Muzyka, która nie istnieje
Širom (od lewej: Samo Kutin, Ana Kravanja, Iztok Koren), fot. Uroš Abram

19 minut czytania

/ Muzyka

Muzyka, która nie istnieje

Rozmowa z Širom

Używamy instrumentów charakterystycznych dla różnych tradycji muzycznych, ale gramy melodie, które wychodzą od nas. Nie chcemy się ograniczać stylami, tradycjami, szkołami – mówią członkowie słoweńskiego zespołu

Jeszcze 5 minut czytania

JAN BŁASZCZAK: Muszę przyznać, że znacznie częściej myślałem o Słowenii jako o części większej całości niż jako o całości składającej się z mniejszych części. Tymczasem jako Širom podkreślacie specyfikę i odrębność regionów, z których pochodzicie. Co to za miejsca i na czym polegają te różnice?  
IZTOK KOREN
: Słowenia to mały kraj, ale bardzo zróżnicowany – zarówno pod względem krajobrazu, jak i języka. W niektórych regionach dialekty są tak silne, że czasem trudno nam się porozumieć. A jak wiadomo, język kształtuje sposób myślenia, wpływa na zwyczaje, kulturę, więc także na muzykę. Do tego dochodzą historyczne wpływy sąsiadujących państw – różnych mocarstw w zależności od regionu Słowenii. Sam pochodzę z Prekmurja, czyli północno-wschodniej części kraju, gdzie bardzo silne są wpływy węgierskie: widać je w muzyce, kuchni, lokalnym dialekcie, w którym znajdziesz dużo zapożyczeń. Naszą poezję i miejscowe pieśni przepełnia słodka melancholia.

ANA KRAVANJA
: Ja pochodzę z przeciwległej części Słowenii, dokładniej z Krasu, który leży niedaleko włoskiej granicy. Wpływy tej kultury są tu bardzo wyraźne. Poza tym, jeśli u Iztoka dominują równiny, to u nas skały, jaskinie. No i ludzie są inni – dużo bardziej uparci. Z miejscowości, w której się wychowałam, jest bardzo blisko zarówno do Włoch, jak i do Chorwacji, co widać w mieszance kultur, a także narodów, które zamieszkują te ziemie. Staraliśmy się to wszystko zgłębić w dokumencie „Memoryscapes”, który pokazuje nasze podróże w rodzinne strony – także w Alpy, z których pochodzi Samo – i koncerty, które tam dawaliśmy. Grając w różnych miejscowościach, chcieliśmy sprawdzić, jak krajobraz wpływa na naszą muzykę.

Zastanawiałem się, jak to się stało, że Iztok tak świetnie gra na banjo, i teraz chyba rozumiem – wielka równina, pola kukurydzy…
Iztok:
W sumie tak, coś w tym jest (śmiech). Kiedy chwyciłem za banjo, działałem już na scenie od kilkunastu lat: grałem na elektrycznej gitarze, perkusji, instrumentach elektronicznych. Chciałem po prostu spróbować czegoś nowego. Odkryłem wtedy całą tę freakfolkową scenę: Pelt, Six Organs of Admittance, a potem znakomite nagrania zrealizowane przez etnomuzykologa Alana Lomaxa. I rzeczywiście, poczułem, że to jest mi w jakiś sposób bliskie, więc sięgnąłem po banjo. Początkowo grałem na nim w zespole Štefan Kovač Marko banda – postrockowej grupie, która poszerzyła swoje brzmienie o instrumenty akustyczne. Niedługo później pojechaliśmy w trasę z Najoua, czyli duetem Any i Samo, którzy grali w nim tylko na kalimbach. Właśnie podczas tej trasy wpadliśmy na pomysł, żeby założyć Širom – zespół, który będzie grał akustyczną muzykę, wolną od jakichkolwiek ograniczeń.

