Jeszcze 4 minuty czytania

Dorota Masłowska

JAK PRZEJĄĆ KONTROLĘ NAD ŚWIATEM, NIE WYCHODZĄC Z DOMU(26): hot@16challenge

Dorota Masłowska

Dorota Masłowska

To radosny zbiorowy gwałt na gatunku, ratunku! Z udręczonego łona hotchallengu gramolą się kolejne mutanty, rarogi, człekozwierzoupiory


1.
Od wielu dni, słysząc tę powtarzaną z lubością przez wszystkich frazę, myślałam: ludzie, przestańcie to gadać, bo ożywiacie znowu i znowu coś, co powinno leżeć 100 metrów pod ziemią, niebudzone, niewspominane nawet szeptem. Nie słuchali. „Ostry cień mgły” włóczono końmi po sieci i realu, co powoli skreślało kolejne osoby z mojej shortlisty, ale potem, gdy obejrzałam sobie tego (obejrzanego już ówcześnie 11 milionów razy) prezydenta, jak tam z tym minoderyjnym półuśmiechem rzeźbi z telefonu, to pomyślałam, że coś w tym jednak jest rzeczywiście hipnotyzującego. Jakieś wywrócenie rzeczywistości na nice i potrząsanie, potrząsanie; darmowe narkotyki, którymi można się wpędzić w grubą fazę drogą oglądania youtuba oczami. Dobrze, przyznaję, odkąd to usłyszałam, sama mam ochotę powtarzać to ciągle, raz ciepło i nisko, to znów ostro, piskliwie, despotycznie, już to dyszkantem, już to sznapsbarytonem, obracając w ustach piramidalny kasztan zrodzony przez przeciążoną głowę głowy państwa, rozkoszując się kostropatością zlepku i jego niecodzienną, podniosłą, romantyczną melodyką.

Do tego ten bit, jakby zrobiony przez Cormaca McCarthy’ego. Kojarzy mi się to z błyszczącą stroboskopowo w latach dwutysięcznych gwiazdą Synthetica, którego koncerty obracały się w czarne msze lingwistycznego chaosu, nabożeństwa ku czci antysensu, gdzie tajemnicze, niedorzeczne śląskie frazy skandowane były zbiorowo przez wtajemniczonych w religijnej ekstazie. Potem celebrowanie skorup rozpiżdżonej przez Człowieka Widmo polszczyzny stopniowo przechwycili studenci, jego kościół gwałtownie rozhermetyzował się, a wyznawcy rozpierzchli lub zestarzeli. W obrabianej przez wszystkich „walce z ostrym cieniem mgły” widzę jednak ten sam subwersywny potencjał nonsensu, tę samą zbiorową szajbę, z jaką publiczność na koncertach Synthetica wywrzaskiwała: „Gdzie jesteś, stara babo? Tu jestem, a kokko!” i „Pal się, człowieku, paaaal się!”, cały czas oglądając się, czy nie przyjdzie zaraz policja sensu i wszystkich nie spisze. „Ostry cień mgły” to podobne zjawisko. Przynosi chwilową ulgę i rozkosz zbiorowe demolowanie i plądrowanie porządku języka i wraz z nim – symbolicznie – rzeczywistości, na którą nie można nic poradzić. Coś jak performatywny mem.   

Kocham memy; gdyby memy powiedziały: wyjdź za nas za mąż, nie wahałabym się ani chwili, oczywiście nie za wszystkie, za „żodyn nie wie, żeh jest psym” i „siemaneczko, sakralne świry” na pewno. Jednak nie sposób nie dostrzec ich niebezpieczeństwa: w mgnieniu oka zamieniają one rzeczy potworne w rzeczy potwornie śmieszne. Ich zaletą jest to, że odbierają okropieństwu jego grozę, zaś wadą, że odbierają mu jego grozę. Jest niepodważalna groza w prezydencie kraju deklamującym kocopoły godne pióra Synthetica, przy czym ten ostatni jawi się tu jako świadomy swej kreacji wyemancypowany artysta. A pierwszy nie.

