Jeszcze 2 minuty czytania

Łukasz Najder

ZAMĘT: Cieplej, dalej

Łukasz Najder

Łukasz Najder

Kiedy miałem te osiem, dziesięć, dwanaście lat, prawda okazywała się oszałamiająca, frenetyczna. Otóż – Polska była wszędzie

Cieplej. A że pandemia ulega pomału likwidacji, myśli i ciała opuszczają dom. W poprzednim życiu, przed marcem 2020 roku, często przywoływaliśmy samotność, tak jak wzywa się mamę lub boga, by odmieniła los, wybawiła od złego. Pod brzemieniem obowiązków, pasywno-agresywnych ludzi, bombardujących zewsząd bodźców i trosk fantazja o weekendach w pokoju, dniach bez nikogo, rodzinie zredukowanej do niegroźnego widma na ekranie i głosu w słuchawce niosła doraźną, punktową ulgę i była jedną z atrakcji przyszłości, tej idealnej, wciąż przez nas niezamieszkałej. Po roku z okładem jazdy próbnej wielu oddaje kluczyki i mówi: „Dziękuję. To nie dla mnie”.

Okazujemy się nie tyle zwierzętami stadnymi, które muszą chrumkać w grupie, ile istotami uzależnionymi od najprostszych wrażeń zmysłowych, swobody, hojności przypadku. Pragniemy znowu być w świecie, a nie – w słoju. Wyzwolić się z odruchowej nieufności wobec innych. Chcemy widzieć i doznawać bliźnich, lecz bez maski i Zooma. Niepojęte, jaką siłą jest widok człowieka. „Drugi Dziadek opowiadał mi o nocy polarnej, gdy ludzie tracą zmysły i można się uratować, wyciągając schowany wcześniej, wycięty z czasopisma czyjś portret – nową twarz”, napisał Lebiediew w „Granicy zapomnienia” (w przekładzie Grzegorza Szymczaka).

W związku z czym planuję wypady i podróże. Niegdyś przemieszczaniem się leczono melancholię, uwiąd pisarski, szaleństwo, nudę, która przepalała na wylot duszę, czy tarapaty zawodowe i towarzyskie, bo w oglądaniu dalekich stron – albo tych całkiem bliskich, lecz dotąd jakoś niepoznanych – upatrywano dobroczynnego wpływu, sposobności do oczyszczającego resetu. Ale może nie palmy, ścierniska, turnie i akweny były tu najważniejsze – nie urok tych odwiedzanych miejsc – lecz dystans między zgnębionym podróżnym a jego ojczyzną i adresem. Szłoby więc o utratę łączności. Wymknięcie się z obiegu informacji, zaniedbanie powinności emocjonalnych. Dezercję ze wszystkich stanowisk.

Oczywiście w moim przypadku gra nie toczy się o trawers Antarktydy i nie o cyberpunkowe metropolie Dalekiego Wschodu. Do szczęścia wystarczyłaby mi wschodnia Anglia, ta nad Morzem Północnym, zwanym dawniej również Niemieckim, po której wędrował Sebald, Kalabria z jej wszechobecną aurą upadku i zniszczenia, miasta, w których nigdy nie byłem i o których niczego kompletnie nie wiem, ale intryguje mnie i niepokoi samo brzmienie ich nazw – Mons, Umań, Pecz. „Mons, Umań, Pecz”, czar rzucany, by pokonać demona.

Tymczasem kursuję w głowie. To znaczy wracam. Przypominam sobie, jakim przeżyciem – i serią definiujących odkryć – były zwłaszcza ciągnące się w nieskończoność wyprawy koleją. W dobie Pendolino i tanich linii lotniczych dość trudno wyobrazić sobie znój wcale nie tak dawnych ekskursji. Zresztą nie o ścisk czy techniczny stan taboru tu chodzi, ale głównie o czas. O to, ile zajmowała translokacja z punktu A do B i wysokość ponoszonych za każdym razem kosztów, przez które rozumiem otępiającą monotonię, pewien rodzaj nierealności, nieuzewnętrznianą złość balansującą gdzieś w środku na krawędzi szału, ból unieruchomionych i powyginanych członków, umęczenie jaźni.

