Jeszcze 3 minuty czytania

Dorota Masłowska

JAK PRZEJĄĆ KONTROLĘ NAD ŚWIATEM, NIE WYCHODZĄC Z DOMU: Ja i las

Dorota Masłowska

Dorota Masłowska

Las mi się opiera. Las, długo niepraktykowany, popadł we mnie w całkowitą niewyrażalność, bezsłowie. Nienazwana, pozostaje sprawa lasu w zawieszeniu

…Gdybym mogła, poprzestałabym na tym tytule. Ponieważ to jest dokładnie to, o co mi chodzi. Nawet „i” siedzi tu rewelacyjnie, wyrażając perfekcyjnie nasz związek i brak związku, moje z lasem totalne połączenie i całkowitą rozłączność.

To jest zaledwie to i aż to. Tak. Cała reszta jest prawdopodobnie czczą gadaniną, wielkim niewprawnym obmacywaniem ciszy tak, jak macają dłonie okropnego kochanka, i pazerne, i pewne swego, i nieudaczne, z każdym gwałtownym ruchem dalsze od celu, lecz zbyt pyszne, by skapitulować; dobrze sobie przypomnijcie takie dłonie. Ponieważ wiecie, z tym pisaniem to jest czasami straszny dar. Dar-ciężar. Towarzyszy mu rozwiązłość językowa, szkodliwa w wielu przypadkach mania nazywania. Bezustannie przerzucając więc w podświadomości swoje magazyny słów, lumpeksy słów, piwnice słów, burdele słów, trafiamy wreszcie na coś obiecującego, coś z pazurem, niby że ekstra. Przykładamy, przykrawamy, mierzymy, spasowujemy puste z próżnym, by mniej więcej się zgadzało, bo zazwyczaj spieszy się, a niech już tam będzie, whatever… Mamy to. Zarazem jednak nie mamy tego, ale kto by się tym przejmował? Psy już szczekają, karawana jedzie dalej. Ile razy superdelikatna, migotliwa, żywa tkanina zjawisk ugina się pod topornym naporem jakichś tam nazw, a nasz osobisty kosmos tylko ubożeje, szarzeje, zapełnia się gratami tych niepotrzebnych stwierdzeń i ewaluacji, zamienia błyskotliwość istnienia na matowe żetony. Czasem ich efektowność robi za trafność. Czasem bezwzględność robi za efektowność. Czasem efektowność musi wystarczyć za wszystko. Las mi się opiera. Las, długo niepraktykowany, popadł we mnie w całkowitą niewyrażalność, bezsłowie. Trafne zdaje się tylko błądzenie, tak jak i błądzenie zdaje mi się jedynym możliwym sposobem poruszania się po lesie. „Iść donikąd” podoba mi się tak samo jak „nie iść donikąd”. Nienazwana, pozostaje sprawa lasu w zawieszeniu. Straty są nieduże, ale i zysk niejasny. W rezultacie trzeba to ciągle od nowa chodzić, być, fizycznie odbywać. Smartfon, niepogodzony z tym nonsensem, próbuje jeszcze protestować, liczyć mi chociaż kroki, by jakkolwiek zaksięgować las, wpisać w codzienne buchalterie osobistego fitnessu, biznesu i sensu…  

Kochani, można by myśleć, że to po prostu luki w słownictwie. Zwykła nieznajomość przeze mnie nazw roślin i zwierząt. I to przecież jest prawdą. Teoretycznie nie musiałoby tak być, bo przecież brałam swego czasu udział w olimpiadzie biologicznej. Szło mi świetnie, to było mnóstwo niewątpliwie interesującej dla innych ludzi wiedzy. By zasłużyć na miłość i akceptację matki, pilnie pracowałam, jednak bezpośrednio przed etapem wojewódzkim zaczęłam odczuwać potrzebę, by grać też regularnie bardzo dużo w „Diablo”. W przeciwieństwie do mitochondriów i nibynóżek napierdalanie mieczem kościotrupów w pieczarze było bez reszty pochłaniające. To był zaklęty w grze komputerowej mój los, nic nie mogłam na to poradzić. Wracałam ze szkoły i bez mycia rąk i zdejmowania plecaka siadałam do komputera. Nie znałam wtedy zmęczenia ani głodu; mogłam do wieczora frenetycznie chodzić po całej wiosce i strzelać z mego łuku. W międzyczasie którejś soboty miała miejsce ta cała jakaś tam olimpiada biologiczna; z nieznanych przyczyn mój performans na niej okazał się mało wybitny i nie przyniósł mi powodów do chluby, a zwłaszcza mojej mamie, która widziała mnie, we mnie zaś siebie, z pucharem na podium. Tak się jednak nie stało. Wygrali inni, niby lepsi, za to cieniutcy w „Diablo”, ze słabo rozwiniętym, wątłym, bladym i śliskim, zimnym zawsze palcem wskazującym… Mój dzięki brandzlowaniu bezustannie przycisku myszki był zupełnie inny: silnie wykształcony, abnormalnie umięśniony, pulsujący, niezłomny niczym stal. Szybki, niebywale sprężysty i jędrny, z ogromnym, wyrobionym, twardym jak pięta opuszkiem. Dziś ten palec niczym nie wyróżnia się z tłumu palców, gdyż niedługo potem gra została skasowana, a w jej miejsce załadowana inna… Zaś moja wiedza biologiczna na zawsze zawisła w tym wypalonym w porażce, zatrzymanym w stop-klatce niepowodzenia stadium.

