Jeszcze 2 minuty czytania

Justyna Bargielska

PRZYGODY MIŁOSNE LUDZI NIESZCZĘŚLIWYCH (2)

Justyna Bargielska

Justyna Bargielska

A swoją byś się zajęła, dziewczyno, historią i nią się byś była pieściła! Mówi moja manikiurzystka – oczywiście poza: „ale jak pani nie rozluźni tych palców, to je pani po prostu połamię” – że muszę się przytulać do brzozy

Poszłam wreszcie na pocztę wysłać umowy. Tak wiele instytucji chciało mi wypłacić pieniądze za moją pracę lub na jej konto, pieniądze, które mogłabym wydać na jedzenie dla dzieci, alkohol i leki, których nie należy przyjmować z alkoholem, dla siebie, karmę dla moich licznych zwierząt, utrzymanie mojego ulubionego kościoła i jałmużnę dla jego biednych, bilety miesięczne, życie. A ja uniemożliwiałam im wywiązanie się z ich zobowiązań wobec mnie, składając papiery na stosik, czekając, aż ów osiągnie wartość w centymetrach zbliżoną do wartości, którą osiągał we wzwodzie członek mojego ulubionego kochanka z młodości. To nie było wiele. Młodość była wczesna. Ale mimo że niektórzy zleceniodawcy wysyłali umowy dwu- lub trzykrotnie, bo im w żywe oczy kłamałam, że nie doszły, żeby uniknąć poczty, nie doczekałam się, oczywiście, tych jedenastu centymetrów, więc po prostu którejś środy wyszłam i poszłam, i stanęłam w kolejce z tym, co mam.

Wypełniałam druczki, gdy podeszła do mnie kobieta w moim wieku, czyli że praktycznie mogłam przez nią patrzeć na wylot: „Ja już z tego nie skorzystam”, powiedziała, podając mi numerek. A82. Ja miałam A87. Z grupy pomiędzy A82 a A87 wybrała właśnie mnie, a zrobiła to z życzliwą ostentacją, wyobrażam sobie, że podobnie się nosił archanioł boży Gabryjel posłan do Panny Maryi – sympatycznie, ale jednak z nonszalancją. Wzięłam, bo co miałam zrobić: błyskawiczny turniej z udziałem A83, A84, A85 i A86, kto bardziej zasługuje? Jak mówią, Pan Bóg nie powołuje uzdolnionych, tylko uzdalnia powołanych. Zapragnęłam być godna tego numerka, zaczynając nowe życie tuż po skorzystaniu zeń. Każda jego molekuła patrzyła na mnie jak starożytny tors Apollina na swojego obserwatora w wierszu Rilkego w przekładzie nie pamiętam kogo, ale kogoś innego, niż wszyscy sądzą, że ten przekład mam na myśli, i wyłącznie dlatego tak mi trudno znaleźć i podać autora tego spolszczenia, a nie dlatego, że nie szanuję spolszczaczy. „Bowiem każde miejsce tego numerka widzi cię, Justa. Musisz twoje życie zmienić”, pisał mi Rilke z poczty.

Z tym że to nie tak łatwo. Smutek, smutek, smutek, wszędzie ten smutek zasrany. Żeby rozweselić smutnego przyjaciela, opowiadam mu, jak zrobiłam cały warsztat twórczego pisania na kanwie dwustronicowego posłowia, które napisał do mającej się niedługo ukazać książki. Z werwą opowiadam, cytuję najwdzięczniej zalecające się frazy z jego erudycyjnego tekstu, wcielam się w różne postaci z warsztatu, parodiuję, ale z dużym humanizmem, ich wypowiedzi, przyjaciel się śmieje, jest fun. Przechodzimy do innych spraw, potem ja się zbieram, gdyż mission accomplished, jak mawiał Skiper z „Pingwinów z Madagaskaru”, a przyjaciel pyta: „Słuchaj, a może byś zajrzała do tego posłowia, które napisałem do tamtej mającej się niedługo ukazać książki, bo jestem bardzo ciekaw twojej opinii”. I teraz co, podać przyjacielowi inhibitory cholinesterazy czy uszanować fakt, że moja vis comica, ta siła przemożna, pierwotna, obezwładniła go na tyle, że po prostu nie słuchał, o czym mówię, bo patrzył na cycki? Ach, porozmawiajmy może lepiej o pogodzie. „Czy przeraża cię jesień?”, pytam, nie czekam na odpowiedź, żegnam się, wychodzę.