(Zaznaczam, że niepokoić się już należało, gdy Andrzej Duda założył konto na TikToku, by przemówić do młodzieży: wskakiwał w kadr z porozumiewawczą miną wujcia wariatuńcia i zdaniem „Wiem, że teraz CIĘŻKO SIĘ UCZYCIE!” zdradzał, że sam uczył się nieciężko). 

(Swoją drogą, tak naprawdę po ludzku marzę: założyć okulary superświadomości, przejrzeć warstwy minionych dni, ściany budynków, kości czaszek i zobaczyć rzeczywistą genezę „cienia mgły”. Chciałabym nominować wszystkich polskich pisarzy i filmowców do zaspekulowania na ten temat. Chciałabym zobaczyć tę naradę PR-ową, tych rwących włosy z łysych głów doradców, spanikowanych ghostwriterów smażących prezydentowi szesnastkę, negocjujących każdą kolejną linijkę, zastanawiających się, czy nakładać mu czapeczkę daszkiem do tyłu, czy lepiej tak po prostu – elegancki casual – świeża koszula, podwinięte rękawy).

(Albo jego samego, przy biurku gryzącego długopis w napadzie podłego writer’s block. Dzwoni do Kornhauserów – nikt nie odbiera, może są na działce).

(Na stole podręczniki: „Rapujący polityk – bez tabu i wstydu”, „Rapowanie w 3 dni. Podręcznik z płytą”; ściągnięty z Amazona za niedorzeczne pieniądze, a potem nawet nieotwarty „Right wing hip hop for rookies” już zawsze będzie plątał się po biblioteczce jak wyrzut sumienia).

(Albo inaczej: zadymione mieszkanie niegdyś obiecującego, dziś upadłego rapera. Przyjeżdżają agenci specjalni przebrani dla niepoznaki w bluzy Prosto i zlecają mu napisanie zwrotki, NA WCZORAJ. Dają do zrozumienia, że wiedzą o niechlubnej doniczce w suszarni kamienicy i płaconych nieregularnie alimentach. Zaszantażowany skręca gibona, otwiera warkę strong i zasiada do pracy. Ku własnemu zdziwieniu po 10 minutach jest gotowy). 

(Po namyśle stwierdzam, że nominuję wszystkich oprócz Patryka Vegi).

2.
Nie trzeba oczywiście być zbyt surowym: to wszystko przecież w służbie służbie zdrowia. Ta jednak, jak to bywa w kraju, gdzie kruszynę chleba podnoszą przez uszanowanie dla darów nieba, w międzyczasie zdążyła zostać obiektem hejtu, szykan i spontanicznych sąsiedzkich linczów; do szesnastek przeniknął zaś bardzo szybko cały mentalny syf spod znaku Wuchan400 i 5G. Strasznie się rozmigdaliliśmy nad swoim dobrem, ale czy w hot@16 chodziło o nie choć przez chwilę? Nie podważam serdecznych pobudek wielu uczestników, ale myślę, że kompletnie nie. Niewątpliwie jednak o coś chodziło. Coś wydarzyło się tu ciekawego. Coś tu się ostro odjaniepawliło! Mówiąc o okropieństwie ogólnonarodowego rapowania, wypunktowanym już przez Michała R. Wiśniewskiego, nie można pomijać w nim tej niepowtarzalnej jakości, jaką jest zbiorowy odpał. Narodowy taniec św. Wita. 

Pandemia nadaje wszystkiemu cech pandemonium; jedyną wystarczająco plastyczną perspektywą zdaje się perspektywa psychodeliczna. Do powoli wychodzących z dystopijnej flauty miast i krzaczącej się obyczajowo, ekonomicznie i politycznie rzeczywistości dochodzi jeszcze TO, pospolite ruszenie rapowe. Oprócz raperów z uprawnieniami, aktualnymi, jak i tych z dawno już niepodbijaną legitymacją, udział wzięli Maryla Rodowicz, Jacek Kawalec, Tomasz Kammel i Janusz Korwin-Mikke. Urszula Dudziak, Michał Wiśniewski (oraz jego dzieci, Etinette i Xavier), Mata, Tata Maty i mata Tamy, ja, siostra Janina, lekarze, nauczyciele, JedenOsiemL, bohaterowie seriali i postacie z reklam. Swoje szesnastki zrobiły logo produktów, instytucje i ich budynki, T-raperzy znad Wisły oraz prof. Bralczyk. Rapowa Arka Noego (w tym wypadku Solara) przez kilka ładnych tygodni swobodnie dryfowała po czasoprzestrzeni. Ludzie wciągnęli konie, psy wciągnęły koty, koty zaprosiły dinozaury, te zaś powiedziały mamutom i roślinom kopalnym, świeżo zmarli zaprosili tych już po części zbiodegradowanych, pierwotniaki nominowały bakterie, postacie z baśni – bohaterów filmowych, Jezus zaprosił Osho (nominacje zagraniczne), Szatan świętej pamięci biskupa Petza. „Gdy już weszły do arki samiec i samica każdej istoty żywej, Jahwe zamknął za nimi drzwi”.  

