Jeszcze 2 minuty czytania

Justyna Bargielska

PRZYGODY MIŁOSNE LUDZI NIESZCZĘŚLIWYCH (4)

Justyna Bargielska

Justyna Bargielska

Oczywiście, że się z nim spotkam, powiedziałam. Głębia przyzywa głębię. Pies zwrócił uwagę, że bardziej pasowałoby „nieszczęścia chodzą parami”, ale zamachnęłam się na niego workiem z kupą i przestał rezonować

Abyssus abyssum vocat – odpowiedziałam psu, który kucał ku mnie pytająco. –Rób kupę. 

Pies właśnie spytał, czy zamierzam się jeszcze umawiać z tym chłopakiem, który na pierwszą randkę przyniósł kijki do nordic walkingu, na wypadek gdyby mu się zakręciło w głowie i musiał się podeprzeć. Wszędzie chodził ten chłopak z kijkami do nordic walkingu i z plecakiem: plecak miał maksymalnie poluzowane paski, wisiał mu na nerkach, a jego zadaniem było pociągnąć go delikatnie do tyłu, gdyby poczuł, że za chwilę upadnie na twarz. Z jednej strony byłam oczarowana jego zdolnościami adaptacyjnymi i zaraz chciałam wypróbować na sobie, czy jego odkrycie zrobi wyłom w twierdzy mojej cyklicznie narastającej agorafobii. Z drugiej ten werset o przyzywającej głębię głębi (Ps 42, 8) na przestrzeni lat, zarówno tłustych, jak i chudych, rósł, aż urósł w moich oczach do rangi brylantowego pryncypium współczesnego randkowania i bardzo chciałam się go trzymać. Pies zrobił kupę, zebrałam ją do woreczka i machając nim raźnie, ruszyłam w stronę najbliższego kosza na śmieci, który – mój pies miał krotochwilne wyczucie odległości – znajdował się w sąsiednim województwie. – Oczywiście, że się z nim spotkam. Głębia przyzywa głębię. Pies zwrócił uwagę, że bardziej pasowałoby „nieszczęścia chodzą parami”, ale zamachnęłam się na niego workiem z kupą i przestał rezonować. Jasne, że nigdy potem nie spotkałam się z chłopakiem z kijkami i plecakiem, ale kultywuję jego randkowe kijkowe dziedzictwo.

Pod koniec stycznia jeden z dzienników opublikował ranking używek, z których zrezygnowanie lub których znaczne ograniczenie deklarują w tym roku Polacy. Na czele stawki znalazły się słodycze, papierosy zamknęły podium, tuż za nimi wymieniano napoje energetyczne. Nadal jednak z marihuaną, narkotykami twardymi i opcją „inne”, lakonicznie brzmiącą, a jednak zniewalającą tak, że aż półtora procent Polaków postanowiło wyrwać się w tym roku z jej okowów, wygrywał seks. Nie seks z delfinami. Nie seks, który się kupuje za ostatnie pięćset plusy. Nie dogging pod mostem Poniatowskiego – po prostu seks. Polacy deklarowali też ograniczenie picia alkoholu: dlaczego w tym przypadku badacze byli tak szczegółowi i nie napisali po prostu o napojach powstających w procesie fermentacji? Wyobraziłam sobie, że ktoś może zapragnąć odstawić kefir. Wyobraziłam sobie, że ktoś bierze butelkę kefiru, z rozmachem odkręca, dramatycznie wylewa do zlewu – choć kefir jest ogromnie trudno dramatycznie wylać, bo dobry kefir składa się z flegmatycznie spływających glutów – i mówi: Zaczynam trzeźwe życie.

Eee, nie. 

Tymczasem kalendarz błyskawicznie przeskoczył do Środy Popielcowej i po postanowieniach noworocznych można społeczeństwo docisnąć ankietą o postanowieniach wielkopostnych. Wracając z kościoła, mijam nietani sklep z prawdziwym wiejskim jedzeniem: kupuję kawałek sera i kawałek pasztetu z soczewicy, sprzedawczyni dziwnie pyta: „a może świeże mięso?” „Jest Środa Popielcowa”, odpowiadam, decydując się nie skorzystać ze swojego prawa do bycia urażoną w uczuciach religijnych, nawet jeśli jest to jedno z niewielu praw, jakie mi zostały. Wystarczająco traumatogenne były pandemiczne zmiany w rycie, których właśnie doświadczyłam: w tym roku można sobie było wybrać, czy ksiądz ma cię posypać popiołem czy nie. Nie wiem, jak to się stało, ale wybrałam „czy nie”. Może dlatego, że wolałam scenariusz, w którym ksiądz każdemu obecnemu w kościele osobno powtarzał „z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”. Covid-19 sprawił, że zamiast pozwolić jej rozbrzmieć setką przejmujących szeptów, podstawową prawdę o człowieku rzucono raz jeden przez mikrofon w kościół i gdybym akurat sprawdzała telefon, mogłoby mi umknąć, że jestem śmiertelna, a przecież po tę nowinę przyszłam. No to się nie ustawiłam do popiołu, a potem niosłam kawałek wegańskiego pasztetu i kawałek sera przez śnieg, wrzuciłam do lodówki i otworzyłam „Świat od kuchni” Bourdaina na opisie meshwi jedzonego u Tuaregów. „Meshwi przybyło do nas na długiej płaskiej desce, a zaraz za nim szedł jeden z Berberów z ostrym sztyletem. Mięso było niezwykle gorące, upiekło się na chrupko, i to w całości, nie tylko z wierzchu. Żebra przebijały się przez skurczone mięśnie i czarną miejscami skórę”. Zagryzałam ten opis waflem ryżowym z nasionami chia, z rozmysłem intensyfikując w sobie uczucie zamętu.

