Jeszcze 3 minuty czytania

Łukasz Najder

ZAMĘT: Zwrot ludowy

Łukasz Najder

Łukasz Najder

Rok 2021 ogłoszono Rokiem Ludu. Przygotowano już liczne kamienie węgielne pod liczne muzea ludu, galerie ludu, ludu archiwa. Będą to nowoczesne, wentylowane obiekty

No i dopełniło się, pomyślałem. W każdym omal powiecie – i w co bardziej reprezentacyjnych dzielnicach wielkich miast polskich – wznoszone są pomniki Jakuba Szeli. Wódz rabacji galicyjskiej uwieczniony został w pozach dynamicznych. Rok 2021 ogłoszono ponadto Rokiem Ludu. Przygotowano już liczne kamienie węgielne pod liczne muzea ludu, galerie ludu, ludu archiwa. Będą to nowoczesne, wentylowane obiekty. Trwają castingi do seriali o ludzie i filmu pełnometrażowego zatytułowanego „Lud”. Podręczniki szkolne i akademickie zostaną oczywiście gruntownie przeformułowane. Z ich kart właściwie znikną przedstawiciele arystokracji i patrycjatu, by zrobić miejsce pod wspomnienia łódzkich weberów i szwaczek, świadectwa bezrobotnych z Annopola, fotografie operatorów zagłębiowskich biedaszybów, pieśni wajdelotów pegieeru, uliczny rap. Ci, w których żyłach krąży błękitna krew, jak i osoby zaliczające się do elity, zmuszeni są już dzisiaj ukrywać swoją kulturę i status. Z lęku przed zemstą klas niższych urządzają więc nocami seanse mediumiczne, w trakcie których przywołują zacnych, elokwentnych przodków, minione obrazy z Kresów i Karkonoszy, odgłosy polowania na ziemi płońskiej… „Czy to współczesna Polska, którą od kośćca odmieniła seria buntów ludowych i grabieżczych rekwizycji?”, zastanowi się być może czytelnik unikający do tej pory mediów i kontaktów ze światem zewnętrznym. Otóż – nie. Pomyślałem sobie to wszystko – i wyobraziłem – pod wpływem lektury tekstów Janusza A. Majcherka i Macieja Radziwiłła.

Profesor Majcherek swoje refleksje i obawy zamieścił dwa tygodnie temu w „Polityce”, gdzie ni to pytał, ni wyjaśniał, „skąd ten zachwyt ludem”. Radziwiłł, przedsiębiorca i działacz społeczny, mniej więcej w tym samym czasie polemizował na łamach „Gazety Wyborczej” ze Szczepanem Twardochem, któremu wypomniał, iż „zaliczanie potomków wyzyskiwaczy do klasy wyzyskiwaczy to marksizm genetyczny”.

Wywód Majcherka jest zarazem przewidywalny i zaskakujący. Przewidywalny, bo to melodia, którą przecież dobrze znamy. Jakoś tak się bowiem złożyło, że, odkąd pamiętam, wystarczyło napomknąć o poluzowaniu prawa do aborcji, ocenie transformacji innej niż gloryfikacja, podwyżce podatków dla najbogatszych, zmianie języka uwzględniającej wrażliwość mniejszości, kobiet, wykluczonych, a wnet zjawiał się reprezentant kręgów salonowo-liberalnych i dzielił z nami obawą, czy tego rodzaju roszczenia nie są aby wstępem do rewolucji albo przynajmniej socjalizmu.

W tym przypadku jest podobnie. Po uronieniu papierowej łzy nad ciężką dolą warstw niegdyś uciskanych i przypomnieniu, iż są one odpowiedzialne tudzież współodpowiedzialne między innymi za dewastację historycznych centrów naszych miast i dosłownie „całych kwartałów mieszczańskiej […] zabudowy”, eksterminację polskich Żydów w trakcie II wojny światowej czy niską wydajność gospodarstw powstałych w rezultacie parcelacji majątków ziemiańskich, Majcherek zniża swój głos do rejestrów troski. Turbuje go zarówno rozgrzeszanie występków PiS-u za pomocą „ludowych historii Polski” – lektura tychże wiedzie do postaw antyelitarystycznych, będących wodą na młyn rządowej propagandy – jak i dokonywane w imię perspektywy ludowej wypaczanie obrazu przeszłości równe niecnym operacjom czynionym pod egidą nacjonalistyczno-martyrologiczną.

Tym, co u Majcherka zaskakuje, nie jest głębia i jakość uzewnętrznionych myśli, ale fakt, iż zaprzągł najpopularniejszy tygodnik opinii w kraju, by oprotestować mechanizmy, które póki co występują w skali mikro. Być może zna on wydane niedawno książki Michała Rauszera – „Bękarty pańszczyzny” i „Siłę podporządkowanych” – czy wcześniejsze pozycje tyczące się służących, włókniarek i robotnic, ale ostatecznie jedynym wymienionym z imienia i nazwiska adresatem jego pasywno-agresywnego zaniepokojenia jest Adam Leszczyński i Leszczyńskiego bestseller „Ludowa historia Polski”. Zatem wystarczyła jedna książka, która za treść ma ciągnącą się przez setki lat niedolę milionów ludzi, by przyrównać dzieło i jego autora do tych, co zawodowo mitologizują efemeryczną partyzantkę Wyklętych, drugorzędne bitwy z udziałem naszych rodaków podnoszą do rangi Przełomów, hurtowo egzorcyzmują naród polski z antysemityzmu, ksenofobii i wstecznictwa, winę za te podłości zwalając na cynicznych Niemców i Sowietów. Dziwi to tym bardziej w sytuacji, kiedy demistyfikowana przez Leszczyńskiego narracja legitymuje się nieskończonym zbiorem reprezentacji – zazwyczaj utrzymanych w tonacji nostalgiczno-afirmatywnej – od literackich, historycznych i wspomnieniowych, przez filmowe, po muzealne, choć główni tej narracji aktorzy: arystokracja, ziemiaństwo, fabrykanci, nie byli, mówiąc oględnie, grupą większościową. Dość przypomnieć, że według drugiego powszechnego spisu ludności z roku 1931 chłopi i robotnicy stanowili 81% polskiego społeczeństwa, a burżuazja i właściciele ziemscy – 1,2%.