Samce i samice wchodziły jednak dalej, nie bacząc na nic, pożądając wzajemnego ciepła, tłoku, macania, chaosu, emocji i przepychanek. Spragnione sensacji, detali wnętrz swoich mieszkań i widoku swej bezradności, zawstydzenia, kompromitacji, nierównej walki z obciachem, jednocześnie cały czas z najwyższą powagą przypominając sobie nawzajem, że link do zbiórki jest w opisie. Była w tym zaraźliwość, amok, szał, upust sfrustrowanej izolacją energii, nawet nie twórczej, bo często odtwórczej, może więc po prostu fizycznej? Pragnienie bycia, działania, wpływania, mówienia, wyglądania, wydawania się i bycia oglądanym, dostrzeganym i postrzeganym. Coś jakby spontaniczna narodowa terapia zajęciowa z elementami rywalizacji. I wątkiem charytatywnym (link do zbiórki jest w opisie).  

Z pewnej perspektywy setki klipów są po prostu fantazyjnym sposobem przekazywania sobie nawzajem numeru konta, który w związku z tym jest już tak bardzo przekazany, że naprawdę nie musi być więcej przekazywany. Czyż nie jesteśmy więc świadkami spektakularnego klarowania się nowej odmiany postprawdy-fake-dobra? Nasza naturalna potrzeba gestów wspólnotowych, pomagania sobie nawzajem w kryzysach (których, wygląda na to, będzie tylko więcej) realizuje się tu nie poprzez konkretne działanie, ale poprzez zdalne deklarowanie go, kwieciste opowiadanie o nim, multimedialne POMAGAMY! POMAGAMY! Problemem jest to, że do jakiegoś szczególnego dobra nie dochodzi, a potrzeba zostaje spełniona. Zebrane obecnie 3,5 miliona to kwota ogromna, ale z drugiej strony, biorąc pod uwagę, że zrzucała się cała Polska, to akurat tyle, by wykupić jeden z samochodów z garażu Kuby Wojewódzkiego. I puścić go wolno, niech jedzie, frunie, tnie znaki, taranuje, powoduje wypadki!!! Niech bogaci będą bogaci! Niech biedni będą biedni! Niech wszystko się zmieni, a poza tym będzie tak, jak było! (HIT INTERNETU, galeria zdjęć). 

3.
Gdyby wyzwaniem formalnym były jeszcze jakieś tam piosenki, fraszki, dytyramby, sonety. Ale jakoś tak wyszło, że jest nim rapowa szesnastka. To otwiera domino paradoksów, puszkę pandory dysonansów. Hip-hop – ni to kościół, ni to gang, jak każdy gango-kościół dość mało autoironiczny, przy tym silnie zhierarchizowany, pilnie strzeże swojej hermetyczności. Obsesyjnie oziębia wizerunek, ma swoje oficjalne i oddolne straże, z orężem beki strzegące bram przed zakusami laików, indolentów, samozwańczych aspirantów, PiKejów. Na sztandarach ma autentyczność. Sama już rytmiczność tekstu opartego na rymach jest w moim postrzeganiu pewnym jej formalnym nośnikiem, połączeniem (mogącego kłamać) języka z (prawdziwym) ciałem. Jednocześnie hip-hop ma swój własny teatr: trudne do pomylenia kostiumy, gesty, figury, choreografie. Ta dziwna kombinacja prawdy prawdziwej z bardzo silną konwencją sprawia, że udawanie rapu jest usiłowaniem czasem karkołomnym, a często obscenicznym, o czym na zawsze ostrzega nierozważnych śmiałków Pan Japa i dezodorant RAP, z zakrętką czapeczką nałożoną daszkiem do tyłu, w której na dobre i na złe tkwi poperfumowana watka (sprawdź to!).