Jak to się mówi: poszła w las. Gdy jednak ja idę do lasu, wcale jej tam jakoś nie ma. Oczywiście wciąż rozpoznaję biegle pewne elementarne rzeczy: lisy, sarny, muchomory, krasnoludki. Mam jednak poczucie, że to nie o to chodzi. Niemożność nazwania daleko wykracza poza gatunki, piętra roślinności itp. Ta niewiedza to dużo więcej, to całe połacie nigdy nie objętych świadomością poczuć i wrażeń. Niezidentyfikowane barwy, odcienie światła, pogody, chmury różnej konsystencji, upierzenia i kubatury. Ruchy i bezruchy, hałasy i cisze, atmosfery, aury; ilości, niewyobrażalne maleńkości albo przeciwnie – ogromy. W obliczu takiej indolencji jedyna możliwość to zostawić to do rozumienia ciału; ono łatwiej się z tym dogaduje, odruchowo wchodzi w sprzężenia, współdrżenia, odpowiada wzruszeniem i łagodnością na tę obezwładniającą, przepastną dziwność. Dzięki niewysłowieniu pozostaje to wszystko niekonsumowalne, a co za tym idzie: niezużywalne, nieskończone. Nie nadaje mu jakieś pierwsze z brzegu słowo pierwszego z brzegu znaczenia.

Moje lasogodziny pozostają więc bezsensowne. Kontempluję tak jak potrafię wielki dar bezsensu. Przytulam drzewa jak stare nogi, stare nosy, rogi nosorożca, jak stuletnie chropawe słonie, i wiecie, absolutnie nic nie czuję i to dla mnie bardzo wiele znaczy, to „nic” mnie strasznie przenika. Szmery, których nie słyszę, bulgoty soków, których wilgoci nie czuję. To jest wszystko bardzo subtelne. Wielki czuję zaszczyt tej nieuchwytności. Nie da się tego wykraść, wynieść, rozpowiedzieć. Rozpierdolić po facebookach, kasynach bzdur, rozmienić na drobne; nie da się, to są stare pieniądze. Przyznam, że to mnie jeszcze bardziej tu zanęca. Złodziejom, malwersantom rzeczywistości nawet przez myśl nie przejdzie, by tu coś kombinować, piratować. Natalia Siwiec na szczęście na wieki wieków w Tulum, nie przylezie mi tu. Majdany majdanią na siłowniach, nie muszę się bać, że któregoś dnia zastanę u wejścia lasu tira ze sprzętem foto, barakowóz z cateringiem, agregat prądotwórczy, oni zaś już tu rozwalają się w moim lesie na kraciastym kocu w kamelowych pepegach z kutasikami, wśród złapanych i doprowadzonych siłą lisków i sarenek w tartanowych staniczkach! W koszu zaś pudding i świeżo upieczone croissanty, biskwity, tartaletki, a wokół ci ich Bogu ducha winni synkowie, plus jakieś opętane opasłe bigle, wyświechtane pokrzywione charty z lewych hodowli! Zaś las raz wycyckany przez nich, wyinstagramowany, już do niczego się nie nadaje… Na szczęście las ten jest na te mecyje za brzydki. Za brzydki, wręcz antybukoliczny, antystockowy; nie może reklamować nawet starych klamek, klamerek do bielizny, folii rolniczych, opon, choć i te znajdziemy nieraz w gościnnym runie, które koniec końców naiwnie utula i oplata wszystko, nie wartościując, nie segregując, plastik, papier, elektro. Inkorporowane, opełzane sukcesywnie przez procesy i biohazardy, wyglądają już wkrótce te resztki ludzkich siedzib i sprzętów, jakby zawsze tu były, ostatecznie i one są w jakiś sposób wieczne. Splatają się te sprzeczne wieczności, próbują wchłaniać wzajemnie, pokrywać. To piękno jest wytrawne, szorstko-gorzkie. Taki przedwiosenny las jest bardzo czyśćcowy. Obfituje w bezkresne, bezlistne jeszcze nudy, nicości. Szeleszczące, wyblakłe ksera liści; popielate słońca; małe, wciąż trochę zdziwione nagłą śmiercią swych byłych właścicieli czaszki. Gałęzie drzew wyciągnięte, wystrzelone dramatycznie jak Krystyna Janda. Włochata kupa wilka, pełna sierści i pogruchotanych kości, stary ślad quada, butelka po wódce. Nagi, kościsty kosmos. Pozostaje więc las ten nieinstagramowalny, niepokazywalny. Dzięki temu nie obserwują go obserwujący. Możemy być tu zupełnie sami. 

