś światłe bakterie…  

Potrafię czasem pomyśleć, że w takich chwilach jest jakaś wolność. Chyba taka, jak kiedy bardzo długo boisz się czegoś najgorszego i coś się wreszcie dzieje, i jest, i nie możesz już nic zrobić, możesz wreszcie odpocząć, rozpiąć się. Nie jest to wolność wymarzona, ale jest to wolność. Aż chce się krzyczeć. Jak na rollercoasterze. Tak się czułam, kiedy musiałam wielokrotnie obszernie opowiedzieć o moich problemach systemowi, wiele razy otworzyć się przed obcymi, niebudzącymi do końca mojego zaufania, czasem pierwszy raz widzianymi osobami, w pomieszczeniach, w których często siedzą jeszcze inne obce, pierwszy raz widziane osoby. Mówiąc o różnych, jak wydawało się niegdyś, prywatnych rzeczach, widziałam z bliska plecy, kawy, herbaty, humorystyczne kubki z długopisami i otwarte excelle. Moja opowieść nabierała w tym ujęciu jakiejś fantastycznej, wyzwalającej, ale i zniewalającej niedorzeczności. Moimi wyznaniami spisanymi przez osoby nielubujące się w stylu (a jedynie od czasu do czasu, przy jakiejś bardziej skomplikowanej metaforze, podnoszące na mnie wzrok ze zdegustowanym: że whaaaat?) można by zapełnić trzy listy dialogowe „Trudnych spraw”. Piszę to z pełną odpowiedzialnością, mierząc to wszystko w oficjalnym przeliczniku osobistych perturbacji na seriale paradokumentalne. W dniach wybuchu pandemii problematyczność mojego życia wynosiła 3 „Trudne sprawy”, 2 „Ukryte prawdy” i 1 „Szpital”.

2.

Zdawałoby się, że jak przydarzają się takie rzeczy, to też zostają po temu stworzone pewne zgodne z dyrektywami unijnymi warunki. Że los wynajmuje dla człowieka komfortowe ciche studio, by mógł sobie spokojnie tam się wić z niepokoju i chodzić po ścianach. Zapewnia na tę okoliczność udogodnienia, benefity, posiłek regeneracyjny w opcji wege i przede wszystkim karnet MultiSport. Zobowiązania zawodowe rozpływają się w powietrzu, domem zajmują się specjalnie oddelegowani pracownicy socjalni, kot niechętnie, bo niechętnie, ale sam zaczyna sprzątać kuwetę, a pies też rozumie wyjątkowość sytuacji, bierze smycz, worki i się wyprowadza na spacer. Ku memu najwyższemu zdumieniu nic takiego nie nastąpiło. Bilety były kupione, kości rzucone. Teksty musiały zostać oddane w terminie, zakontraktowane spotkania się odbyć. W związku z tym w szczycie problemów leciałam do Stanów.

Wtedy się jeszcze latało. Bez masek, bez rękawiczek, normalnie wszystko robiąc, siadając na fotelach i wodząc palcami po ekranach przedstawiających rozmaitość filmów i seriali pokrytych sutą warstwą drobnoustrojów z całego świata… Celowo tu tak nerwicowo, kompulsywnie żartuję. Jednak było to bardzo trudne doświadczenie. Jeśli chcieliście zacytować jedną z tych zdroworozsądkowych, uniwersalnych, staropolskich prawd: „No i bardzo dobrze, że poleciałaś – co z oczu, to i z serca” albo „Dupa w troki, kłopoty z głowy” czy coś takiego, to nie, stanowczo nie tak to działa. Pozbawiona resztek (ułudy) sprawczości i kontroli nad sytuacją jeszcze bardziej frikowałam. Odbywszy 3 wykłady i 2 spotkania autorskie na 4 uniwersytetach w 8 dni, dorobiłam się zakwasów ryja od neutralnych, a przynajmniej nieoficjalnie zrozpaczonych min. Od mówienia bardzo wiele, choć wszystko, co miałam do powiedzenia, to nic.

