Jeszcze 2 minuty czytania

Justyna Bargielska

PRZYGODY MIŁOSNE LUDZI NIESZCZĘŚLIWYCH (1)

Justyna Bargielska

Justyna Bargielska

W tabu zastanym mam się jak świnia w błocie. Gorzej z tymi tabu, które wdrukowałam sobie sama, najczęściej w efekcie lekceważonej nieciężkiej nerwicy natręctw

We wtorek rano wyłączyli wodę, nie zapowiadając tego w tradycyjny, analogowy sposób, to jest kartką na wspólnotowej papeterii wywieszoną dzień wcześniej w windzie. Tym razem wysłali maila i aktywność, którą do tej pory postrzegałam jako ratującą życie, albo przynajmniej przedłużającą je, czyli niesprawdzanie poczty, dopóki nie nadrobię chociaż części zaległości, zaprowadziła mnie na krawędź cywilizacyjnego upadku. Myślałam, że unikam udaru, tymczasem wstępowałam na drogę, na której na własną prośbę odarto mnie z przysłowiowych godności i rozumu równie przysłowiowego człowieka. 

Ja bardzo lubię tabu, pojęte jako „zakaz podejmowania pewnych czynności wobec obiektów czy stanów rzeczy, co do których istnieje przekonanie o ich sakralności lub nieczystości”, jak je definiuje „Słownik etnologiczny” Staszczak Zofii. Lubię je sobie niekiedy złamać, prowadząc do skażenia mojej osoby, przez co zostaje ona narażona na sankcje o charakterze światopoglądowym i społecznym oraz sama staje się niebezpieczna dla otoczenia (dalej słownik). Słowem, w tabu zastanym mam się jak świnia w błocie. Gorzej z tymi tabu, które wdrukowałam sobie sama, najczęściej w efekcie lekceważonej nieciężkiej nerwicy natręctw. Nie wiem, jak i kiedy pojawił się w mojej psychice przemożny lęk przed sikaniem w miejsce, w które już ktoś przede mną nasikał, ale musiało to być jeszcze w dzieciństwie, bo pamiętam, że jako nastolatka kategorycznie odrzucałam możliwość wzięcia udziału w festiwalach muzyki i przemian obyczajowych, także tych chrześcijańskich, ze względu na konieczność korzystania z przenośnych, niespłukiwalnych toalet. W tym formatywnych latach psychika moja wolała się rozwijać przez zwijanie. 

We wtorek zatem, nieświadoma, że wody od ósmej nie będzie aż do piętnastej, nie tylko nie zrobiłam zapasu, ale też błyskawicznie zużyłam to, co było w rezerwuarze, i wczesnym przedpołudniem zorientowałam się, że moja własna toaleta jest dla mnie źródłem lęku i udręki, tym większej, że wypiłam wiele kaw. Rozważałam, niech mi Bogini wybaczy, pójście do Żabki po zgrzewkę najtańszej wody mineralnej i wlanie jej do miski klozetowej, żeby, bez przekraczania tabu, móc zrobić kolejne siku, ale musiałabym złamać daną córce przysięgę, że w ciągu tygodnia nie wyprodukuję więcej plastików i metali, niż pomieści dwudziestopięciolitrowy kosz. Musiałam bardzo rozważnie gospodarować limitem, bo poza butelkowaną wodą lubię też, nieszczęsna, piwo Perła w czarnej puszce. Miotałam się między świętymi nakazami a obietnicami honorowymi jakiś czas, aż przypomniało mi się, że mam las pod domem.

Młodzież wyczynowo jeżdżąca po lesie na rowerach poświęciła kilka ostatnich popołudni na modelowanie terenu pod kątem swoich ryzykownych potrzeb: w jednych miejscach wykopali dołki, w drugich zaś usypali górki. Zwróciła mi na te zwłaszcza dołki uwagę mieszkająca po drugiej stronie lasu właścicielka interesująco umaszczonej, nerwowej, samookaleczającej się bigielki Sisi: zasypywała je po troszeczku za każdym spacerem. Dlaczego je w sumie zasypujesz, Barbaro, pytałam, a ona odpowiadała: spadnie śnieg i mały zajączek nie będzie miał szans się z tego dołu wydostać. Małe zajączki widziałam w naszym lesie ostatnio w latach dziewięćdziesiątych, kiedy przyjeżdżałam w okolice dawać korepetycje z polskiego przysłowiowemu synowi koleżanki mojej matki, a śniegu z kolei nie spodziewałam się tu zobaczyć już nigdy; ale rozumiem lęk, zwłaszcza ten wyrażany nie wprost, zastępczo, za pomocą symbolicznego obrazu z wiktoriańskiej książki dla dzieci, więc pozwalałam jej machać tą saperką, zwłaszcza że młodzież jeżdżąca wyczynowo miała nad Barbarą wiele niesprawiedliwych przewag, na przykład nie bali się jeździć na rowerze po lesie. Doły zasypane przez Barbarę odkopywali błyskawicznie, jeszcze je pogłębiając. Zobaczyłam w tym swoją szansę. 