Lekarka pierwszego kontaktu zidentyfikowała mnie po ostatnich wynikach morfologii jako „osobę wegetariańską, praktycznie wegańską”. Próbowałam tłumaczyć, że nie jestem wegetarianką, tylko po prostu nie umiem prawidłowo przyrządzać mięsa, odkąd były mąż zabrał specjalny termometr. Co ciekawe, ten do wina też zabrał, a daru picia wina nie straciłam. Nieważne, powiedziała lekarka pierwszego kontaktu, pani wyniki wyraźnie wskazują, że jest pani osobą wegetariańską lub wegańską i tak właśnie będę panią traktować. „A czy mogłaby mnie pani chociaż nie nazywać osobą”, poprosiłam, ale na telefon właśnie przyszedł kod recepty na moją świeżo zdemaskowaną osobowość i stało się jasne, że nie mogę na czas Wielkiego Postu odstawić obyczajem ojców mięsa i nabiału, bo byłaby to z mojej strony hipokryzja. Postanowiłam odstawić suchy chleb, przynajmniej przy następnej morfologii nie zostanę zidentyfikowana jako koń.

A jednak czekało mnie jeszcze tego dnia dedykowane sypanie popiołu. Dwa sezony temu dołączył do ekipy sprzątającej osiedla milczący starszy mężczyzna, ogromnie uprzejmy, chociaż o zdecydowanie przestawionym rytmie dobowym: pracę, bez względu na porę roku, zaczynał o czwartej trzydzieści i zawsze przerzucaniem butelek z pojemników, do których nie powinny były trafić, do tych właściwych. Po jednej. Jestem równie nieustępliwym skowronkiem, więc mi to nie przeszkadzało, ale państwo sąsiedztwo zgłaszało uwagi w ulubionym dla siebie trybie, to jest szkalując milczącego mężczyznę na zamkniętym facebooku naszego mrówkowca. Razu któregoś szłam przed piątą z psem i słysząc pana z ekipy sprzątającej ze stu metrów, podeszłam i powiedziałam mu, że jest bardzo rano. Odpowiedział mi po grecku, z tym że ja nie znałam greckiego. Potem mi sąsiadka wytłumaczyła, że „pan Cypryjczyk” to nie jest jego nazwisko, tylko narodowość i że to nie był grecki wcale, tylko właśnie turecki. Ulżyło mi wtedy, że pan Cypryjczyk pozostaje lingwistycznie głuchy na hejt ze strony mieszkańców. Zresztą pan Cypryjczyk był znakomitym pracownikiem, kiedy nastała zima stulecia – odśnieżał chodniki dosłownie w środku nocy, a sąsiedzi nauczyli się wreszcie wrzucać butelki do właściwych koszy.

W Środę Popielcową po południu wyszłam jeszcze po wino do tego nietaniego pasztetu dla osób wegańskich, a wracając, pod furtką osiedla wpadłam na pana Cypryjczyka. Akurat spadł nowy śnieg. Pan Cypryjczyk szedł z wiadrem czegoś, co, przysięgam, wyglądało jak popiół, a za nim postępowała grupa złożona z dwóch kobiet i kilkorga dzieci. Szli bez pośpiechu, rozmawiając, a pan Cypryjczyk co i raz odwracał się ku nim i posypywał popiołem chodnik przed nimi. Jego rola była niepodważalna i zarówno kobiety, jak i dzieci miały tego wyraźną świadomość, bo odnosiły się do niego z szacunkiem: był szafarzem bezpieczeństwa. Zobaczył mnie, zamachał ręką, ja też zamachałam, sięgnął do wiadra i sypnął mi szczodrze popiołu pod nogi. „Dzień dobry”, powiedziałam jak zwykle na jego widok, z najpiękniejszym uśmiechem pod maseczką, i on też powiedział „dzień dobry”. Najczystszą polszczyzną, bo, co prawda, abyssus abyssum vocat, ale z drugiej strony wystarczy dać czasowi czas.