Codziennie czytałam w hotelu gazety, z których dochodziły dramatyczne wieści o (jeszcze wtedy) chińskiej (jeszcze wtedy) epidemii. Ale gdy wracałam przez Monachium, zobaczyłam, że zdumiewająco dużo osób ma na twarzach maski. Po przylocie samolot też stał długo na Okęciu i trzeba było wypełnić ankietę z ministerstwa, co i jak, numery, obok kogo się siedziało itp. Wypełniłam wszystko bez problemu, wykonałam zadanie na szóstkę i poirytowana czekałam na wyjście, patrząc, jak reszta tych spowolnionych matołów, melepet, które chyba mają oceany wolnego czasu i nie muszą prosto z lotniska jechać do szpitala, obgryza długopisy do wkładu nad prostymi pytaniami. WYŁAAAZIĆ!! KONIEC CZASU, oddawać kartki!!! – ryczałam w duchu, napierając ciałem astralnym na stojące przede mną w przejściu osoby, a właściwie osoby, NA których stałam, tak się wtedy jeszcze stało. Dziś wydaje mi się, że mój mózg dyskretnie obliczył, że mając tak obiektywnie straszne problemy jak ja, STATYSTYCZNIE nie da się już niczym zarazić. Zresztą powiem wprost: nie obchodziło mnie to. Na tamten moment szczerze nienawidziłam życia. To znaczy ciągle kochałam je, ale mniej, bardzo mało, nieszczerze i tylko dla wspólnych selfie i pieniędzy. Miałam parę dni na pranie i przepakowanie walizki i zaraz zaczynałam trasę po Niemczech. Potem dalsze wyjazdy. Więc wiecie co? Jak Rademenes spytał, czy chcę, żeby spełnił jakieś moje życzenie, powiedziałam, że już się tak nie da. I żeby stało się cokolwiek, COKOLWIEK, co by zatrzymało ten wir, ten pojebany młyn i krzyż. On zaś powiedział: „Hator hator hator”, i już parę dni później zaczęto wszystko odwoływać.

3.

Na początku bez przekonania, potem lawinowo. Jak zobaczyłam, co się dzieje, trochę zrzedła mi mina. Zrzedła, ale i zgęstniała. Rozmach realizacyjny mojego marzenia trochę mnie przerósł. Ale nie powiem, się cieszyłam. Panicznie bałam się zdemaskowania, ale w sercu wstydliwie skakałam pod sufit, to była radość nieprywatna, to była radość cywilizacyjna. Wreszcie coś zatrzymało ten porąbany świat! Tę wielką kasę fiskalną! Cholera, tak. Przepraszam, ale aż huczało mi w uszach z żenującego podniecenia, że wreszcie to wszystko się zesrało. Bo, szczerze? W końcu musiało. A że z naszej ulicy coraz częściej dobiegają syreny karetek, do tego byliśmy już po części i tak przyzwyczajeni. Potem zaś zobaczyłam w Rossmannie, że półka z mydłami jest pusta. W Rossmannie! W tej krainie mydłem i powidłem płynącej. Żel do kibla kupiłam ostatni. Nie było też proszku do prania. W aptece dość niezdarnie zaimprowizowane zasłony ze stretchu, od razu widać, że jak na ZPT były „ekrany przeciwirusowe”, to ich wykonawcy akurat poszli do łazienki zmoczyć gąbkę i długo ją moczyli.

Wokół wszędzie przemyka ktoś z papierem toaletowym. Stoimy przed Lidlem, patrzymy na wielki baner, na którym z Lidlem oszczędzają Jan Matejko i Mieszko I. I oni połasili się na łatwą kasę z reklamy, Dobrawa chce dobudować na wiosnę nowe skrzydło zamku, chce posadzić tuje, chce kupić nowe trony, bo te są powycierane i wyplamione, wyświnione, a skąd na to wszystko brać? Matejko też cienko przędzie, nieżycie kosztuje. Gdzie wersja z Markiem Edelmanem i księdzem Tischnerem? Byłeś zbyt popierdolony, świecie, pal się, żegnam cię bez żalu. Obok nas typ upychający do seicento 10 albo 15 paczek wiadomego papieru… Albo jest intendentem hotelu Gołębiewski, albo chce mieć już do końca życia spokój z tym ciągłym lataniem do sklepu… Patrzymy z S. po sobie niby sarkastycznie, ale coraz bardziej niepewnie. Nikt nie chce pierwszy powiedzieć, że może też powinniśmy zrobić jakieś większe zapasy.