A nie powinnam tak od razu wychodzić, bo sama mogę potrzebować pomocy ze swoimi issuesami, jak mawia terapeuta. W Kolumbii wyłowiono z morza dryfującą czterdziestotrzylatkę, której rodzina szukała od dwóch lat. Czasem bardzo niedobrze jest nie mieć z kim skonsultować swojego odbioru świata: nie otwierałam linku, bo przyjęłam za pewnik, że przez te dwa lata kobieta dryfowała w morzu, a jednocześnie nie mogłam zrozumieć, jak to jest w ogóle możliwe – musiała być ekstremalnie pomarszczona! Przenoszone dzieci rodzą się z pomarszczonymi paluszkami, ta kobieta musiała być cała jak taki paluszek przenoszonego dziecka. Nie otwierałam linku, bo bałam się, że będą w nim zdjęcia całej pomarszczonej czterdziestotrzyletniej Kolumbijki: gdybym była rodziną, która jej poszukiwała od dwóch lat, znalazłszy ją taką, bałabym się jej dotknąć i kolejna inba gotowa. Jeśli nie chcecie mnie takiej pomarszczonej, nie zasługujecie na mnie gładką. Lecz czy to prawda? Ostatnio na Tinderze widziałam profil dziewczyny z opisem w ten asertywny deseń: „Jeśli nie chcesz mnie, kiedy jestem najgorsza, to wielki szacunek dla ciebie za rozsądne stawianie granic”. Niestety znowu mi się pomyliło prawo z lewo i dziewczyna jest, przynajmniej dla mnie, nie do odzyskania. Wieczorami tuż przed zaśnięciem wizualizuję sobie, jak ustawiają się do niej kolejki kumatych ziomków i ziomkiń, bez zobowiązań, nierozumiejących skrótów ONS i FWB, niepalących, a ona wybiera tego jedynego/tę jedyną. Lub jakąś zadbaną parę. Bardzo jej tego życzę. Znajoma znajomego, ale nie mogę powiedzieć kto, pracowała w kurii i wraz z koleżankami miała do dyspozycji tak zwany biskupownik: rodzaj katalogu biskupów, w którym poza danymi statystycznymi i kolorową fotografią widniała rubryka „hobby”. Gdy się panie nudziły, brały ten biskupownik i sprawdzały, jakie biskupi mają zainteresowania i pasje. Na pierwszym miejscu była adoracja Najświętszego Sakramentu. Zdaje się, że z podobnej potrzeby ducha bierze się i moje hobby: niepalącym protetykom z Tindera wymyślać rozwiązania ich niewesołych historii i pieścić się nimi, nim zapadnę w kwetiapinowy sen.

A swoją byś się zajęła, dziewczyno, historią i nią się byś była pieściła! Mówi moja manikiurzystka – oczywiście poza: „ale jak pani nie rozluźni tych palców, to je pani po prostu połamię” – że muszę się przytulać do brzozy. Brzoza jest najlepsza dla czterdziestotrzyletnich kobiet, bo uspokaja emocje i pomaga wsłuchać się w głos intuicji. Chodzę zatem po lesie i się przytulam, z tym że, za radą manikiurzystki, wybieram duże, grube i koniecznie zdrowe, bez hub. Zresztą trudno jest się przytulić do drzewa pokrytego hubami, ciężko znaleźć harmonię między zagłębieniami ludzkiego ciała a wypustkami chorego drzewa. Robię to regularnie, jak jest jasno, przytulam się rękami, ale po zmroku zdarza mi się oplatać brzozy również nogami. Tak zresztą nakazuje sylwoterapia, żeby maksymalizować powierzchnię kontaktu. I dzięki temu zamajaczyła mi ostatnio, zakiełkowała w suchym jak orzeszek sercu, moja własna historia miłosna. Na razie jej zręby i ogólny zarys, pierwsze zdanie, kinestetyczne przeczucie pierwszego kroku, jaki uczynię, ale już wiem, że uczynię. Otóż kiedy poczuję się silna, wrócę do lasu, znajdę najbardziej chorą, najbardziej zniekształconą, najbardziej obhubioną brzozę i będę się do niej przytulać, dwa razy dziennie. I może nie po tygodniu, i może nie po dwóch, ale te pasożyty obmierzłe zaczną zanikać, odpadać i któregoś dnia przyjdę i moja brzoza będzie całkiem zdrowa. I zostaniemy razem na zawsze lub, wręcz przeciwnie, pójdę wyleczę kolejną brzozę w lesie: cokolwiek się jednak zdarzy, do końca życia będziemy o sobie pamiętać.

Aha, to oczywiście Mieczysław Jastrun przetłumaczył tamten tors. Udawałam, że zapomniałam, bo na końcu tekstu ten detal po prostu lepiej pasuje.