Zawsze lubiłam sikać w okopach. Jako dziecko spędzałam lato w nieporęckich lasach, gdzie na cztery okopy przypadał jeden grób nieznanego żołnierza: przerwy w bezrozumnym ganianiu się po krzakach poświęcaliśmy na układanie nieznanemu żołnierzowi krzyża z szyszek, to było, zanim gmina za unijne pieniądze wybetonowała mu miejsce ostatniego spoczynku w nieregularny czworokąt. Kobiece sikanie w otwartej przestrzeni jest, w przeciwieństwie do sikania męskiego, aktem zaufania wobec świata, ale to nie znaczy, że nie należy sobie poszukać przyjaznego miejsca. Świadomość, że mój dziadek kopał te okopy, również pomagała. Nie ma na mojej dzielni wielu okopów, ale natura nie przepada za pełnią, pilnuje, żeby zew kopania dołów odzywał się w jej synach – i niekiedy córkach – regularnie. Uznałam, że nasikam do dołka rowerzystów. Wzięłam ze sobą psa, bo nie jestem jakaś Emily Dickinson, żeby sobie samotnie w środku dnia chodzić tak z pupy po lesie. Szukanie na siłę pretekstu generuje nieprzewidziane zagrożenia: pies, zobaczywszy mnie kucającą wśród warstwy podszytu, uznał, że potrzebuję obrony – nie mogę mieć do niego pretensji, sama ze wzruszeniem udzielam mu kontaktu wzrokowego, gdy się załatwia, bo z książek o psim behawiorze wiem, że daje mu to poczucie bezpieczeństwa w momencie chwilowej bezbronności. Broniąc mnie, chwilowo bezbronnej, zerwał się i pobiegł, ujadając, i napadł sąsiada od Armanda, kulki wesołego tłuszczu w puchatym typie bichona. Wyszłam z krzaków, zapinając rozporek. Dzień dobry panu, powiedziałam. Oraz: co tam?

Nieco wody już upłynęło w Wiśle od tej pory, a sąsiad od Armanda nadal patrzy na mnie jak na jakąś walniętą Feronię, a także znalazł mnie na fejsbuku. Od lat mieszkamy w jednym budynku, co prawda w sąsiednich klatkach, ale kiedy zepsuje się któraś z wind, musimy wspólnie korzystać z tej drugiej, wyprowadzamy psy na jeden wybieg, na tym samym forum utyskujemy na małpki na korytarzach i gumy do żucia w dystrybutorach sieci www, a trzeba było mojej nagości, żebyśmy zaczęli sobie mówić regularnie „dzień dobry”. Jak byłam chora, chciał mi przynieść zupę, stąd wiem, że albo jest informatykiem na co dzień posługującym się językiem raczej angielskim, albo ogląda dużo Netfliksa. Jest w każdym razie więź. 

W minione wakacje, w gorący dzień sierpnia jechałam busem z dwudziestką dzieci powierzonych mojej opiece przez centrum Płocka na warsztaty malowania na szkle, a jeśli starczy czasu, to i rysowania na płóciennych torbach, gdy w jednej z bocznych ulic zobaczyłam kucającą kobietę i stojącego nad nią mężczyznę. Asfalt był gorący, a dzień suchy, więc kałuża moczu zaczęła znikać, zanim jeszcze kobieta zdążyła się ubrać. Ubrała się i odeszli, a ja zastanawiałam się, czy któreś z dzieci to widziało i co o tym myśli. Ja sama nic o tym nie pomyślałam: było bardzo gorąco, niektórym dzieciom było niedobrze, nie występowałam w roli, w której zazwyczaj występuję, rozgrzana niemożliwie szyba busa równie bezwzględnie oddzielała mnie od sikającej kobiety, jak kobietę ode mnie. Szybko ją zresztą minęliśmy i z całego wydarzenia pozostało mi dręczące uczucie obcości biorące się z bycia niezaangażowanym świadkiem czyjegoś upadku. Na szczęście po warsztatach zamówiliśmy pizzę dla wszystkich i w drodze powrotnej jedno dziecko zwymiotowało mi na kolana: najpierw było mu wstyd, ale nie narzygało znowuż tak dużo, szybko to sprzątnęliśmy, po powrocie do Warszawy znalazło mnie na fejsbuku i do tej pory do siebie piszemy. O tamtej kobiecie nie myślę w ogóle, chyba że potrzebuję sobie przypomnieć, że nie każda intymność musi prowadzić do więzi – można sobie wybierać.