Širom, fot. Širom, fot. Uroš Abram

Kiedy się poznaliście, dostrzegaliście między sobą różnice wynikające z waszego pochodzenia?
Ana
: Na pewno mieliśmy sporo problemów na poziomie komunikacji. Celowo używam czasu przeszłego, bo teraz radzimy sobie z tym znacznie lepiej. Także dlatego, że w pewnym momencie stwierdziliśmy, że przestajemy tyle gadać i skupiamy się na graniu. Bo zawsze, kiedy graliśmy, wszystko było w porządku. Natomiast rozmawianie o muzyce często prowadziło do nieporozumień, a nawet kłótni. Może to rzeczywiście było związane z różnicami w naszym pochodzeniu, z tym, że trochę inaczej się wyrażamy. Jeśli dwie osoby rozmawiają ze sobą po hiszpańsku, ale jedna pochodzi z Niemiec, a druga ze Słowenii, to mogą napotkać trudności w rozmowie, bo w głowie tłumaczą wszystko z innych języków. Może z nami było podobnie?

Iztok: Wszystko, co mamy do powiedzenia, przekazujemy w surowym skrócie za sprawą tytułów naszych piosenek. Układamy je wspólnie metodą automatycznego pisania. Nauczyliśmy się wyrażać przez takie krótkie surrealistyczne zbitki słów. Na szczęście w połączeniu z muzyką one nabierają więcej sensu.

Ana: Z muzyką i jeszcze z obrazem – to są trzy elementy, o których zawsze myślimy, pracując nad płytą. Chodzi o to, żeby one się uzupełniały. Nie mówiły jednym głosem, ale wchodziły ze sobą w dialog, dodawały coś ważnego do końcowego efektu.

Širom

Słoweński zespół, który od kilku lat podbija serca krytyków i sceny najmodniejszych festiwali. Ich akustyczna twórczość bywa nazywana „wymyślonym folkiem” i przyrównywana do „muzyki czwartego świata” Jona Hassella. W entuzjastycznych recenzjach dziennikarze porównywali już hipnotyzujące albumy trio do dokonań Moondoga, Steve’a Reicha, Incredible String Band czy Art Ensemble of Chicago. Wydaje się, że tę pulę warto poszerzyć o Teatr Dźwięku Atman i jego ponadgatunkowe poszukiwania.

Kto jest autorem tych obrazów?
Ana:
To znany słoweński malarz Marko Jakše. Kiedy myśleliśmy nad okładką debiutanckiej płyty, przeglądaliśmy prace wielu artystów i ostatecznie uznaliśmy, że ten jego surrealistyczny świat postaci i przestrzeni wpasowuje się w naszą muzykę. Sama studiowałam malarstwo, więc trochę znam to środowisko. Zaczęliśmy od obrazu „Time Bombs” i cały czas trzymamy się jego prac, bo czujemy z nimi jakąś więź. Nawet jeśli te prace różnią się między sobą, to przecież nasza muzyka również ewoluuje. Okładka ostatniej płyty Širom to obraz „The Teacher” – Marko namalował go bardzo szybko, uzyskując hipnotyzujący efekt. I taka wydaje mi się również płyta „The Liquified Throne of Simplicity” – transowa, oparta na repetycjach, powracających rytmach. 

Powiedziałaś, że skupiacie się na graniu, bo rozmowa nierzadko prowadziła was na manowce. Czy to wpłynęło również na waszą decyzję, by nagrywać muzykę instrumentalną?  
Ana:
Nie szłabym chyba aż tak daleko. Po prostu jakoś nigdy nie pisałam tekstów. Co więcej, kiedy słuchałam piosenek, zawsze skupiałam się na harmoniach, na melodiach – nie wsłuchiwałam się jakoś specjalnie w znaczenie słów. Myślę, że akurat w tym zakresie cała nasza trójka miała podobnie.  