W rezultacie, kiedy miałem te osiem, dziesięć, dwanaście lat, nie mogłem uwierzyć, że Polska jest taka wielka. Wsiadaliśmy bowiem w Łodzi na dworcu kaliskim czy fabrycznym w dojrzałym słońcu lipcowego popołudnia i jechaliśmy przez resztę dnia, zapadał wieczór, jechaliśmy dalej – i wciąż przez Polskę. Bezkres odmierzany mruczanymi w ciemnościach komunikatami: „pewnie Toruń, śpij”, „Rzeszów chyba niedługo”, „Olsztyn już?”. Świtało, a my w Polsce. I w Polsce wysiadamy, na peronie krzątają się Polacy, polską mowę słychać na każdym kroku, choć przecież zaczęliśmy podróż wczoraj, dzień się nieodwracalnie odmienił. Mapy i globusy nie przygotowywały na to, jak zogromniała Polska. Spod rylca kartografów wychodził kraj niepozorny, wciśnięty między dwa imperia – cętka na skórze globu. Prawda okazywała się zupełnie inna, oszałamiająca, frenetyczna. Otóż – Polska była wszędzie.

Gdyśmy jechali, zdarzało się często, że pociąg stawał. Nie na stacji – gdzieś. Przepuszczano najwyraźniej jakieś składy priorytetowe, podejrzane nocne konwoje, transporty z czymś, co nie mogło wytrzymać, bo psuło się albo krzyczało. Budziło mnie zatem hamowanie albo odgłos hamowania. Albo nagły brak ruchu, ta różnica. W przedziale rozgrywały się sceny godne Hieronima Boscha – ludzkość ponosiła karę, konała godzinami, zdrętwiała, niema, spleciona wzajemnie ze sobą na ponumerowanych siedzeniach albo omal już śmiertelnie wyciągnięta na półkach kuszetki. Grzesznicy wydalali opary niczym ognisko zlane wodą. Piekło bez wątpienia poprzedzał etap wspólnej podróży, droga do Świnoujścia czy Suwałk.

Dlatego wykorzystywałem postój, by wymknąć się dyskretnie i zażyć świeżego powietrza. Korytarzyk bywał również zawalony ludźmi, a niekiedy świecił pustkami. Pozostawało jeszcze uwiesić się uchwytu i stanąć na lancetowatej, dziurkowanej puszce grzejnika. Natura uderzała do głowy, głowę wkładałem do natury. Wokół rozciągał się mrok, nieco wyżej lśniły gwiazdozbiory lata. Pies ujadał w oddali – mechanicznie, beznamiętnie, jakby wygłaszał w kółko tę samą kwestię w szkolnym przedstawieniu. Z rosnącej wzdłuż torów gęstwy buchał odurzający zapach, niepowtarzalna woń gleby, roślin, dzikich stworzeń, kawałka przestrzeni, na którym te bestie parzyły się i umierały pośród roślin, wiązały z glebą. Nie wiedziałem wtedy, co widzę i czego doświadczam, ale ów wgląd przyprawiał o dreszcze. Patrzyłem zahipnotyzowany, urzeczony. Byłem dzieciakiem w amerykańskim horrorze, który z przerażeniem i fascynacją ogląda rozrastające się minitornado ektoplazmy, pęczniejącego bloba, zbiórkę zombie. Wciąż może uciec, chce to jednak uczynić dopiero za chwilę. Przeciąga ten moment nie dla głupiego ryzyka, ale z obawy i smutku, że drugi raz nie dostanie podobnej szansy – zasklepi się znowu w życiu, w którym piękno, tajemnice, niespodzianki i grozę da się po prostu kupić.

Kątem oka dostrzegałem w końcu opadające komety – podróżni obok strzelali niedopałkami przed siebie, w noc, bo ktoś im powiedział, że ruszamy zaraz. Czekały przecież urlopy i kurorty, wakacje, pracownicze domy wczasowe i Bałtyk. Proszę zamykać więc okna, wracać do siebie.