Jeszcze 2 minuty czytania

Urszula Zajączkowska

PLENER: Zero

Urszula Zajączkowska

Urszula Zajączkowska

Tysiące liści i łodyżek, zmurszałych igiełek i zwilgotniałe całe drewna leżą na dnie lasu. Wszystkie zaraz skruszeją. Podmuch lodowatego powietrza wsuwa się między pnie, owija pędy, razi ich komórki. Kończy je. Sprowadza gdzie indziej

Znowu ta kulka Ziemi odwróciła się od Słońca. Po prostu, odchyliła się, jak co roku o tej porze. A my z nią. My, północni Ziemianie, jednym tylko takim gestem zostaliśmy umieszczeni w gnojnych jesieniach i mrocznych zimach, odcięci od światła i przyjemności ciepła. Oto nastała zmiana pogody. Zmiana czasu. Zmiana stanu skupienia materii i dusz.

Więc już zaraz, po tych pięknych letnich radiacjach, truskawkach i czereśniach, koszulkach na ramiączkach, klapkach i miłościach pod sosną pozostaje nam tylko mrok, zgryzota i strapienie. Szara polska zima. Ot co.

Niby można się do tego jakoś przyzwyczaić. Tak. Można. Są tacy. Oni po prostu wiedzą, gdzie żyją: tu. I że żyją tu od zawsze. Ci tutejsi. Oni potrafią to jakoś przełknąć, jakoś zgodzić się na tę połowę własnego istnienia w tobołach ubrań, w butach z futrem od środka, oni poddadzą się temu opętaniu przez chłody, mroki i błoto. Są tacy, bez dwóch zdań.

Wydaje się, że najważniejszą granicą przeistoczenia między jesienią a strupiałą zimą nie jest jednak jakakolwiek data w kalendarzu, żaden specjalny czas, wcześniacze wieczory, niedobory światła, a całkiem niewinna, tyci-tyci kreseczka na podziałce termometru, pokazująca coś, co nazywa się: ZERO. Zero stopni. Właśnie wtedy świat się zmienia, świat umiera, jeśli tylko przekroczy tę bardzo umowną, narysowaną w XVIII wieku tuszem na papierze przez pana Celsjusza, granicę zera, albo stu. Do dziś każdy tego pana woła, chociażby wczesnozimowym porankiem budzi się, widząc za oknem pierwsze ażury świeżego śniegu. Woła z zachwytem (minus dwa Celsjusza!) albo mu złorzeczy (*****, minus dwa Celsjusza!). Bo to właśnie on, Celsjusz, na początku zimy tylko nocą przekracza tę granicę, jak metę kończącą bieg lata, kwiatów i liści. To przez niego nastaje koniec dobra i nadziei. Witajcie, człapiąca plucho, mroku w bezliściu.

Zero. Od teraz deszczyk i kałuże w miastach zmieniają się w brudne nasypy lub w ubłoconą zmarzlinę. Zero. Solarki, odśnieżarki, wszystko to zaraz, w dramatycznym pośpiechu będą rozpuszczać i spuszczać, w ściek. Byśmy tego ani trochę nie widzieli, żadnej chlapy, żadnych przecież opadów atmosferycznych w mieście nie może być. Po to są podziemne korytarze, kratki i zlewy, szamba i wylewy wprost do rzek.

Zero jest jednak na poważnie. Ono prawdziwie zmienia rzeczywistość wody. Zmienia jej upłynnienie w kruchość. Ciężkie to całe przeistoczenie, gdy jest się w listopadzie w Warszawie. Wiem, że inni są teraz na przykład w Santa Barbara i piszą do mnie, bym opowiedziała im, how are you? Więc co ja mam im napisać teraz z tej Polski w to ich słońce? Przynajmniej słownik synonimów wspiera mnie jak może, podpowiada, jak to opisać, on wie, w czym rzecz. Dla niego zero to bydlak, bydlę, glista, gnida, kanalia, kawał drania, kreatura, kundel, łach, łachudra, padalec, sobaka itd. Chociaż to.

fot. Urszula Zajączkowska

Ale w lesie, przynajmniej w lesie jest inaczej. Bo kiedy woda, która tworzy liście, łodyżki i korzenie, zmienia się w lód – to wtedy dla tego całego ożywionego wiosną istnienia nastaje wreszcie koniec. W komórce wyrasta lodowy kamyk zamykający komórkę i cały liść. Wszelki ruch w roślinie zatrzymuje się, bo przecież w niej poruszać się może tylko woda, by w niej smugami życia mogło przepływać wszystko. Nagle więc giętki letni liść zmienia się w łamliwy i kruchy opłatek. Kiedy go dotykam, słyszę, że skrzypi i zaraz odpada.