Gracie muzykę akustyczną, sięgając po instrumenty tradycyjne z różnych stron świata. Zanim jednak udamy się w daleką podróż, chciałbym zapytać was o słoweńską muzykę ludową: jak ona brzmi i jaki jest wasz do niej stosunek?
Iztok:
Zacznijmy od tego, że każdy region ma swoją tradycję, niemniej większość Słoweńców powiedziałaby ci zapewne, że nasza muzyka ludowa to skoczne melodie na akordeon, że to w zasadzie polka. Tak naprawdę ona nie ma znowu aż tak wiele wspólnego z naszą kulturą, a jednak sporo osób się z nią identyfikuje i postrzega ją w narodowych kategoriach. Co ciekawe, w ostatnich latach ta akordeonowa muzyka stała się bardzo popularna wśród młodych ludzi. Kiedyś takie potańcówki przyciągały tylko emerytów, bo dla nas to był synonim obciachu. Obecnie jednak powstają kolejne zespoły celebrujące ten styl i przyciągające bardzo młodą publiczność. Trzeba jeszcze wspomnieć o turbofolku, który docierał do nas z Serbii i Chorwacji. Chociaż ta muzyka bywała używana w nacjonalistycznym kontekście, wielu osobom to zupełnie nie przeszkadzało. Jeśli mam być szczery, to nie jestem fanem ani jednej, ani drugiej sceny. W Prekmurje natomiast na lokalną muzykę mocno wpływała kultura węgierska. W tej tradycji grano pieśni, w których kluczową rolę odgrywały cymbały, skrzypce, czasem kontrabas. To bardzo melancholijna muzyka – unosząca się, jakby niezapisana, poruszająca się falami. I to akurat jest tradycja, którą całkiem lubię.

Ana: Pamiętajmy, że w latach dziewięćdziesiątych, kiedy trwała wojna na Bałkanach, do Słowenii trafiało wielu uchodźców. Połowa mojej klasy to były dzieciaki, które przyjechały z takich właśnie terenów. To właśnie z ich powodu w mojej rodzinnej wsi dobiegała zewsząd bałkańska muzyka. Do dzisiaj się to zresztą nie zmieniło. I to na pewno miało silny wpływ na naszą kulturę. Przy czym istnieje duża różnica pomiędzy turbofolkiem, który narodził się w latach 80., a prawdziwą muzyką tradycyjną tego regionu. To była przede wszystkim muzyka wokalna, która opiewała cykl życia, naturę, powtarzała lokalne historie, które niosły ważne przesłanie dla lokalnej społeczności. Kiedy chcę posłuchać muzyki tradycyjnej ze Słowenii czy Bałkanów, szukam właśnie takich nagrań. Starych pieśni o głębokim przesłaniu, a nie naiwnych piosenek o chlaniu i byciu szczęśliwym za wszelką cenę.

Širom, fot.Širom, fot. Uroš Abram

Mówicie dużo o zewnętrznych wpływach, które kształtowały słoweńską kulturę. Zastanawiam się, czy wasza muzyka nie jest pochodną takiego przemieszania. Skoro na waszym podwórku spotykają się już i tak kultura włoska, węgierska, jugosłowiańska czy niemiecka, to dlaczego nie dodać do nich jeszcze perskiej czy marokańskiej?
Iztok: Na pewno to nie było zamierzone. Nigdy nie podjęliśmy świadomej decyzji, że będziemy nagrywać muzykę zainspirowaną tradycjami z różnych stron świata. To, co robimy w Širom, nie przychodzi do nas z zewnątrz, przeciwnie – pochodzi z naszego wewnętrznego świata. Oczywiście, używamy wielu instrumentów charakterystycznych dla różnych tradycji muzycznych, ale gramy melodie, które są nasze, wychodzą od nas. Nie chcemy się ograniczać stylami, tradycjami, szkołami. Nie działamy w ten sposób. Instrumentów, po które sięgamy, często używa się jedynie w kontekście lokalnej muzyki tradycyjnej – dlaczego nie wykorzystać ich inaczej, w innym celu? To jest nasza metoda. Gramy, a grając, szukamy dźwięków, które nas połączą.

