Jeszcze 2 minuty czytania

Łukasz Najder

ZAMĘT: Wojna domowa

Łukasz Najder

Łukasz Najder

Spośród wielu dyskusyjnych kultów, jakim oddaje się polska ludność, kult samochodu zdaje się wyjątkowo szkodliwy

Wygląda na to, że jednym z wiodących trendów sezonu wydawniczego 2021 będą książki, które za temat mają końce świata. Ujawnione już ku zachęcie fragmenty i opisy dają pojęcie o rozległości zainteresowań autorów. Przede wszystkim – o skali, w jakiej myślą i pracują. Globalna katastrofa klimatyczna, największa asteroida lecąca na czołówkę z Ziemią, konflikt nuklearny, pandemia, wymieranie gatunków, śmierć planety, kolaps wszechświata, „bąbel prawdziwej próżni” – rany, jak to brzmi: BĄBEL PRAWDZIWEJ PRÓŻNI! – ludzie przemienieni w oszalałych z nienawiści, głodu i pragnienia nacjonalistów albo po prostu w zombie, powszechny kryzys ekonomiczny, w rezultacie którego zdecydowana większość populacji nabiera cech i zwyczajów nomadów-zbieraczy, podczas kiedy górne 0,1% relaksuje się na prywatnej wyspie bądź w sześciogwiazdkowym podziemnym bunkrze – tylko ochrona, wina oraz prywatny kucharz podejmujący się też roli pokrzepiciela duchowego.

Wszystko to bardzo interesujące. Mankament – być może jedyny – taki, że czytając i przeżywając rychłą apokalipsę w rozmiarze makro, stracić możemy z oczu potencjalne horrory i przyziemne zagrożenia, z którymi stykamy się omal każdego dnia. Zadzierając głowę, by dojrzeć bryłę spadającą z kosmosu, gorejące niebiosa czy trajektorie rakiet międzykontynentalnych, odpuszczamy sobie troskę o to, co najbliżej, lęk przed tym czymś. Tak, napisałem tu o Polsce.

Spośród wielu dyskusyjnych kultów, jakim oddaje się polska ludność, kult samochodu zdaje się wyjątkowo szkodliwy. Ale od razu wyjaśniam: nie jestem zajadłym luddystą czy rowerowym maniakiem i nie apeluję o gremialną przesiadkę na etyczne jednoślady, nordic walking, gołe pątnicze stopy. Zwłaszcza że dla wykluczonych transportowo – a tych są w Polsce rzesze, odkąd światli ludzie zlikwidowali takie przeżytki, jak lokalne połączenia autobusowo-kolejowe – prywatne auto jest podstawowym środkiem lokomocji, dzięki któremu mogą pracować, uczyć się, robić zakupy, zwiedzać etc.

Chodzi mi o tę fanatyczną, bucerską przesadę, z którą właściciele aut poruszają się po naszej ojczyźnie. O serdeczną pogardę wobec zapisów kodeksu ruchu drogowego i względem bliźniego, obojętne – spieszonego bądź nie. O traktowanie jazdy, choćby i do pobliskiego Tesco, jako castingu do kolejnej części „Mad Maxa”. O traktowanie dosłownie całej przestrzeni miejskiej niczym własnego miejsca postojowego. O żądanie, by wszędzie dało się dojechać. O mentalność, psyche skrzywioną tak bardzo, że poza sobą widzisz już tylko pieszych-kamikadze, cyklistów powożących arogancko swoimi pancernymi rydwanami, wlokących się przepisowo lamusów w kiach i relikty socjalizmu, spośród których wymienię jedynie progi zwalniające i fotoradary. I jeszcze o tę zapiekłą pewność, iż postęp motoryzacji i bujny rozrost służącej tejże infrastruktury jest synonimem postępu w ogóle. „Niech wybudują parkingi” – brzmiało uniwersalne remedium mojego byłego szefa, gdy przyszło mu się zmierzyć z tak różnymi kwestiami, jak recesja, wyludnianie się wsi i miasteczek, ekspansja Ubera, porażki wyborcze lewicy.