Również i Radziwiłłowi niewiele zaiste było trzeba, by rozniecić w sobie polemiczny ogień. Felieton Twardocha „Jestem potomkiem niewolników” uruchomił w nim potrzebę napisania kontrtekstu tak na oko trzy razy dłuższego, w dodatku przesyconego nie do końca najwyraźniej świadomym i planowanym komizmem. Dość wymienić postulat, by „ludzi z dalekiej przeszłości […] «sądzić», ale za przekraczanie ówczesnych norm” – jakby wyzysk, tortury i zadawanie śmierci były słowami z martwego języka, którego dzisiaj już nie sposób odcyfrować – czy rozgrzeszanie pańszczyzny, gdyż ta „w społeczeństwie stanowym miała swoje uzasadnienie, bo każda warstwa miała swoje zadania”. Namawiam, przetrenujcie ten model logiczno-narracyjny na zestawie: handel trójkątny, niewolnicy, plantacja.

Niemniej stoimy u progu wysypu książek o „ludowej historii Polski” – są już wspomniane rzeczy Rauszera i Leszczyńskiego, rychło powinny dojść publikacje Pobłockiego, Zalegi, Janickiego, Wielgosza – czego konsekwencją będą zapewne polemiki, omówienia, zoomdebaty i numery tematyczne magazynów społecznych i kulturalnych. Krótko mówiąc, wysiłek reinterpretacyjny ruszy. Wielka Historia, na którą składają się Wielkie Postacie, Wielkie Kampanie i Wielkie Wydarzenia, zostanie po raz kolejny poddana krytyce, a nurt pisania o „małej historii” – historii codzienności, miejskich peryferii, wsi, bezrobotnych, peregrynujących „za pracą” etc. – zyska na intensywności i zostanie wzbogacony o ujęcia popkulturowe. W związku z czym i mną targają niekiedy obawy, ale zgoła z odmiennych powodów niż te, które wiodły pióra Majcherka i Radziwiłła.

Byłoby po prostu wielką szkodą, gdyby te wszystkie książki, teksty i dyskusje nie przełożyły się na głębszą refleksję, a stały się jedynie sezonową, powierzchowną modą. Czymś na kształt lewicowej wersji koszulkowo-hasłowego kultu Wyklętych czy Powstania Warszawskiego. Łatwo przecież wyobrazić sobie wielkomiejską klientelę, na maksa wczutą i zajaraną, hasającą w tekstyliach z Szelą czy rewolucyjnym browningiem na piersiach – ludową korektę historii przerobioną na ławeczki w parkach nucące „Czerwony sztandar”, karcianki za dwie stówy, chłopskie kapoty z etycznego lnu sygnowane przez Kupisza, nieironiczne mówienie „jadło”, „dzielnia”, „kamrat”. Pamiętamy chyba, jak to przed laty odkrywano w sobie żydowskość i fascynowano się „kulturą żydowską”, przez którą rozumiano słowiańskie dżdżyste Macondo pełne krzepiącej chały, czarnookich Rachel i lewitujących chasydów. Albo jak na folderach i festiwalach forsowano mit harmonijnych, szczęśliwych miast multikulturowych – przedwojennego Lublina, Łodzi czy Białegostoku, kompletnie zbywając fakt, że społeczności te pozostawały oddzielone od siebie nieusuwalnymi barierami zamożności, klasy społecznej, lokalizacji, ograniczeń zawodowych.

Lektura będzie też po nic – albo nie będzie niczym ponad wieczorną czytelniczą przygodę – jeśli nie przyjmiemy do wiadomości, iż pańszczyzna to tylko jeden z synonimów procederu, który trwa dalej w najlepsze, tak w Polsce, jak i poza Polską. To nie serial osadzony w przeszłości – rodzime „Korzenie” czy „Niewolnica Isaura” – ale rzeczywistość, tyle że pod zmienioną nazwą. Również i dzisiaj nasi bliźni, miliony bliźnich, bywają zniewoleni, eksploatowani, oszukiwani i wyzuci z podstawowych praw. Pytanie, na ile przejmie nas los pradziadka tyrającego na zbytki jaśniepaństwa bądź hardych uczestników strajków z rodzinnego kominogrodu, byśmy choć niekiedy zrezygnowali z wygody i tańszej opcji w zamian za nieprzysparzanie komuś ekstra znoju, stresu i nadgodzin. Byśmy nie dali sobie wmówić, że pozyskane za cenę wyzysku niewyobrażalne bogactwa są efektem talentu i ambicji wybitnej jednostki, podatki – karą za owe przymioty, a wsparcie potrzebujących ograniczone być winno do kaprysu socjety. Byśmy podejmowali decyzje wyborcze zgodnie z naszymi przekonaniami i sumieniem, a nie w imię ciągnącej się od dekady wojny POPiS-u. Bo nie GIF-y z gilotynami wrzucane na Fejsbuka i nie multimedialne projekty dla ciągle tej samej publiczności ruszają z posad bryłę świata.