Širom w Polsce

21.09.23 – Avant Art Festival, Wrocław
14.10.23 – Fonomo Music and Film Festival, Bydgoszcz

Ana: Rzeczywiście przez lata bardzo wiele podróżowaliśmy po świecie i zawsze interesowały nas inne kultury i tradycje. Odkąd pamiętam, słuchałam dużo muzyki z różnych części świata. Jednak to, że dzisiaj kupuję instrumenty w Maroku, Argentynie czy Iranie, nie oznacza, że próbuję grać na nich w tradycyjny sposób. Używam ich po swojemu, bo wychodzę z założenia, że nawet jeśli studiowałabym muzykę afrykańską czy perską, to nie byłabym w tym autentyczna. Bo nie jestem Afrykanką, bo nie jestem Persyjką – nie mam tego we krwi. Dlatego wydaje mi się, że zawsze lepiej grać to, co się czuje. Wyrażać emocje, które rzeczywiście są w tobie.

Iztok: Z tego powodu inspiracją dla Širom jest w dużej mierze nasza codzienność: zainteresowania, doświadczenia zawodowe, poglądy na świat i społeczeństwo.

W takim razie zmieniam strategię: powiedzcie więcej o sobie. Co graliście przed założeniem Širom?
Iztok: Jestem samoukiem – wywodzę się ze sceny postrockowej i noise’owej. Grywałem w zespołach metalowych, industrialnych, harshnoise’owych. W Prekmurju mieliśmy dwa kluby, wokół których kręciła się nasza scena: jeden był oficjalny, a drugi to był squat, w którym zresztą przez lata pracowałem. Ten duch DIY, oddolnego działania, to na pewno ważna część mojej tożsamości. Przez dobre dziesięć lat organizowaliśmy tam koncerty, zapraszając artystów z całego świata. Samo również był bardzo aktywny na tej scenie – tyle że działał w górach. Organizował niezależny festiwal i grał w licznych psychodelicznych, folkowych zespołach. Moim zdaniem trochę hippisowskich, ale on pewnie by się z tym nie zgodził. Tak zresztą się poznaliśmy: robiłem koncerty jego zespołom, a on robił moim.  

Ana: Samo z bratem prowadzili też w domu muzeum, w którym prezentowali różne stare przedmioty. W pewnym momencie stwierdzili, że skupią się na eksponatach, które wydają interesujące dźwięki. A od tej decyzji było już niedaleko do założenia zespołu, który jeździł w trasy z całym vanem gratów.

A ty, Ano?
Ana:
Jako dziecko rozpoczęłam edukację w szkole muzycznej: początkowo grałam na flecie, a potem przerzuciłam się na skrzypce. Później miałam punkowy okres, z którego przerzuciłam się na wolną, nieidiomatyczną improwizację – to znaczy nie grałam w żadnym stylu, ale skupiałam się na szukaniu nowych dźwięków. Poza tym grałam na ulicy: czasem folk, czasem muzykę romską. 

Iztok: Ważne były jednak nie tylko muzyczne doświadczenia. Na squacie działałem wolontariacko, a zarabiałem, pracując w pomocy społecznej. Prowadziłem warsztaty dla bezdomnych, spotykałem się ze sprawcami przemocy domowej. Wszystkie te doświadczenia były bardzo inspirujące, bo krańcowo odmienne od tego, z czym spotykałem się jako muzyk. Lubiłem ten balans pomiędzy graniem i codzienną pracą. Chwilowo jednak musiałem z niego zrezygnować, bo Širom dostaje zbyt dużo ofert, abym mógł pracować na etacie.