Nikt w lesie po tym nie sprząta. Nikt tam nie udaje, że to nie dzieje się. To koniec żywych bez szans na powrót. Resztki liści ścina granica zera, tnie mróz. Tak rozpoczyna się wielkie przeistoczenie lasu w coś, o czym zwykle ludzie nie chcą wiedzieć. To tymczasowe lasu końce. Szkielety koron, śliskie rozkłady runa i zimno.

Dlatego właśnie poszłam do lasu, gdy w powietrzu +1 Celsjusza po raz pierwszy zmieniało się na –1. By być w przemianie kropli w okruch lodu, by zobaczyć rębnię lasu mrozem.

U schyłku jesieni, w początkach zimy dzieje się to tylko w głębokiej nocy, dlatego właśnie w nocy byłam wtedy w lesie.

Zatrzymuję rower, rzucam go pod jesionem i krzywą sosną. Idę, powoli przyzwyczajając źrenice do aury ledwo tlącego się księżyca. Wiem, że to mi starczy za wszystko. Na początku nocny las jest mrokiem, przez chwilę bywa lękiem, dopiero potem staje się wyraźny i otwarty. Jestem więc w stanie spokoju lasu, śnie, jego absolutnej ciszy, której, jak się okazuje, szukałam przez cały dzień. Wiem, że wszystkie liście są wrażliwe na światło, ich aparaty szparkowe, komórki, które otwierają wnętrza rośliny – są teraz zamknięte. To więc teraz jakby wszystkich roślin tu nie było. Pozamykały się, jak wszystkie domy na pustych ulicach. Nie chcą wiedzieć, co się dzieje obok. Nie wiedzą, że ktoś się wokół nich szwenda. Niezwykle mi się to podoba. Każde drzewo jest tak bardzo przeze mnie zauważone, każdy dołek we mchu odczuty, gałąź na dłoni, pozycja wedle trajektorii niemrawego świata i woń wilgoci, powoli ścinanej przez lodowate zasięgi mrozu. Wiem, gdzie jestem, wiem, gdzie jest mój dom i jesion, i sosna, której pokrzywiony pień wcześniej pogłaskałam.

fot. Urszula Zajączkowska

Jestem na granicy stanu skupienia materii. Jestem w czasie kruszenia wody w roślinach. Łażę jak zwierzę, człapię i sapię. Tylko idę i czekam na te odległe podmuchy, wiem, że są już tuż-tuż. Młode liście czeremchy powoli sztywnieją, udaje mi się zobaczyć, jak igły sosen, tworzące wysoki okap tego boru, jako pierwsze zrzucają porażone chłodem igły. Zaczepiają się na pędach czeremchy, wisieć tak będą do pierwszych zimowych wiatrów.

Robi się coraz zimniej. Jęzory chłodu wiją się wokół nas już na serio, włażą mi pod rękawy i w uszy. Wierzchołek młodziutkiego klonu jesionolistnego, który prężył się latem do światła, przypomina mi łuk. Odnajduję go w tym lesie. Wygląda, jakby już wszystko się w nim stało, nie ma liści, nawoskowane jego pędy, otwarte na zimowe powietrze, gotowe, czekają. Pękate jednak mają pąki, z zawiązkami liści z pomysłem na kwiecień. Więc nic nie znaczą dla niego te mroki, gdy tam, w tych pąkach ma ukryte, pieczołowicie przygotowane, przyszłe rysunki własnej korony. Nowe liście, nowe gałązki, kwiaty, szczypty tego niewyobrażalnego teraz, wiosennego życia, okryte łuskami, przycupnięte trwają na końcach jego łodyg. One tylko czekają, aż wylezie z lasu ten dopiero co chłód i rozciągnięta w długie miesiące noc. Ja też na to czekam.

Wiem, że przyjdę tu wiosną, rozpoznam ten kąt lasu, znowu trafię tu, by powitać liście tego dzielnego drzewa.

Tysiące liści i łodyżek, zmurszałych igiełek i zwilgotniałe całe drewna leżą na dnie lasu. Wszystkie zaraz skruszeją, zbrązowieją ich ścianki komórek. Będą trwały jak mumie w chłodach zimy, by potem ulec rozniesieniu przez mikroświat ziemi. Osiągamy tu zero. Koniec–początek. Podmuch lodowatego powietrza wsuwa się między pnie, owija pędy, razi ich komórki. Kończy je. Sprowadza gdzie indziej.

fot. Urszula Zajączkowska

Przez chwilę idę w miękkim runie, zaraz wychodzę ściętym dnem, jak ze szkła. Kruszę wszystkie jego łodyżki każdym stąpnięciem. Nawet nie wiem, jak to zrobić, jak tu teraz iść. Chucham zmrożonymi cumulusami. Wsiadam na rower. Lisi ogon wokół księżyca promienieje, czy może to tylko pospolite dyfrakcje światła we mgle? Nie wiem. Zjeżdżam stąd.