To były najbardziej fascynujące zakupy spożywcze mojego życia. Przyznam: dotychczas tego nienawidziłam. Teraz jednak dobitnie czułam ich fizykę, czułam ich metafizykę. Nie wiadomo było, jakie jest to, co właśnie robimy: zupełnie racjonalne? kompletnie irracjonalne? jedno i drugie? Na środku Lidla przez nasze ciała przemawia historia, uruchamiają się transgeneracyjne zapisy i zalecenia, przemawiają do nas ze skrętów DNA babcie i prababcie, krzyczą do nas przez czasoprzestrzeń, zagrabiając naszymi rękami kasze, pasze, makaron, ryż. Obok inni drżącymi, nerwowymi dłońmi napychają kosze suchą karmą. Odbijamy się w sobie nawzajem jak w lustrach weneckich. Czujemy na własnym ciele swoje uwikłanie w stado, nawet jeśli pojedynczych osobników widzimy po raz pierwszy i ostatni w życiu. Robimy zapasy, bo oni robią zapasy. Sięgamy po makaron, bo oni po niego sięgnęli, może coś wiedzą. Działa inteligencja (albo i nieinteligencja) zbiorowa. Wreszcie: objawia się w tych żałosnych staraniach, uwijaniach przy półkach nasza wielka bezradność. Bezbronność. Wielka mizeria naszej kondycji. Straszna naiwność, jałowość tych wysiłków. Nic nie wiemy. Coś wiemy, głównie to, że możemy być okłamywani. Kupujemy, by uzyskać choć złudzenie własnej sprawczości. Kupujemy, bo chcemy działać, robić cokolwiek. Wiadomości o zagrożeniu aktualizowane są co kilka minut. Liczba zakażonych rośnie. Karetki jeżdżą, wyją. Po chodniku walają się maseczki, rękawiczki. Chcemy coś robić! Działać! Bronić się, gdzie mój pałasz? A siedzimy. Mother tongue zakupów to ostatni kod, w którym możemy coś wykrzyczeć. Albo szepnąć. Gromadzenie dóbr to pusty gest działania, wpływu. Coś robimy, zmieniamy. Często nic. Ale jest to wrażenie, że ogarniasz. Załatwiasz. Idziesz do przodu. Trzymasz rękę na pulsie. Kupujesz makaron i teraz możesz się zająć aktywnym, gruntownym MIENIEM go.

Co będzie z tym całym wykupionym ze sklepów żarciem? Cały internet zalany przepisami, co gotować na kwarantannie; za parę miesięcy będą potrawy ze zbyt gorączkowo poczynionych zapasów. W ogóle: gradobicie przepisów. Instruktaży, porad, tutoriali, pomysłów, sposobów na przetrwanie. Uniwersytet wszystkiego. Feeria propozycji kulturalnych. Koncerty, spektakle, „czy też poukładaj z rodziną puzzle”; po chwilowym zatrzymaniu już zaraz znowu wszystko zmierza w kierunku szerokiego wachlarza, ogromnego wyboru i wreszcie: starego, dobrego przytłaczającego nadmiaru. Walka na śmierć i życie z nudą, bezproduktywnością i ciszą. W ten sposób marnuje się bezmyślnie jedną z najcenniejszych jakości lockdownu. Dziwi mnie, że tak łatwo oddajemy swoją supercenną, superrzadką, odrażającą nudę we władanie innym. Jej nieznośność, niewytrzymywalność powinna być dla nas zagadką, wyzwaniem, tajemnicą. Tymczasem jest zwyczajnie wstrętna, zagrażająca. Smartfony wyrugowały nudę z naszej codzienności, ani jednej pustej chwili, telefon w łapę i znikasz. Niezogniskowana, niezarządzana uwaga mogłaby się okazać niebezpieczną, nieprzewidywalną, może nawet niszczącą siłą. Niespacyfikowana, chaotyczna, uczepiałaby się czego popadnie, głośnego oddychania, trawienia i mrugania bliskich; zamknięci w domach ze swoją nadmiernością rzucilibyśmy się sobie zbiorowo do gardeł. Dziwaczny szmer własnego zdezorganizowanego istnienia, dziwaczny szmer nieczynnego świata, niepokojąco jest go tak po prostu usłyszeć. A jednak coś mi mówi, że to jest właśnie trudny, ekscentryczny dar tego czasu.

4.