Wystarczy sięgnąć do statystyk i upublicznianej w mediach codziennej makabry z dróg i poboczy, by przekonać się, że w Polsce trwa coś na kształt wojny domowej między hoolsami kierownicy a resztą społeczeństwa. Lecz same cyfry, nagłówki o ofiarach tudzież zdjęcia parawanów okalających trupy i wraki nie oddają w pełni tego doświadczenia. Pozwólcie zatem, iż gwoli refleksji przedłożę wam oto trzy historie z mojego życia wzięte – tryptyk obrazków utrzymanych w poetyce weryzmu zgierskiego, rzeczywistość 1:1 bez polepszaczy smaku i efektu HDR.

Luty 2017 roku, zima. Ale nieprzesadna, więc z powodzeniem uskuteczniam na osiedlu spacery trawienne z niemowlakiem o imieniu Gucio. Raptem staje przed nami auto. Dosłownie – dwa metry od wózka. Granatowe kombi wjeżdża przodem, ot, tak, na chodnik i zatarasowuje przejście. Posyłam SPOJRZENIE GROZY. Nic, kierowca w najlepsze szykuje się do opuszczenia pojazdu. Odczekuję i mówię uprzejmie, że chyba doznał pomieszania zasad. Ten dalej – nic. Dopiero gdy wyciągnąłem telefon i zagroziłem fotką i policją, odniósł się do moich pretensji. To znaczy dostał szału. Serio, nie przesadzam. Bluzgał, trzasnął drzwiami, wycofał i z impetem przejechał na drugą stronę uliczki. Chyba nie muszę dodawać, że były tam wolne miejsca parkingowe przed sklepikami? Nie dość jednak i na tym. Wysiadł i zaczął tłuc dłonią w dach, wykrzykując za nami „TAK JEST DOBRZE?! TERAZ JEST DOBRZE?! CZY TAK BĘDZIE DOBRZE?!”. Uprzedzam, nie był to żaden stereotyp z fejsbukowgo minimalizmu anegdotycznego rodem, żaden wąsaty taksiarz, żaden pobudzony dresik z beemki. Dobrze ubrany trzydziestoparolatek ze struchlałą żoną u boku i rodzeństwem na tylnym siedzeniu.

Latem minionego roku między naszym blokiem a blokami prostopadłymi wystawiono żeliwne słupki, żeby udaremnić rajdy chodnikami a to kurierów, a to leniuszków, którym nie w smak runda wokół podwórka, a to sąsiada z klatki nr 4, staruszka w tico najwyraźniej po zbyt wielu seansach filmu „Drive”. Nie przedłużając – po miesiącu zniknęły. Ktoś je brutalnie usunął i cześć. I to jest pytanie właściwe już do psychologów, jeśli nie najwrażliwszych reporterów. Co takiego wydarzyło się w życiu tego człowieka, że pewnego dnia opuścił dom, by wyrwać żeliwne słupki z chodnika, dzięki którym poczuliśmy się w końcu nieco bezpieczniej?

Od biedy da się oba te przykłady uznać za wyskoki jednostek, głupotę i niegodziwość pojedynczych osób, a nie zachowania typowe dla samochodziarskiej wspólnoty. Ale jak zatem ocenić kierowców, którzy pomimo dwóch ogromnych zakazów wjazdu (w godz. 6-17) i drepczących małych dzieci notorycznie suną tam i nazad wzdłuż przedszkola mojego syna? Traktują to jako skrót, a zyskują dzięki temu około pół minuty. Pół minuty – tyle by ich kosztował objazd zgodnie z przepisami. Dla tych trzydziestu-czterdziestu sekund zaryzykują wykroczeniem i zdrowiem innych. Oczywiście pytani, dlaczego postępują w ten sposób, albo palą głupa, albo odpowiadają agresją. „Nie miałem jak wycofać”. „No i ?”. „Przecież zwolniłem!”. „Nie jestem stąd”. „Nie widziałem”. „Ale to raz tylko”. „Naprawdę?”. „Jutro zrobię tak samo, he, he”. Znamy to na pamięć – my, ci rodzice, którym chce się reagować, prosić o rozwagę, łagodnie pouczać. Wszystko na nic – zimowy mrok, jesienny deszcz, błoto, mgła czy śnieg jadą dalej. I jeździć będą.

Dlatego zgroza, śmierć i koniec świata to niekoniecznie tsunami pędzące w stronę Kujaw czy horyzont rozjaśniony atomowym grzybem. Z powodzeniem może być to grudniowy ranek pod twoim przedszkolem.