Pozostańmy jednak jeszcze na moment przy tych oddolnych inicjatywach. Ciekawi mnie, jaka jest ich kondycja w państwie, które szybko rozwinęło się gospodarczo, ale też gdzie ceny poszybowały w górę. Lublana jest znana z wielkiego squatu Metelkova – czy takie inicjatywy, albo raczej: takie działki, nie są dziś u was zagrożone?
Iztok:
Rzeczywiście jest trudniej, ale to wynika z wielu czynników. Widzisz, Metelkova była kiedyś bardzo mocna. Dziesięć lat temu tych klubów otwartych w ramach squatu działało znacznie więcej, a przede wszystkim wytworzona wokół nich społeczność była dużo silniejsza. Kiedyś pojawił się pomysł, żeby to wszystko wyburzyć i pobudować na tym miejscu apartamenty, ale ludzie się postawili i temat umarł. Obawiam się jednak, że jeśli w najbliższej przyszłości jakiś deweloper będzie chciał kupić te działki, to nie spotka się z takim oporem.

Dlaczego?
Iztok:
Część klubów działających w obrębie Metelkowej się zalegalizowała i klimat mocno się zmienił. To dotyczy jednak nie tylko Lublany. Dawniej w Słowenii miałeś naprawdę dużo miejsc stawianych oddolnie. Teraz mamy już niemal wyłącznie tę oficjalną ofertę: domy kultury, domy młodzieży, prywatne kluby. Czasy się zmieniły. Kiedy zaczynaliśmy z Širom, często graliśmy w takich miejscach: squatach, oddolnie organizowanych lokalach, gdzie przychodzili sami swoi. To były oczywiście otwarte imprezy, ale o niewielkim zasięgu. W ostatnich latach większość z tych miejsc albo się zamknęła, albo skomercjalizowała, i teraz jest tam jakoś zbyt czysto. Mam nadzieję, że to, co robiliśmy: te oddolne inicjatywy, zawiązywane wokół nich sceny i społeczności, że to wszystko będzie inspirujące dla następnego pokolenia. Teraz jest jeszcze na to za wcześnie. Młodzi ludzie nie będą przecież szukać wzorców w pokoleniu swoich rodziców. 

Širom, fot.Širom, fot. Uroš Abram

Nie wszyscy jednak ugięli się przed urokiem współczesnego świata. Opowiedzcie mi coś o Borucie.
Ana:
O Borucie?! Skąd ty znasz Boruta?

Rozmawiałem o was kiedyś z Raphaelem Rogińskim, z którym kilkukrotnie współpracowaliście, i on powiedział, że jak będę z wami gadał, to koniecznie muszę zapytać o Boruta. No to pytam.
Ana: Borut to stary przyjaciel Samo, który przez ostatnie trzydzieści lat mieszkał w lesie w kompletnej izolacji i bez dostępu do elektryczności. Niedawno przeniósł się do małego domku, ale tylko dlatego, że ma już swoje lata. Przez cały ten czas zajmował się budowaniem instrumentów – robił flety, kalimby, mbiry, bębny. W Širom sięgamy po niektóre z nich. Borut ma dużą wiedzę o naturalnych materiałach i jest niewątpliwie wyjątkowym człowiekiem. Za każdym razem, kiedy go odwiedzam, rozpala ognisko, trochę razem gramy i mam wrażenie, że czas się zatrzymał. Zatrzymał się bardzo dawno temu. To są zawsze długie spotkania, bo Borut lubi sobie pogadać. No ale trudno się dziwić – całymi dniami siedzi sam w lesie, więc jak już ktoś go odwiedza, to trudno mu przestać.

Iztok: Zapomniałaś o jednej, dość istotnej rzeczy: on przez te trzydzieści lat cały czas mieszkał w tipi. Jest totalnie poza systemem – nie ma ubezpieczenia, nic z tych rzeczy.

Ana: Ma też warsztat, w którym zbudowałam sobie kiedyś kalimbę. Ryłam w drewnie, podgrzewałam metalowe części – wszystko sama, wszystko ręcznie. To ważne, bo kiedy zrobisz instrument w ten sposób, to masz z nim potem inną relację – wytwarza się jakaś inna energia. Chyba chodzi o to, że macie wspólną historię. Cokolwiek to jest, gra się inaczej niż na kupionym instrumencie.