Jednym z intensywniejszych zmysłowych przeżyć jest marcowe błoto. Noga zanurza się w jego ślimaczy odmęt i wyskakuje z niechętnym mlaśnięciem. Jakie stoją za tym podświadome traumy, dowiem się dopiero na rebirthingu, lecz brzydzę się tego gównianego wrażenia i dźwięku. Obrzydza mi to bagnocałowanie. I ta nieprzyjemność jest jednak częścią mojego lasu. Nie ma przebierania, albo wszystko, albo nic. Kolory są mdłe, wyciszone, pozbawione soków. Lekko ożywione słońcem zielenie porostów, srebrne lub mydlano różowe kory. Stary oranż liści, suchych, szeleszczących, poskręcanych, wśród nich świeży, lśniący w słońcu plastik po 7days albo szkło po makreli (filety marynowane). Zbieranie tu śmieci również jest osobliwym przeżyciem. Cała droga, na której nigdy nie spotkaliśmy jeszcze nikogo, po zimie inkrustowana jest bogato puszkami po piwie. Lśnią jak dżety, cekiny. Różne są style ich porzucania: niektóre do połowy tylko wypite, jebnięte beztrosko w całości, na bogato. Inne dochlane skrupulatnie do ostatniej kropelki, pedantycznie przed wyrzuceniem skręcone. Foxy, Kuflowe, Tyskie, Warki Strong, lokalne Specjale. Harnasie i Harde, w różnym stopniu wyblaknięcia i biopokrycia. Jakiż paradoks rozpina się między nonszalancką lekkością gestu rzucenia puszki w krzaki a wczołgiwaniem się później w nie, mozolnym i lekko obleśnym wywlekaniem jej, wyplataniem z kolców, mchu i paproci, wylewaniem śluzowatej zawartości, w której pety skoagulowały się z pomrowami. Tyle pracy, tak niewiele ujemnego wręcz zysku. Jednak i to jest lasem. Jak mówię: wszystko albo nic. I te parę chłopów, co przychodzi tu sobie popić, ma bolesne, pokiełbaszone serca, które błagają o ulgę, o światło. Las wciąż jeszcze nie ma ścian, w lesie nie patrzą oczy monitoringów. Jest tu miejsce na rezonansy magnetyczne naszych dusz, na chwileczkę zapomnienia zmęczonych życiem faciów z wioski, na zimowy seks w deawoo tico, na postawienie foliowego wora ze starymi rzeczami dziecka – czy jakieś sarny lub jelenie będą potrzebowały czegoś cieplejszego czy tornisterek, no, komuś się tam przyda.

Wielka jest pierwotna ludzka ufność w potęgę biodegradacji. W las jako miejsce nieskończone i nieskończenie chłonne, którego bezkres ma moc wchłonięcia wszystkiego. Że ogrom ten w tempie geometrycznym się zmniejsza, zazwyczaj nikogo tu nie przeraża, może nawet cieszy. Cieszą ludzi rzeczy tak schludne i praktyczne jak polbruk. Stabilny i suchy, to jakby przeciwieństwo okropności bagnocałowania. Cieszą fontanny, czyste rozgrzane słońcem betony, euroławeczki, na których nikt nie siedzi, ścieżka rowerowa, którą nikt nie jeździ, świeżo nasadzone rachityczne drzewa jak wetknięte w ziemię co 15 centymetrów mopy. Radują te atrybuty zmiany, nowości, można to zrozumieć. Ten las taki nudny, taki przytłaczająco wieczny, taki ciągle tam, ciągle on, codziennie; darmowy, niereglamentowany, niebiletowany, więc i nic nie warty. Trochę backstage, trochę śmietnik, trochę magazyn niepasujących elementów. Tu się do drzew nikt nie przywiązuje i nie będzie nikt przywiązywał, gdy któregoś ranka usłyszymy krzyki mężczyzn i pierwszy wizg pił, ochrypły i zębaty.