I tu wchodzi cała Polska ubrana na biało. Uważam, że w tym świetle hot16challenge dopisało samoistny appendix do „Historii polskiego szaleństwa” Miry Marcinów, zapewne nie ostatni, krótki, ale za to bardzo dobrze zdokumentowany. Niektórzy, by dodać sobie punktów rapowości, zakładają stosowne outfity i stosują sprawdzone już w Mini Playback Show gesty i techniki, czy to całkiem poważnie, czy z przekąsem; inni jadą ostentacyjnie bez rekwizytów i scenografii (strategia „będę się wygłupiać, ale nie będę się wygłupiać”), z suszarką kipiącą od staników i majtek za plecami, jeszcze inni z góry PRZEPRASZAJĄ, że nie umieją, ale to przecież dla służby zdrowia; powraca motyw „przepraszam raperów!” („do czego to doszło, że muszę rapować – pyta retorycznie Krzysztof Pieczyński, radny miasta Katowice featuringowany przez Piotra Kupichę – artystyczne kompleksy czeba dzisiaj schować. Cel jest szlachetny jak i cała misja, rapują dziś wszyscy od Chicago po Wodzisław”).

Nie można powiedzieć: są popmagicy, co przez ten małpi gaj przechodzą nawet bez zadyszki. Choć do twórczości duetu Taconafide, Dawida Podsiadły czy Natalii Shroeder jest mi jako odbiorczyni daleko, to podziwiam, jak błyskotliwie potrafią obejść wszystkie pułapki i zapadnie challengu, nikogo nie zawstydzić, a wielu jeszcze rozbawić i zachwycić. Trudno sprecyzować, jaki jest tu przepis na sukces: chyba doskonale wyczute popintuicją proporcje, trochę ironii, trochę autoironii, trochę braku ironii. Jednak niewielu śmiałkom udaje się wyjść z tego wszystkiego cało.

Obostrzenia formalne rozszczelniły się dawno; teraz już za rap robi wszystko, od melodeklamacji, przez piosenkę poetycką i musicalową, soul, rock, hardrock i inne slipknoty, po utwór konceptualny Michała Wiśniewskiego, który ogłasza, że zaśpiewa w języku rządzących i 2 minuty wypełnia melodyjnym „bla bla”. To radosny zbiorowy gwałt na gatunku, ratunku! Z udręczonego łona hotchallengu gramolą się kolejne mutanty, rarogi, człekozwierzoupiory. Ciekawe (choć trudne w odbiorze!) wydają mi się interpretacje starszych panów, których frustracja polityczna od razu ciągnie do kaczmarzenia i pietrzakowania, jadowitych rymowanek rodem z kultury opozycyjnej z lat 80.

Prężna sekcja katolicka: zakonnice nominowane przez kleryków i biskupi nominujący arcybiskupów wnoszą elementy gospelu i patosopranu mszalnego. Patotrenerki fitnessu i samozwańcze wokalistki w swoich szesnastkach czynią dobro autorską metodą czynienia zła („jeszcze niedawno mówili, że rak, pokazuje dupę, tylko na to ją stać. Mówili nie, nie zmieni się, teraz się każdy bratać chce” – LilMasti; „dziewczynki mnie nie lubią, ja nie lubię ich. Jak masz suko jakiś problem, to grzecznie wstań i wyjdź. Nie obchodzi mnie twój melanż, nawet tam nie chcę iść. Twój chłopak nie odpisuje, do mnie dzwoni, gdzie chcę wyjść” – RuskieFajki), zaś nieco zapomniani celebryci wykorzystają każdą okazję, by odgrzać swoje schabowe: „jestem na półmetku, dbam o rodzinę. O piękne córeczki i piękną Elizę. Chcę z nimi spełnić sen w najbliższym czasie, wybudować dom, skończyć z mistrzowskim pasem” – Trybson; jest też sekcja „bizaria” („klap klap klap, nadchodzi seniorski rap!” – Krzysztof Piasecki; „jako rap, piosenka z żab. Rech-rech-rech-rap!” – Grzegorz Turnau). Urzeka niesamowita, nieprzebrana rozmaitość estetyczna i formalna, jednocześnie naznaczona powtarzalnością przekazu. Wyłania się z niej dość ubogi zestaw figur covidowych: wspomniany ostry cień mgły, Jarek, Tata Maty, maska (często jako podwójny symbol: pandemii, ale też zakłamania), puste ulice, frustracja izolacją, marzenie o wakacjach, oglądanie Netflixa. W miarę wysychania tego rezerwuaru challenge zaczynają coraz częściej opowiadać o innych challengach.  