Wiem, że kiedy spotykacie się w studio, nie macie gotowych utworów, a nawet sprecyzowanych pomysłów dotyczących tego, co chcielibyście nagrać. Czy w takim wypadku rolę przewodnika odgrywają właśnie instrumenty? Bo to jest jedna z decyzji, którą musicie podjąć wcześniej – z czym wchodzicie do studia.
Ana: Instrumenty mają własną historię, niepowtarzalne brzmienie, ekspresję i my rzeczywiście podążamy za tym, co one sugerują. Idziemy tam, gdzie nas ciągną.

Jak to wyglądało przy okazji nagrywania „The Liquified Throne of Simplicity” – waszej ostatniej płyty?
Ana:
Grałam wtedy dużo na bębnie obręczowym – każdego dnia ćwiczyłam, rozpracowywałam nowe schematy rytmiczne. Iztok rozgryzał wtedy grę na gumbri, które ściągnął z Maroka, a Samo miał pomysł, że skupi się na lirze korbowej. I rzeczywiście, ważnym elementem tej sesji nagraniowej było tworzenie dźwiękowych przestrzeni w oparciu o brzmienie tych trzech instrumentów. Choć oczywiście w nagraniu pojawia się ich znacznie więcej.

Mówiłaś wcześniej, że nie jesteś specjalnie zainteresowana zgłębianiem tradycji, w jakiej funkcjonują dane instrumenty. Co masz więc na myśli, kiedy mówisz o ich rozpracowywaniu?
Ana:
Słucham muzyki, którą wykonywano na tych instrumentach, czytam o niej, ale po prostu nie jest to dla mnie priorytet. A na pewno nie zawsze. Czasem ważniejsze jest studiowanie instrumentów wbrew tradycji, bo tylko wtedy możesz odkryć całą paletę barw, jaką oferują. Pamiętam, że Samo grał kiedyś koncert na lirze korbowej w tym samym mieście, z którego pochodził człowiek, który zbudował dla niego ten instrument. On się później śmiał, że początkowo bał się, że coś się zepsuło, bo przecież lira korbowa nie powinna brzmieć w taki sposób.

Powiedziałaś, że wybór instrumentów był jednym z elementów, które określiły charakter „The Liquified Throne of Simplicity”. Potrafisz określić, jakie były pozostałe?
Ana:
Ten album nagraliśmy jeszcze w pandemii, po czasie długiej izolacji. Kiedy wreszcie mogliśmy się spotkać, okazało się, że wspólne granie działa na nas bardzo kojąco. Dlatego ta sesja była swojego rodzaju rytuałem, a sam album uchwycił pewną energię, emocję, która nam wtedy towarzyszyła. Ważne było również to, że dostaliśmy zielone światło od wytwórni Glitterbeat na wydanie podwójnego winyla. Z tego powodu zniknęły czasowe ograniczenia, z którymi borykaliśmy się wcześniej. Nie musieliśmy ciągle spoglądać na zegarek – mieliśmy więcej swobody, by rozwijać naszą muzykę, dać się jej prowadzić.

Macie zarejestrowaną taką swobodną sesję i co dalej? Jak wygląda droga od takiej rejestracji do gotowego albumu?
Iztok: Nagrywamy, słuchamy, analizujemy i z tych sesji wybieramy pomysły, melodie, zestawienia instrumentów i dźwięków, które wydają się nam ciekawe. Później pracujemy nad nimi dalej, aż stają się blokami, z których budujemy kompozycje. Nagrywamy je, słuchamy ich i tak do skutku. Czasem wyjdzie nam z tego gotowy utwór, inny razem rozwalamy wszystko i zaczynamy od nowa. Pracujemy tak długo, aż cała nasza trójka jest usatysfakcjonowana – a że mamy dość rozbieżne gusta, to bywa naprawdę długi proces.

Ana: Jest inaczej, kiedy grasz muzykę klasyczną, jazz czy rock i wiesz, jakie są zasady. My jednak tworzymy własne reguły i robimy to w czasie rzeczywistym, więc komunikacja bywa trudna. Taka jest jednak cena wymyślania muzyki, która jeszcze nie istnieje.