Jeszcze 2 minuty czytania

Justyna Bargielska

PRZYGODY MIŁOSNE LUDZI NIESZCZĘŚLIWYCH (5)

Justyna Bargielska

Justyna Bargielska

Pan Edward zawsze pyta o sprawy sercowe i wtedy mam wrażenie, że raczej gram w filmie o taksówkarzu i pani poetce, niż jadę realną taksówką, co pozwala mi pofantazjować

– Pani poetka! – mówi taksówkarz.
– Pan poeta-taksówkarz! – mówię do taksówkarza, bo pan Edward jest taksówkarzem-poetą.
– Dawno pani nie wiozłem, prawnuk mi się zdążył urodzić. Wiersz napisałem. Chce pani przeczytać?
– Jeszcze pan pyta! – Pan Edward wyciąga ze schowka plik równo zapisanych kartek, szuka, szuka, nie może znaleźć. – Zaraz znajdę, a tymczasem, o, przeczyta sobie pani wiersz dla Martyniuka.
– Co prawda wiersz dla Martyniuka czytałam – mówię – ale można go czytać na okrągło. Da pan.

Poprzednio trafiłam na pana Edwarda pod koniec czerwca, czyli istotnie dawno. Tuż po wschodzie słońca jechaliśmy do szpitala praskiego, gdzie planowałam być pierwsza w kolejce do poradni urologicznej, by w czasach, gdy przez internet można się nawet rozmnożyć, osobiście zapisać mamę na wizytę kontrolną. Kwadrans krążyłam wokół tego enefzetowskiego latyfundium, zanim znalazłam furtkę w murze, furteczkę, która byłaby najbardziej sekretną furtunią Pragi-Północ, gdyby nie fakt, że kłębił się przed nią tłum seniorów i jeden mężczyzna trzydziestoletni z ręką i nogą w gipsie. Były to ręka i noga diagonalne, dzięki czemu zachowywał równowagę, trochę tylko podpierając się o kosz na śmieci. Najbliższe ławki były w katedrze.

Pan Edward zawsze pyta o sprawy sercowe i wtedy mam wrażenie, że raczej gram w filmie o taksówkarzu i pani poetce, niż jadę realną taksówką, co pozwala mi pofantazjować. Relacja o moich sprawach sercowych jest zależna od tylu naraz czynników, typu biometr czy stolec, że sama bywam zaskoczona sprawozdaniem, które zdaję panu Edwardowi. Potrafię na przykład pokazać pierścionek, który mój ojciec przywiózł w osiemdziesiątym piątym ze Związku Radzieckiego, i powiedzieć, że się zaręczyłam. Pan Edward chwyta konwencję, gratuluje, pyta o narzeczonego. Opowiadam o nim obszernie, z rosnącym zachwytem, że taki wspaniały mężczyzna się mną zainteresował. Okoliczności potrafią się jednak ułożyć i tak, że powiem panu Edwardowi prawdę, mianowicie, że przeglądam Tindera pod bardzo wąskim kątem: czy kandydat ma motór, czy nie ma motoru. Pan Edward w sekundę miłosiernie zapomni, co jeszcze za poprzednim kursem symbolizował pierścionek na moim palcu. „A woli pani z motorem czy bez?”, zapyta. Oczywiście, że wolę z motorem, szkoda, że nie da się odfiltrować tych bez: palec wskazujący mojej prawej ręki wykonuje już ruch przesuwania ekranu w lewo zupełnie bezwiednie, gdy śpię, jadę tramwajem albo podczas spowiedzi. A przecież nie przesuwam całego ekranu świata w lewo, chociaż mam ochotę. Jeden znajomy właściciel motoru polecił mi zapoznać się z pojęciem „quantum computing”. Jego zdaniem mogłoby mi to pomóc zrozumieć procesy w mojej głowie, które prowadzą do podejmowanych przeze mnie wyborów, dlaczego wybieram tę, a nie inną wersję rzeczywistości lub jak to się dzieje, że potrafię funkcjonować w więcej niż jednej rzeczywistości naraz, szerząc w obu konfuzję, bo potrafią mi się pomylić. Ale ja nie chcę sprowadzać czarów do sztuczek magicznych. Zresztą wystarczy, że motocyklista raz na jakiś czas „podejdź no” powie, „moja ty quantum woman”, i mnie trochę uziemi, i już się na trochę odkwantawiam.

Osiecka powiedziała panu Edwardowi: nie pisz, panie, bzdur, tylko jak cię co ruszy, i pan Edward przekazuje mi przesłanie Osieckiej za każdym razem, kiedy wysiadam z taksówki, dodając, że jednak piękna ze mnie dziewczyna i zaraz ochucha na szczęście moje pieniążki. I rzeczywiście je ochuchuje, przez maseczkę. Narodziny prawnuka są rzetelnym powodem do pisania wierszy, ale z drugiej strony tak samo moje fejkowe zaręczyny: zmyśliłam je bardzo serio. Postanawiam o nich coś napisać, bo jednak ruszyły mnie strasznie. Osiecka byłaby ze mnie dumna.

Najlepiej jest, jak pan Edward pokazuje brudnopisy swoich wierszy. Wyglądają tak samo jak czystopisy, tylko są pisane na połowie kartki. Żadnych skreśleń. Oczywiście to o niczym nie świadczy: jedno słowo od drugiego może oddzielać eon, który pan Edward przebywa, żeby to drugie słowo odnaleźć. Imponuje mi kierunek pracy pana Edwarda: pierwsza wersja na półkartku, czystopis na a cztery, przeczuwam, że pan Edward nie miałby, jak ja w swoim czasie, problemu z wyświetlaniem swojej poezji na wysokościowcach poznańskiej Alfy. Chciałabym zobaczyć wiersze pana Edwarda w metrze, bo te wiersze, które czytam w metrze, zatrzymują w codziennym pędzie, ale trochę przygnębiają i ani się człowiek obejrzy, a przechodzi za żółte kropki i jest wzywany do cofnięcia się przez megafon. Czuję, że gdybym zobaczyła wiersze pana Edwarda w metrze, w ogóle opuściłabym metro i poszła się tarzać na zielonych pastwiskach, gdyż tego rodzaju tęsknotę we mnie budzą. Zwłaszcza wiersz do Martyniuka, bo są w nim jeziora, ptactwo i końskie zaloty.

Piszę o panu Edwardzie na Facebooku i moja bańka się wzrusza. Ciekawe, czy by się tak wzruszała, gdyby wiedziała, że pan Edward ma też na koncie liryk dla prezydenta Dudy, z otwierającą frazą „wszystko robisz dla Narodu, by nie zaznał nigdy głodu”. Może krzywdzę bańkę, lecz nie uważam, nie sądzę. W marcu ubiegłego roku pan Edward złożył ten liryk w kancelarii prezydenta, co jest potwierdzone odpowiednią pieczątką, a kilka dni później otrzymał pocztą (narodową) fotos z podpisem. Fotos jest dlań na tyle cenny, że nie wozi go ze sobą, trzyma w domu, gratuluję mu go zaocznie – ostatecznie wiem, jak wygląda pan prezydent – ale ze szczerego serca.