W międzyczasie zostaje zniesiony obowiązek noszenia słynnych masek; niedogodności pandemicznej rzeczywistości nieco bledną przy koszmarze, który rozpętał się równolegle w Stanach, a okropność naszych najokropniejszych polityków przy tym, co wyprawia Donald Trump, to faza nienormalnego wujka na weselu. Tak czy siak, nienarodzeni jeszcze antropolodzy, badając kulturę pandemiczną i postpandemiczną, raczej nie sięgną do czytań prozy i koncertów papieskich z programu „Kultura w sieci”, lecz właśnie po szesnastki. To one wygenerowały właściwy folklor zarazy. A może jest w nich po prostu instynkt zbiorowego autoportretu? Wspólne selfie z narodem? Albo z pandemią? Pragnienie zaznaczenia swej przynależności do „wszyscy”? Na pewno. Ale nie znaczy to wcale, że jest to działanie jakkolwiek wspólnototwórcze. Raczej rekonstruujące istniejące hierarchie. Fajni nominowali przecież fajnych. Każdy kolejny uczestnik łącznie z wyżej podpisaną ulegał pokusie wpisania się do tej księgi pamiątkowej fajności. Jej porządku internauci pilnowali (do pewnego momentu) z aspergeryczną zaciekłością. „Słabe, że zrobiłaś kawałek bez żadnej nominacji, to jednak jakbyś WPIERDALAŁA SIĘ na CUDZĄ imprezę bez zaproszenia” – skarciła mnie (niesprawiedliwie!) pod klipem jakaś dziewczyna. Bijąca z komentarza surowość świadczyła o tym, że zabawa zabawą, ale oddolnie wykształcone challengowe policje nie bawią się w półśrodki. I że na tym balu to niezaproszeni pilnują innych niezaproszonych przed próbami nieuprawnionego forsowania bramki. Koniec końców niemogący doczekać się zaproszenia uczestnicy coraz częściej jednak zaczęli nominować się sami. Po wydrenowaniu ograniczonego pandemicznego imaginarium oraz, nie ukrywajmy, zamkniętej puli rymów (maska–szesnastka, covid–vibovit, puste ulice–robie jajecznice, ostry cień mgły–psy) zostało już niewiele do dodania i ponownie zaczęło wiać nudą, niepewnością i nicością. Wychodzi na to, że po prostu odtańczyliśmy gremialnie spektakularny taniec niemocy. Znany w kulturze polskiej jako chocholi.

                                               (link do zbiórki jest w opisie). 

Cóż, to było trochę nieuniknione. Gdy czytacie te słowa, ogień hot@16challenge może wciąż się żarzy, ale już tylko wątle i dziwnie, na niepokojące kolory, jak to w piecu, gdzie na początku wyłącznie najprzedniejszy ekogroszek, a potem stopniowo płyta pilśniowa, stary tapczan, który łatwiej spalić niż wywieźć do lasu, a wreszcie styropian, folia i plastikowe butelki. Jednak co zostało zarapowane, już się nie odrapuje. Ostatecznie zostanie może z nami na stałe tylko właśnie wspomniany na początku frazeologizm. Choć bowiem pozostaje logicznym rachatłukum, wszyscy instynktownie czujemy, że nic dodać, nic ująć. „Walka z ostrym cieniem mgły” perfekcyjnie przewodzi emocjonalną jakość ostatnich miesięcy: zagmatwaną niemożliwość, odrażający nonsens i naszą bzdurną niemoc.