Ten szmer mówi rzeczy, które i tak niby wiemy, podkreślam: niby, bo w rzeczywistości nie chce się nam ich wiedzieć. Świat, w którym żyjemy, jest okropny, zły, cyniczny, niesprawiedliwy, pazerny i pusty. A my wraz z nim. Zmierza ku nicości, a my wraz z nim. Gdy na chwilę wypada z kolein, jako pierwsi ofiarą padają najsłabsi, najgorzej zabezpieczeni, bezbronni, reszta próbuje trzymać równowagę z mniejszym lub większym powodzeniem, wdziękiem i lifestyle’em. To chwilowe bankructwo systemu, jego niewydolność, ma szansę zapaść w naszą pamięć, bo nie kończy się na przerażających statystykach na głównej „Wyborczej”. COVID-19 nie jest abstrakcją, tylko zjawiskiem cielesnym, którego doświadczamy wszyscy, również zdrowi. Przez noszenie masek i foliowych rękawiczek w obronie przed niewidzialnym, niemal fantastycznym zagrożeniem, przez kupowanie nadmiaru papieru toaletowego i makaronu, przez fizyczny lęk o siebie i bliskich, przez brak zajęcia. Wszyscy przeżywamy pandemię przez ciało. Nasze ciała to zapamiętają, zmienią się. Ale gdy tylko wróci codzienny pęd i amok, mamy wielką szansę nawet tego nie zauważyć.

Kapitalizm, konsumpcjonizm, te wszystkożerne potwory nowotwory mają sataniczną właściwość przetwarzania w produkty i sprzedawania nam wszystkiego, nawet braku, nawet niczego. Jeśli nie będzie już nic, to będą pakować nic i wciskać nam jako Supermodne Nic do Posiadania Niczego, będzie Nic w wersji podstawowej i Nic Premium, Nic Molekularne i Nic Funkcjonalne, a Natalia Siwiec będzie pozowała z Niczym wysadzanym brylantami na Bali, trzymając je między piersiami. Najpierw będziemy się z tego podśmiewać, potem pomyślimy: a może coś w tym jest? Może to nie jest wcale takie głupie? Kupimy sobie małe Nic na próbę, „bo wszyscy mają”; nic bardzo ciekawego, takie nic, jak i tak już mieliśmy, ale może coś w tym jest. „Kupisz trochę Niczego?” – będę mówiła w piątek wieczorem. Na bazarach staną budki z Niczym z Niemiec, z większą zawartością Niczego w Niczym, bo wiadomo, że polskie zawsze jakieś wybrakowane, do polskiego Niczego dadzą zawsze czegoś tam mniej. Minimalistyczne nic ze Skandynawii – maksymalnie proste i klarowne w designie. „Kremy z Nanokomórkowym Niczym – ten ze szczególnie dużą dawką zredefiniuje cerę. Cena? Dobra!”. Można tę fantazję podbijać bez końca, bo wszyscy doskonale wiemy, jak działają sztucznie rozbudzane i kreowane w nas potrzeby, jak działają wciskany nam jako „szeroki wybór” nadmiar, frustrująca nadpodaż opcji, produktów, bodźców, atrakcji, seriali i filmików. Wymuszony przez pandemię post konsumpcyjny powoduje lawinę objawień duchowych: „Po co kupowałam tyle tego Niczego? Wcale nie było mi aż takie potrzebne! Tyle dni już mija, a ja ciągle żyję. O, jak kiciuś wygrzewa się na parapecie”.

W tych mindfulnessowych epifaniach objawiają się nasze szczere braki, szczere tęsknoty za „dawnym porządkiem świata”. Wspólnotą, dobrymi relacjami, spokojnymi chwilami patrzenia na drzewo i robienia obiadu, nierobieniem nic bez poczucia winy i bezproduktywności. To mi mówi, że gdzieś w głębi duszy może jeszcze jesteśmy trochę normalni. Ale czekajcie, aż dorwą się do tych pochopnie wygadanych tęsknot tropiciele trendów! „Szybki obiad instant do zrobienia z rodziną – wystarczy zalać wrzątkiem”, „Wspólnota – gra towarzyska dla 1 osoby”, „dzianinowe swetry do patrzenia na drzewa – przepiękne wzory”, „drzewa do patrzenia w dzianinowych swetrach na drzewa – bez uciążliwego sadzenia!”, to wszystko zaleje rynek już jutro. Nie wierzę w ogólnoludzkie przebudzenie. Śmierć papieża też sprawiła, że kibice Wisły i Cracovii rzucili się sobie w ramiona, ale wyłącznie na chwilę i z maczetami w kieszeniach.